
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
-Już?
-Jeszcze nie. Nie mogę dosięgnąć!
-Jak to kuźwa nie możesz dosięgnąć? Przecież mówiłeś, że już widać. – Iwan wyraźnie czuł się zdenerwowany. – Pokaż, może ja dostanę.
-No to próbuj. Ale chyba trzeba jeszcze podkopać.
-No trzeba, trzeba. Po co pchałeś już ręce? Darmo czas tracimy. Dawaj łopatkę.
Iwan pospiesznie obkopał znalezisko dookoła. Lipcowa noc było pogodna, na niebie wyraźnie widniał Księżyc otoczony zastępem gwiazd. Lekki wiatr poruszał pobliskimi jesionami i topolami powodując niezbyt głośne hałasy dobiegające niby z wnętrza ziemi. Dreszcz mógłby przeszyć niejednego, jednak na mężczyznach nie robiło to wrażenia. Widzieli w życiu wiele i byle jaki szmer w środku nocy nie mógł zakłócić ich pracy.
-Teraz to wyciągaj! – krzyknął szeptem. – Już?
-Czekaj, już trzymam. Jeszcze chwilę. Jest! – Mikołaj, wyraźnie podniecony, uniósł małą szkatułkę nad siebie oglądając ją w blasku Księżyca. Czuł się jak posiadacz największego skarbu. I w pewnym sensie miał rację. Był niemal pewien, że razem z Iwanem odnaleźli poszukiwany przez kilkanaście ostatnich lat sekret. I to gdzie? Na miejscowym cmentarzu, tuż obok grobu zasłużonego dla wsi popa, Aleksandra Nikołajewa. Założył on od podstaw miejscową parafię jeszcze w XIX w., potem z pomocą cara wybudował cerkiew wraz z domem parafialnym i jedyną jak dotąd w promieniu blisko 100 km szkołę podstawową. Po śmierci mieszkańcy wybudowali pomnik na jego cześć, który został zniszczony przez Niemców kilka lat temu. Obecnie zbierane są fundusze na odbudowę i trzeba przyznać, że ludzie nie szczędzą pieniędzy, chociaż do najbogatszych nie należą.
-Już myślałem, że nigdy tego nie odnajdziemy. To jest cenniejsze od wszystkich diamentów świata. – Iwan zawsze lubił fantazjować, ale tym razem jego słowa brzmiały zaskakująco prawdziwo nawet dla samego Mikołaja. – Dzięki temu, co jest tutaj zawarte, nikt nam już nie dorówna w naszym fachu.
Wstali równocześnie, strzepali resztki ziemi z umorusanych nieziemsko spodni, które ukradli dwóm oficerom SS podczas ucieczki z obozu na Majdanku.
-Jeżeli tylko odnaleźliśmy właściwą szkatułkę – przyjaciel stracił trochę zapału, jednak nadal wierzył w powodzenie. – Chodźmy szybko do domu, zaraz pewnie zjawi się tu ten cały Leonid i będzie węszył. Tylko idziemy na około, wtedy zgubi trop.
Przebiegłość Mikołaja zawsze imponowała Iwanowi. Odkąd się poznali, Mikołaj często wyciągał przyjaciela z opresji. Zazwyczaj było to na froncie wschodnim II Wojny Światowej, chociaż często też w sztabie dowodzenia, gdy to naubliżał dowódcom wyzywając ich od dziwek, kurw i innych najgorszych. I poniekąd miał rację, chociaż Armia Czerwona, w której szeregach razem służyli, zwyciężyła. Niedawno też, podczas zatruwania sąsiadowi studni wodą bromową, którą kupili na Allegro, Mikołaj w porę zauważył milicjanta i udało im się uciec. Akcja udała im się dopiero tydzień później.
Tym razem Mikołaj też miał rację. Po piętnastu minutach miejscowy milicjant robił obchód po cmentarzu. Bez trudu wszedł w pozostawioną przez kumpli dziurę i zaklął siarczyście. Był zły, że nie zaświecił latarki, ale myślał, że może złapie jakiegoś bezdomnego na rabowaniu grobowców. I był bliski celu. A tak: powoli wygramolił się z „pułapki” i z obrzydzeniem stwierdził, że zdarł sobie naskórek na łokciu i nie może chodzić. Prawdopodobnie zerwał więzadło krzyżowe, chociaż medykiem nie był. Nie pozostawało mu nic innego, jak zadzwonić na pogotowie i czekać na pomoc. Wyciągnął telefon komórkowy, wystukał numer alarmowy i czekał na odpowiedź. Nikt się nie zgłaszał. Dopiero trzecia próba dała rezultaty.
-Pogotowie, słucham? – głos w słuchawce był wyraźnie zmęczony.
-Z tej strony milicjant Bykow. Proszę przysłać nosze wraz z ratownikiem na cmentarz we wsi Dobrohycze. Prawdopodobnie zerwałem więzadło krzyżowe. Nie mogę chodzić i czuję okropny ból. Tylko szybko, błagam. – milicjant nikomu się nie przyznawał, ale okropnie bał się myszy i szczurów, od których na cmentarzu aż się roiło.
-Oczywiście. Lektyka wraz z noszami zaraz wyrusza. Ratownicy powinni dotrzeć do pana za jakieś 3 godziny, koło pierwszej. Proszę cierpliwie czekać.
-Świetnie, bardzo dziękuję.
Bykow usiadł na trawie obok grobowca. Niewygodny mundur dziś jakoś szczególnie uwierał go pod pachami i między nogami. Zacisnął zęby i włączył w telefonie grę Snake, która zawsze go głęboko wciągała i cierpliwie czekał na pomoc niemal zupełnie zapominając o bolącej nodze.
Tymczasem w domu Iwana Żukowa praca rozkręciła się na dobre. Przyjaciele trzymali znalezisko na stole w kuchni. Stary, jeszcze przedwojenny stół trzymał się mocno na nogach. „Kiedyś robiono lepsze rzeczy. Teraz zalewa nas taniocha wprost z Europy Zachodniej. Powinniśmy się otworzyć na rynki azjatyckie. Tam teraz produkują porządnie” często mawiał Iwan. Było trochę w tym racji. Azja szybko się teraz rozwijała. Mikołaj podszedł na chwilę do starannie obdrapanego z białej farby okna, by zaczerpnąć trochę powietrza. Zamek w szkatułce nie puszczał. Musieli zebrać w swoich starych ciałach resztki sił i jeszcze raz spróbować otworzyć to cholerstwo. Przez blisko pięć minut przyjaciele krążyli po świeżo wytrzepanym chodniku kupionym jeszcze na bazarze w Moskwie w czasach Rewolucji Październikowej. W tym czasie wszystko było tańsze.
-Podważ tutaj! – krzyczał Iwan.
-Gdzie? – wtórował mu Mikołaj.
-No tu po prawej. Świetnie! Uwaga!
Zamknięcie puściło, a całą kuchnię obiegła euforia związana z odkryciem prastarej receptury taniej i szybkiej produkcji wina z jabłek papierówek. Jako, że na podwórku zarówno Iwana, jak i Mikołaja, rosło pełno tych drzew, które co roku dobrze rodziły, przyjaciele nie bez powodu spodziewali się zapanować na lokalnym rynku. Razem chcieli założyć nieoficjalną winiarnię, która miałaby zaspokajać potrzeby miejscowej ludności. Mikołaj tylko zastanawiał się jak ominąć obowiązek oddawania części plonów do miejscowego kołchozu, którym rządził Władimir Repnin. Iwan odpowiedział mu uśmiechem i wskazał lekko głową w stronę piwnicy, w której trzymał mały arsenał, jeszcze z czasów wojny. Nie było w tym nic dziwnego. Wtedy raczej każdy mieszkaniec wsi posiadał „coś takiego” u siebie. Przyjaciele zaśmiali się głośno.
-No to teraz wypijmy za powodzenie naszego biznesu. – Iwan wyciągnął pół litra „czystej” i postawił na stole. Jednak coś go zaniepokoiło. Usłyszał z podwórka ryk krowy. Wiedział, że od kilku dni kręci się po Dobrohyczach podejrzany typ. Podobno jest bez głowy, jeździ na koniu i nocami wysysa krowom mleko. Iwan był przekonany, że do najbardziej szanowanego obywatela wsi nie odważy się zajrzeć. A jednak. I stało się to takiej miłej dla niego nocy. „Trudno” pomyślał. „Zakatrupię dziada to nie będzie się kręcił, gdzie go nie chcą”
Gospodarz bez namysłu wziął wiszącego w sieni Kalashnikova, zawsze naładowanego na podobne okazje i wybiegł z chałupy. Pewnym krokiem wszedł do chlewa. Spokojnie rozejrzał się wkoło zdecydowany w każdej chwili wystrzelić. Podążał lufą karabinu po każdym kącie pomieszczenia, lecz niczego niepokojącego nie zauważył. Przeszedł po wszystkich zakamarkach, wdrapał się ciężko po chwiejnej drabinie na górę, lecz i tam nic. Tylko kocica pilnująca młodych patrzyła na niego wielkimi oczami. „Sprytny jesteś, ale mi się nie wymkniesz” pomyślał starzec i wrócił do domu.
-Złapałeś dziada? – spytał bez emocji w głosie Mikołaj.
-Albo uciekł, albo dobrze się schował skurwiel. Nie chce mi się go dziś szukać. Za kilka dni na pewno wróci, bo nie wypił mleka mojej krasuli. Wtedy go przyskrzynię.
-Może i masz rację. A teraz chluśniem bo uśniem.
Opróżnili trzy butelki wódki. Skończyli, gdy sanitariusze dotarli do wycieńczonego ze strachu Bykowa, który udał się od następnego dnia na tydzień urlopu.
Tymczasem 4 dni później Jeździec bez Głowy ponownie zawitał w gospodarstwie Iwana…
No, cóż. Po pierwsze tytuł nie pasuje do treści tego czegoś co tutaj wstawiłeś. Po drugie, to coś co wstawiłeś jest prologiem do czegoś o czym, po przeczytaniu tego fragmentu nie wiele wiadomo. Po trzecie, liczebniki zapisujemy słownie drogi Autorze. Po czwarte, ten tekst ma w sobie żadnego elementu, co mogłoby go zakwalifikować jako fantastyka.
Nie podobało mi się. Może inny Twój tekst będzie ciekawszy. Pozdrawiam
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
To ostatnie zdanie z tym Jeźdzcem bez głowy, sugeruje tylko, że jest to fantastyka. Ale nie jest.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
-Oczywiście. Lektyka wraz z noszami zaraz wyrusza. Ratownicy powinni dotrzeć do pana za jakieś 3 godziny, koło pierwszej. Proszę cierpliwie czekać.
LEKTYKA z noszami??? (może to jest element fantastyczny).
-Jeżeli tylko odnaleźliśmy właściwą szkatułkę – przyjaciel stracił trochę zapału, jednak nadal wierzył w powodzenie. – w powodzenie czego? Trzeba okreslić, że np. misji, wyprawy…
powoli wygramolił się z „pułapki” i z obrzydzeniem stwierdził, że zdarł sobie naskórek na łokciu i nie może chodzić. – Niby tam później piszesz o tym wiązadle, ale w pierwszej chwili czytelnik pomyśli, że to przez zdarty na łokciu naskórek biedaczyna chodzić nie może.
Prawdopodobnie zerwał więzadło krzyżowe, chociaż medykiem nie był. – A gdyby był medykiem, to zerwałby inne?
Przez blisko pięć minut przyjaciele krążyli po świeżo wytrzepanym chodniku kupionym jeszcze na bazarze w Moskwie w czasach Rewolucji Październikowej. W tym czasie wszystko było tańsze. – Tzn w czasie tej rewolucji? Bo jeśli tak, to powinieneś raczej napisać: W tamtych czasach wszystko było tańsze. Bo czasem teraźniejszym sugerujesz tu i teraz. A z kontekstu ciężko wyczuć, o co dokładnie chodzi.
Nie podobało mi się. Nie wiem czy motyw z wykopywaniem z cmentarza receptury na wińsko miał być w założeniu zabawny, ale dla mnie nie był.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.