
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Łysa Góra. Szczyt w paśmie Gór Świętokrzyskich, usytuowany na wysokości 594 metrów nad poziomem morza. Nazywana bywa różnie. Często mówi się na nią Łysiec, lub Święty Krzyż – nazwa nadana od zbudowanego tutaj klasztoru. Jest to drugi pod względem wielkości szczyt w tych górach. Rozciągający się stąd krajobraz pozwala dostrzec liczne pola i łąki, a w słoneczne dni nawet pobliskie wioski i miasta.
Jednak tej nocy było na tyle pochmurno, by widoczność ze szczytu góry ograniczała się jedynie do najbliższych terenów. Przez mgłę można było dostrzec nieliczne przebłyski świateł, dochodzące z pojedynczych domów.
Było zimno. Pochmurne niebo pociemniało kilka dobrych godzin temu. Czwartkowa noc powoli przesuwała kartki kalendarza o jeden dzień wprzód. Dochodziła północ. Na Łysej Górze jednak nikt nic nie robił sobie z mgły, mrozu, czy szalejącego na tej wysokości wiatru. Żadna ze zgromadzonych tu osób nie myślała nawet, żeby pójść do domu i odpocząć w cieple ognia, trzaskającego wesoło w kominku. Nie tym razem, powtarzała sobie każda postać. Dziś czarownice z Łysej Góry mają spotkanie. Jedno z najważniejszych od tak dawna. Zwołane przez samą Wielką Czarownicę. Ta siedziała teraz na małym kocu, położonym tuż przy ogromnym ognisku. Magicznie rozpalony ogień nie gasł pod wpływem wiatru. Co więcej, płomienie jedynie lekko kołysały się w rytmie, jak tańczące chochliki. Nagle wiedźma wstała. Blask ognia rozświetlił jej oblicze. Była sędziwą staruszką. Ubrana w zwyczajny sweter, dżinsowe spodnie oraz równie zwyczajne buty nie różniła się wogóle od przeciętnej staruszki. Długie, siwe włosy splecione były w ciasny kok. Twarz kobiety była pociągła. Duże, czarne jak węgiel oczy patrzyły w płomienie spod krzaczastych brwi. Nos przypominał kształtem skocznię narciarską, a wąskie usta były niemal niedostrzegalne na pomarszczonej twarzy.
Kobieta rozejrzała się wokoło. Widziała jedenaście osób. Jedenaście czarownic, które były jej wierne od wielu lat. Kilka z nich krzątało się przy niedawno wyczarowanym stole alchemicznym. Inne kończyły nakrywać do stołu, przy którym za chwilę miała rozpocząć się wielka uczta. Pozostałe wymieniały się zaklęciami oraz opowiadały sobie zabawne historie. Miały do tego prawo. W końcu sabat nie był zwoływany od ponad pięciu lat. Wielka Czarownica powoli, garbiąc się podeszła do stołu. Zasiadła na krześle i w ciszy czekała, aż reszta dam zajmie swoje miejsca. Nie musiała samotnie siedzieć długo, gdyż już po chwili wszelkie rozmowy ucichły. Zniknął również stół alchemiczny, a nowopowstałe mikstury w magiczny sposób znalazły się w odpowiednich fiolkach i menzurkach, poustawianych teraz w równych rzędach niedaleko ogniska.
Jedenaście kobiet ustawiło się w szeregu tuż obok stołu. Odczekały, aż Wielka Czarownica powstanie, po czym złożyły jej niskie ukłony. Arachna, bo tak mówiono na przywódczynię, kiwnęła głową w stronę swoich przyjaciółek, po czym wskazała miejsca przy stole. Sama również usiadła. Rozpoczęła się uczta. Nikt nie zadawał żadnych pytań. Wszystkie kobiety wiedziały, że zwyczaj nakazuje, aby to Wielka Czarownica zabrała głos jako pierwsza. Jeżeli będzie chciała to powie, po co zebrała sabat.
Przy długim stole stało trzynaście krzeseł. Po sześć na każdą stronę. Na trzynastym – ustawionym na szerokości mebla, siedziała Arachna. Z jej lewej strony siedziały kolejno: rudowłosa Mirabella, pięknooka Kasja, Klara, Morenna – jedna z najmłodszych czarownic, a także Maria i Jagna. Drugi rząd zajmowały natomiast czarownice z większym doświadczeniem – Liliana, Miła, Rosa, Borka, a także Scylla o włosach czarniejszych niż ta noc. Wszystkie kobiety siedzące przy stole ubrane były w zwyczajne stroje. Nie miały bajkowych, spiczastych kapeluszy, magicznych różdżek ani choćby zakrzywionych nosów. Wogóle nie dało się ich odróżnić od zwyczajnych kobiet, nie mających żadnych magicznych zdolności.
Ostatnie miejsce stało puste. Trzynasta czarownica nie dotarła na sabat. Brakowało Dobrawy – świeżej adeptki mrocznych sztuk magii. Żadna z kobiet nie przejmowała się tym jednak. Nikt nie pytał głośno, czemu jej nie ma. Kobiety były przekonane, że niebawem wszystkiego się dowiedzą.
Rozpoczęła się uczta. Bardzo wystawna. Na stole raz po raz pojawiały się najróżniejsze potrawy. Od skromnie wyglądających śledzi w occie oraz sałatek warzywnych, po pieczonego wieprza, czy chrupiącego kurczaka z rożna. Zapach potraw roznosił się po okolicy. Kobiety jadły powoli i w ciszy, jak nakazywał zwyczaj. Najmłodsze czarownice wręcz paliły się do rozmowy i raz po raz spoglądały na Arachnę z nadzieją, iż przemówienie się zacznie. Wreszcie, po ponad dziesięciominutowej ciszy rozległ się słaby, zachrypnięty głos staruszki:
– Witajcie na sabacie, moje drogie. Żeby nie przeszkadzać wam w uczcie, szybko powiem co mam do powiedzenia – po tych słowach czarownicy, wszystkie odłożyły sztućce i czekały z niecierpliwością na dalsze słowa.
– Zebrałam was, moje drogie, ponieważ dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy, które chciałabym z wami przedyskutować. Pierwsza i najważniejsza sprawa to wolne miejsce przy naszym stole. Nasza towarzyszka Dobrawa odniosła poważne rany na ostatniej misji i nie będzie więcej się z nami spotykać. Straciła swoje moce magiczne. Zadanie ją przerosło.
– Można się było tego spodziewać – odezwała się nagle Mirabella. Słodki, arogancki głosik rudowłosej dotarł do wszystkich. Wielka Czarownica przeniosła na nią swój zaciekawiony wzrok. Było wiadomo, że Mirabella jest pyskata i rozwydrzona, jednak przerywanie Arachnie na sabacie często kończyło się rychłą śmiercią. Właśnie dlatego w tych rejonach ostała się zaledwie garstka czarownic.
– Wszystkie dobrze wiemy, jak szkodliwy jest dla nas bursztyn. A ty, Arachno wysłałaś ją nad morze właśnie po ten surowiec. Dodatkowo nie powiedziałaś nam jeszcze do tej pory po co ci on? – dokończyła myśl.
– Bursztynu potrzebowałam do eliksirów. Dobrawa sama zaproponowała swoją pomoc. A na przyszłość dam ci małą radę – zważaj lepiej na słowa, gdyż nie byłabyś pierwszą wiedźmą, którą zabija od środka jej własna moc – odpowiedziała spokojnie Wielka Czarownica. Mirabella przełknęła ślinę na tyle głośno, że siedzące obok Kasja i Klara parsknęły śmiechem.
– Wróćmy jednak do naszej rozmowy. Moje drogie – nadchodzi czas, o którym mówiłam wam na ostatnim spotkaniu. Niewiele życia mi już pozostało, dlatego podzielę się z wami moją wiedzą. Znacie legendę o klasztorze, stojącym niedaleko miejsca naszych spotkań? – spytała. Wszystkie kobiety pokiwały głowami.
– Świetnie. Wiecie zatem, że legenda głosi o niepoliczonych skarbach, zakopanych pod budynkiem. W ruinach pałacu skąpej wdowy.
– Wiemy, że taki skarb był tam niegdyś. Jednak Bolesław Chrobry przebudował i dokładnie przeszukał stare ruiny. Pewnie nic się tam nie ostało – powiedziała beznamiętnie Rosa.
– Mylisz się, moja droga. Wdowa miała kilka ukrytych komnat i skrytek w okolicach, którymi nawet Chrobry by się nie zainteresował – odpowiedziała jej siedząca naprzeciwko Morenna. Mimo krótkiego stażu, miała niemałą wiedzę na wiele tematów.
– Dokładnie. Naszym kolejnym zadaniem będzie odnalezienie tych skarbów – powiedziała krótko Arachna.
– Po co nam one? Przecież i tak mamy wszystko, czego zapragniemy? – spytała Mirabella.
– Jest wśród nich amulet, który da swojemu posiadaczowi moc władania czterema żywiołami. Nie muszę chyba dodawać, że najlepiej będzie jeżeli to my go odnajdziemy? Ta, która posiądzie taką moc będzie mogła bez problemu zająć moje miejsce.
– Ale jak to zrobić? Nie możemy tak po prostu wtargnąć do klasztoru i rozpocząć poszukiwań – stwierdziła Maria.
– Masz rację. Jednak niedawno pojawił się ktoś, kto może nam pomóc. I jest obecnie bliżej niż mogłyśmy sobie wymarzyć. Jedna z nas zna go bardzo dobrze.
– Która? O kogo chodzi? – dopytywały się czarownice. Jednak w tym momencie rozległ się trzask i stół zniknął. Ogień buchnął ogromnym płomieniem. Wiedźmy szybko zebrały się wokół niego. Wielka Czarownica weszła w płomienie i zniknęła. Po chwili powróciła w towarzystwie diabła. Wraz z nim ruszyła do tańca. Następnie z ognia zaczęły wyskakiwać inne demony, które porywały pozostałe wiedźmy na prowizoryczny parkiet. Rozpoczęła się zabawa.
Tańce trwały długo. Niemalże do samego świtu. Wtedy to dało się słyszeć pierwsze pianie koguta. Diabeł i demony rozpłynęły się w powietrzu. Ognisko niemal natychmiast zgasło, nie pozostawiając po sobie żadnych śladów. Nawet unoszący się dym nagle zniknął. Czarownice stanęły w kręgu, wpuszczając w środek Arachnę. Ta wyszeptała kilkukrotnie zaklęcie, po czym klasnęła trzy razy w dłonie.
– Osoba, którą musimy przekonać do siebie to Tomasz Jabłoński! – zawyła. – Nasz cel – miasto Ostrowiec Świętokrzyski!
Po tych słowach wszystkie czarownice ukłoniły się, i zaczęły przygotowania do powrotu. Wracały do codziennego życia. Chociaż zapewne nieco różniącego się od egzystencji przeciętnego obywatela. Wiedźmy wypowiedziały po cichu magiczne formuły i przed każdą z nich pojawiła się miotła – osobisty środek transportu. Następnie wsiadły na nie i poszybowały. Tym razem jednak nieco inaczej. Nie jak zwykle we wszystkie strony świata, lecz w jednym kierunku – do Ostrowca Świętokrzyskiego.
***
Detektyw Tomasz Jabłoński był na nogach od wczesnego rana. Dochodziła ósma, gdy podszedł do okna hotelowego pokoju, by się przewietrzyć. Wraz z małżonką zatrzymali się w najstarszym pensjonacie w mieście. Hotel „Gromada” był dziesięciopiętrowym budynkiem z tradycjami. Od wielu lat służył miastu i jego gościom. Tomek doskonale pamiętał dni, gdy wraz z rodzicami przechodzili tędy w drodze na stadion, by obejrzeć mecz piłki nożnej. Zarówno on jak i jego ojciec byli ogromnymi fanami tego sportu. Detektyw urodził się tu – w Ostrowcu. Jednak niedługo dane mu było cieszyć się urokami tego miasta. Po dziesięciu latach rodzina Jabłońskich zmuszona była uciekać w pogoni za pieniądzem. Zatrzymali się w odległym Poznaniu.
Mężczyzna wyjrzał przez okno. Dostał pokój na dziewiątym piętrze. W dole widać było młodzież, zmierzającą do szkoły. Jednak o tej godzinie miasto wciąż było urokliwie ospałe. Samochody wlekły się powoli, uważając na jeszcze wolniejszych przechodniów. Ludzie mijali się obojętnie, zmierzając do określonych i tylko sobie znanych celów. Od czasu do czasu ktoś przystanął, by poprawić nogawkę, lub zapalić papierosa. Nikt nie miał pojęcia, że obserwuje ich bystry detektyw.
Tomasz powoli odwrócił się w stronę dwuosobowego łóżka, na którym spała jego kochana żona. Była nieco niższa od niego. Miała kruczoczarne, długie włosy. Jej niewinna, zawsze pełna spokoju twarz odbijała blask promieni słonecznych, delikatnie wpadających do domu. Detektyw podszedł do stolika i podniósł do ust delikatną filiżankę, nadal nie odrywając spojrzenia od żony. Upił z niej dużego łyka kawy. Czy żałował wyjazdu do Poznania? Z pewnością mógłby narzekać, gdyby nie Sylwia. Tylko ona trzymała go w tamtym mieście przez te dwadzieścia dwa lata.
Tomek dopił kawę, zapiął guziki swojej ulubionej, białej w niebieskie paski koszuli, włożył krawat i zacisnął go na szyi, porwał powieszoną na oparciu krzesła marynarkę i wyszedł z pokoju, delikatnie zamykając za sobą drzwi. Nie chciał obudzić Sylwii. Ruszył wzdłuż korytarza. Było cicho. Przeszedł parę metrów i skręcił w lewo. Znalazł się w wąskim korytarzu. Z jego prawej strony mieściły się dwie windy. Spojrzał na nie niepewnie. Mimo częstego kontaktu z tymi maszynami, jakoś nigdy nie nabrał do nich zaufania. Wybrał swoim zdaniem bezpieczniejszą drogę. Skręcił w lewo i przeszedł przez szklane drzwi. Znalazł się na klatce schodowej. Powoli i dostojnie zszedł w dół. Na dole kiwnął głową do przemiłej recepcjonistki, którą wraz z Sylwią poznali zeszłego dnia, po czym wyszedł przez automatyczne drzwi.
Mimo młodej godziny, słońce już dawało się we znaki. Jabłoński ruszył w stronę swojego tymczasowego miejsca pracy – komisariatu policji. Mijał przechodniów, narzekających na zbyt duży ruch. Widocznie nigdy nie byli oni w większym mieście. Tam dopiero by zwariowali, pomyślał.
Komisariat mieścił się w sąsiadującym z hotelem budynku. Tomek nie zdążył jednak wejść do środka, ponieważ natychmiast został zaczepiony przez nieznajomego policjanta.
– Detektyw Tomasz Jabłoński? – zapytał zaspany głos. Mężczyzna odwrócił się. Ujrzał młodego stróża prawa, opartego o czarną Vectrę z ostrowiecką rejestracją. Oszacował, że policjant może mieć około dwadzieścia pięć lat. Zanim odpowiedział, szybko rzucił okiem do wnętrza samochodu. Z tyłu siedziało jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich ubrany był w mundur policyjny, drugi natomiast siedział w cywilnych ciuchach.
– Tak, to ja – odpowiedział Tomek, przenosząc wzrok na swojego rozmówcę. Do tej pory skrzyżowane na piersiach ręce młodego policjanta opadły. On sam odbił się od wozu i podszedł do detektywa, wyciągając rękę.
– Jestem Michał Tarczyński. Komendant polecił nam zacząć od razu, gdy tylko się pan pojawi. Mamy udać się do mieszkania kobiety, która powie nam więcej o powierzonym zadaniu. Ponoć była świadkiem jakiegoś incydentu.
– Zatem ruszajmy – odpowiedział, uprzejmie się uśmiechając. Uścisnął dłoń nowego współpracownika. Obaj ruszyli w stronę samochodu. Kolejne morderstwo, kradzież lub inne świństwo, pomyślał Tomek. W takie dni żałował, że nie został urzędnikiem. Rutyna, z jaką spotykał się od kilku lat była wprost nie do zniesienia. Jedynie raz do roku zdarzały mu się jakieś poważne i trudne sprawy. A i to przy dobrych wiatrach. Zupełnie inaczej wyobrażał sobie służbę w policji, wstępując do akademii.
Samochód ruszył z policyjnego parkingu. Skierowali się w stronę rynku.
– Dzień dobry. Jestem Jerzy Sojka – powiedział nieco starszy policjant, siedzący z tyłu. – A to pan Artur Lipski – historyk. Nie wiem czemu, ale ma z nami współpracować – dodał.
– Bardzo miło panów poznać – odpowiedział detektyw z niekłamaną uprzejmością. Jerzy Sojka mógł być starszy od kierowcy najwyżej o trzy lata. Tomek nie był jednak najstarszą osobą w samochodzie. Pan Artur wyglądał na co najmniej czterdzieści lat. Ubrany był w szarą marynarkę i białe spodnie. Miał duże, brązowe wąsy. Krótko obcięte włosy pasowały do jego owalnej twarzy. Spod okrągłych okularów patrzyły niebieskie oczy. Pozostała dwójka wyglądała podobnie do Tomka. Starannie ogolone twarze, krótkie włosy. W sumie nic, czym by się wyróżniali.
– Wiesz w ogóle dokąd jedziemy? – zapytał nagle Jerzy.
– Daj spokój Jurek! To, że jestem zmęczony nie oznacza, że nie wiem co mam robić – odparł kierowca. Mijali właśnie wspaniały kościół, zbudowany na wzniesieniu. Zatrzymali się na chwilę na skrzyżowaniu, po czym ruszyli prosto, w kierunku ulicy Radwana.
– Gdzie mieszka ta kobieta? – zapytał detektyw. Stwierdził, że to najwyższy czas, by dowiedzieć się czegoś o sprawie.
– Jedziemy do niejakiej Anny Łuczak, zamieszkałej na osiedlu patronackim – odpowiedział pan Sojka. – Komendant prosił, byśmy ją odwiedzili i wyciągnęli więcej informacji, gdyż wczoraj pojawiła się na komendzie i stwierdziła, że nasze miasto jest w niebezpieczeństwie. Była tak przerażona, że nikt nie był w stanie więcej z niej wyciągnąć.
– Miastu grozi niebezpieczeństwo? Co to za bełkot? – rzucił przez ramię Michał, podsumowując wypowiedź kolegi.
– Myślałem, że dostałem wezwanie do normalnej sprawy, a nie do obłąkanej staruszki – westchnął Jabłoński.
– Staruszką to ja bym tej kobiety nie nazwał… – odpowiedział Michał, spoglądając na detektywa.
Przejechali ulicę Radwana i skręcili w Polną. Niecałe pięć minut później samochód zatrzymał się przed blokiem Anny Łuczak. Mężczyźni wywlekli się z wozu.
– Które piętro? – zapytał detektyw.
– Drugie – odpowiedział Tarczyński.
Mężczyźni ruszyli w stronę najbliższej klatki. Weszli po schodach i zatrzymali się przed drzwiami. Tomek zapukał, a po chwili stanęły otworem. W wejściu ukazała się młoda kobieta, której detektyw nie dałby nawet trzydziestki.
– Jesteście wreszcie! Już myślałam, że nie przyjdziecie – powiedziała podenerwowanym tonem. Następnie ustąpiła drogi czwórce mężczyzn. Weszli do domu. Kobieta natychmiast pokierowała ich do dużego pokoju. Jego wnętrze wystrojone było na jasnobrązowo. Wszystkie meble miały taki odcień. Białe ściany podkreślały kolor. Na podłodze rozłożony był miękki, kremowy dywan. Tomek, Michał i Jerzy zasiedli na wygodnej sofie. Pan Artur zajął miejsce na pufie w kącie. Sama kobieta usiadła niepewnie w fotelu, ciągle oglądając się przez ramię jakby w obawie, że za chwilę coś wleci jej do domu przez okno.
– Zatem proszę opowiadać – zachęcił Jabłoński. – Dlaczego uważa pani, że Ostrowcowi coś zagraża?
– To, co za chwilę wam powiem, zabrzmi jak średniowieczna bajka. Jednak zapewniam, że to wszystko prawda – powiedziała, przyciszając głos najbardziej, jak mogła. W tej chwili ciężko ją było usłyszeć nawet Tomkowi.
– Czy wierzycie panowie w magię? – spytała po chwili milczenia.
– Mówi pani o siłach nadprzyrodzonych? Nie. Raczej nie – odpowiedział za wszystkich Michał. Detektyw uciszył go skinieniem ręki.
– A powinniście. Od zamierzchłych czasów te tereny zamieszkiwały czarownice. Były ich niegdyś dziesiątki, o ile nie setki. Jednak z czasem wszystko dobiega końca. Obecnie na sabat zlatuje się około dwunastu wiedźm. Ja byłam trzynastą…
– No przecież to są jakieś brednie! Nie możemy tracić czasu na takie… – zaczął Michał, jednak urwał, patrząc na poważną minę kobiety. Znów zapadła chwila milczenia. Blada jak ściana w tym pokoju twarz kobiety idealnie współgrała z jej blond włosami. Niebieska sukienka, którą miała na sobie była niepokojąco zmięta, jakby kobieta spała w niej tej nocy. Detektyw nie dostrzegł na palcach żadnej obrączki. Niemożliwe było również, aby ta młoda, zdrowo wyglądająca kobieta miała jakieś schorzenia. Poza tym było coś jeszcze. Coś, co nigdy w karierze nie zawiodło detektywa. Przeczucie. Przeświadczenie o tym, że kobieta mówi prawdę, lub chociaż jej część.
– Siostry czarownice mówiły do mnie Dobrawa. Byłam trzynastą, zasiadającą przy stole. Niestety Wielka Czarownica postanowiła się mnie pozbyć, wysyłając mnie po bursztyn – kamień, przez który traci się magiczne zdolności. Nie mogłam odmówić, gdyż przypłaciłabym to życiem.
– Czy na pewno rozmawiamy o czarownicach? Może to jakiś gang, sekta? – zapytał Jerzy. Kobieta pokręciła przecząco głową, po czym dodała:
– Jeżeli członek gangu lub sekty potrafiłby nasłać na pana dziesiątki pająków, które leżą teraz martwe w mojej szafie, to być może. Ale jeśli nie… – w tym momencie przerwała, patrząc jak Michał podchodzi do szafy. Mężczyzna otworzył ją, a ze środka wypadło na jego buty tuzin martwych pająków. Co najmniej drugie tyle wciąż leżało wewnątrz. Tarczyński zawył z obrzydzenia i niezdarnie odskoczył w tył, upadając na tyłek. Miękki dywan zamortyzował upadek.
– Co to ma być?! Prima Aprilis?! – krzyknął, wracając na miejsce.
– Widzicie?
– Czy może nam pani powiedzieć coś więcej o tych czarownicach? – zapytał zamyślony Tomek.
– Wierzysz w to?! – Michał pokręcił głową.
– Na waszym miejscu bym tego nie lekceważył – wtrącił się nagle milczący dotąd Artur Lipski.
– Co masz na myśli? – zapytał Tomek.
– Już wcześniej czytałem o czarownicach z Łysej Góry. Podobno są bezwzględne w dążeniu do celu. W kręgu może znajdować się tylko jedna, posiadająca daną zdolność. W tym przypadku widzimy najgroźniejszą broń. Manipulacja naturą…
– Tylko robactwem – poprawiła go kobieta. – Arachna, Wielka Czarownica może w dowolnej chwili nasyłać na innych tysiące pająków. Stąd jej imię. Chociaż nie zawsze imię oznacza zdolność. Właściwie to prawie nigdy. Ona jest jednym z wyjątków.
– Proszę was, przestańcie ze mnie drwić! Zapisując się do policji chciałem ganiać przestępców, a nie polować na czarownice! Jakbym chciał robić coś takiego, to grałbym w gry komputerowe! – powiedział coraz bardziej zrozpaczonym tonem Michał.
– Możesz się wycofać, nikt cię nie trzyma na siłę – odpowiedział mu Jerzy.
– Tak. Już widzę minę starego, jak wracam bez ciebie na komisariat i mówię mu, że nie wykonam rozkazów. Z pewnością byłby bardzo zadowolony! – rzucił Tarczyński i ponownie wsłuchał się w słowa kobiety.
– Jak już mówiłam, kobiet jest dwanaście. Każda posiada wyjątkowe zdolności. Wszystkie są niepowtarzalne…
– … a zabić je można tylko osikowym kołkiem? – zgadywał Michał. Tym razem spojrzeniem obrzucili go wszyscy siedzący. Zawstydzony zwiesił głowę. Archeolog podszedł do szafy, wyjął z kieszeni foliową torebkę i rękawiczkę. Wyraźnie zamierzał pozbierać pierwsze dowody.
– Te pająki nie były groźne. To miało być jedynie ostrzeżenie – powiedział, przyglądając się jednemu z okazów.
– Musicie to zakończyć dzisiaj! Błagam, inaczej wszyscy będziemy w niebezpieczeństwie! – kobieta popłakała się. Tomek wstał i podszedł do niej. Położył rękę na ramieniu Anny i powiedział:
– Nic ci nie będzie. Zabierz najpotrzebniejsze rzeczy. Zabierzemy cię na komisariat i pomyślimy co dalej. Będziemy czekać na ciebie w samochodzie – po tych słowach mężczyźni opuścili dom.
– Wierzysz w to, detektywie? – zapytał Jerzy, gdy tylko wyszli z klatki.
– Sam już nie wiem w co mam wierzyć. Coś nie daje mi spokoju. Ta kobieta nie mogła wszystkiego zmyślić. Dodatkowo te pająki. Za tym musi się coś kryć. Ale magia? Wiedźmy? Nigdy się z czymś podobnym nie spotkałem. A jeżeli już tak było, to przeważnie okazywało się, że to tylko tanie, bazarowe sztuczki a za wszystkim stoi jakiś sprytny bandyta. Ale teraz jest inaczej. Czuję to.
– Więc co robimy? – zapytał Michał, rozgrzewając silnik samochodu.
– Pojedziemy na komisariat i porozmawiamy z komendantem. Zobaczymy, co on na to.
– Ha, ha. Równie dobrze możemy sobie strzelić w głowy! – zaśmiał się kierowca. – Przecież komendant nas wyśmieje! Dodatkowo wyleje z pracy za opowiadanie bajek!
– Dlatego nie pojedziemy na komisariat – odparła Anna, niespodziewanie pojawiając się w drzwiach wozu. Zasiadła z tyłu, obok Sojki.
– Zatem dokąd?
– Odwiedzimy tą najbliżej mieszkającą. Lilianę. A dokładniej Lidię Lejewską – odpowiedziała. – Udowodnię w ten sposób, że mówię prawdę. A wy dostaniecie dowód niezbędny do pokazania go szefowi.
– Ruszajmy – dodał bez zastanowienia Tomasz. Nie miał pojęcia co jest grane, nie wierzył również w czary, ale jednego był pewien. Jest tylko jeden sposób, by przekonać się o intencjach Anny Łuczak. Samochód ruszył. Odwrotu już nie było.
– Czy zna pani wszystkie czarownice? – zapytał z zaciekawieniem pan Artur.
– Nie. Właściwie to znam jedynie trzy spośród dwunastu. Zawsze zwracałyśmy się do siebie imionami czarownic.
– No pięknie! Czyli wiemy już, że wiedźmy mają dwa imiona, przez co są nie do namierzenia. Jakby tego było mało, każda ma inną zdolność, o których również nie mamy pojęcia. A na swoich wrogów nasyłają hordy robactwa! Jak w chromolonej grze komputerowej! Coś jeszcze ciekawego, czy mogę się już uspokoić? – wypalił Michał. Irytacja buchała z niego jak para z czynnego wulkanu. – Da się was w ogóle zabić? – dodał.
– Można, jednak to sprowadziłoby jeszcze większy gniew pozostałych. Najlepiej zrobić to dyskretnie – odpowiedziała kobieta.
– Czyli jak? – ciągnął dalej kierowca, udając zainteresowanego. Reszta słuchała z zaciekawieniem.
– Za pomocą bursztynu. W ten sposób możemy odebrać moc czarownicy, a tym samym pozbawić ją możliwości komunikowania się z pozostałymi. Jeżeli któraś zginie, pozostałe natychmiast się o tym dowiedzą. To działa jak najszybsza w świecie sieć telefoniczna.
– Świetnie – skwitował Michał.
– Wiesz w ogóle dokąd masz jechać? – zdziwił się nagle Jerzy. Tomek przypomniał sobie, że faktycznie nikt nie powiedział jeszcze dokładnego adresu, chociaż właśnie wjeżdżali na osiedle Stawki.
– Wiem. Lidia Lejewska to moja koleżanka z podstawówki – odparł mężczyzna.
Po chwili byli na miejscu. Znajdowali się w samym sercu blokowiska. Nie było mowy o tym, by wśród tych mieszkańców mogła mieszkać jakaś czarownica.
– Mówiłaś, że każda z was włada inną mocą. Co potrafi Liliana? I co ważniejsze co ty potrafiłaś? – zapytał nagle Tomek.
– Jedyne, co Lidka potrafiła to szybko się uczyć! To kujonka, która zawsze wszystko wiedziała! – odparł Michał. Jabłoński po raz kolejny go uciszył.
– Prawie masz rację. Liliana umie czytać w myślach i obracać je przeciwko wam. Uważajcie więc na jej ruchy. Zwłaszcza na palce – przestrzegła kobieta, wysiadając z samochodu.
– Chwila! Nie odpowiedziałaś na moje pytanie! Co ty potrafiłaś?
– Uwierzysz, jeśli powiem, że mogłam ożywiać rzeczy martwe? Z resztą nie tylko rzeczy?
– Nie.
– Więc ci nie powiem – rzuciła przez ramię, wchodząc do klatki.
– Zostańcie w samochodzie, na wypadek gdyby coś poszło nie tak – powiedział Tomek do idącego za nim Jerzego. Mężczyzna pokiwał głową, po czym wraz z archeologiem i Michałem wrócili do czarnego wozu.
Weszli na pierwsze piętro. Anna zapukała do drzwi. Te niemal natychmiast stanęły otworem. Pojawiła się w nich równie młoda kobieta, ubrana w czarną bluzkę na ramiączkach i zwyczajne dżinsy. Na szyi zawieszone miała dziwne paciorki, a kolczyki-sople wisiały niemal do ramion.
– Oh, Anka. Co cię do mnie sprowadza? – spytała słodkim głosem, zapraszając oboje do środka.
– Przychodzę w nietypowej sprawie. Musisz mi pomóc. To jest Tomasz Jabłoński. Razem próbujemy pokonać czarownice. Przyłączysz się do nas, czy również ciebie mamy zamknąć? – zapytała wprost. Nastąpiła chwila ciszy. Lidia Lejewska była wyraźnie zszokowana. Podniosła rękę i wskazała palcem na mężczyznę, stojącego o krok przed panią Łuczak.
– To jest ten słynny Tomasz Jabłoński? – zapytała. Mężczyzna zaniemówił. Zastanawiał się, skąd go zna. Przecież był pewien, że nigdy wcześniej jej nie widział. Była taka piękna. Gdyby nie była czarownicą z pewnością by się zaprzyjaźnili.
Co ja wygaduję, pomyślał. Przecież mam żonę! Co się ze mną dzieje?
Nagle detektyw poczuł, jak coś ciężkiego uderza go w głowę. Ocknął się dopiero na posadzce domu pani Lejewskiej. Rozejrzał się, lecz oprócz niego i Anny Łuczak nie było już nikogo.
– Mówiłam uważaj na palce! – wrzasnęła kobieta. – Ona ucieka! Jeżeli spotka się z Arachną, wszyscy zginiemy! – dodała, następnie rzuciła się w pogoń. Tomasz niewiele myśląc doskoczył do okna w małym pokoju i otworzył je. Rozległ się głośny gwizd, a po chwili z samochodu wysiedli dwaj policjanci.
– Ona ucieka! Czarna bluzka na ramiączkach i dżinsy! Za nią! – ryknął, po czym sam puścił się w pogoń za wiedźmą.
Policjanci spojrzeli po sobie zdumieni, jednak już po chwili ujrzeli kobietę pasującą do opisu, wbiegającą za róg bloku. Pobiegli za nią. Jako pierwszy zza zakrętu wypadł Michał, jednak natychmiast się zatrzymał.
– Co tam jest?! – krzyczał Jerzy, zanim samemu dobiegł do zakrętu.
– Właśnie obawiam się, że nic… – powiedział po fakcie Tarczyński.
***
– Niemożliwe! – krzyczał wciąż zdenerwowany na swoich towarzyszy Jabłoński. – Jak mogliście dać jej uciec?!
– Ona sama zniknęła! Rozpłynęła się w powietrzu jak dym! – próbował usprawiedliwić się Michał. Jechali właśnie w stronę komisariatu policji, by poinformować szefa o porażce. Ręce kierowcy ciągle się trzęsły więc pojazd powoli posuwał się do przodu. Dużo wolniej, niż zazwyczaj.
– Nie lekceważcie czarownic – powiedziała jedyna spokojna osoba w samochodzie – Anna.
– Co teraz? – Jerzy zadał głośno pytanie, nad którym każdy się zastanawiał. Jako pierwsza odpowiedziała mu kobieta:
– Teraz? Ja zginę, a wy niedługo po mnie. Chyba, że odnajdziemy pozostałe wiedźmy, zanim one znajdą nas. Ale obawiam się, że nie będziemy mieć na to czasu.
– Mówiłaś, że znasz jeszcze dwie czarownice? Pojedziemy tam?
– Nie zdążymy. Jedna z nich mieszka na Kolonii Robotniczej, czyli po drugiej stronie miasta. Druga natomiast jeszcze dalej, bo aż pod samymi Górami Świętokrzyskimi. Jedyne co nam pozostaje to wrócić do domów i przygotować się na spotkanie z nimi.
– Jest jakaś szansa? – zapytał detektyw.
– Zawsze jest – odpowiedziała kobieta.
– Jak można je pokonać?
– Jeżeli udałoby nam się zgromadzić je wszystkie w jednym miejscu i przeżylibyśmy to, mogłabym pokrzyżować ich plany.
– Jak? – zapytał zaciekawiony archeolog.
– Jest pan oczytany, więc może będzie mi pan w stanie pomóc w przygotowaniach. Ty, detektywie zabierzesz małżonkę na spacer do parku. Dziś wieczorem. Resztę proszę zostawić nam – skończyła kobieta, gdy pojazd wjechał na policyjny parking.
Wieczór był ciepły i ładny. Park miejski rozświetlały dziesiątki latarni. Państwo Jabłońscy siedzieli nad stawem, patrząc jak wesoła rodzina kaczek wyszła na wieczorny spacerek. Powoli pływały po stawie, nie przejmując się w ogóle zapadającym zmrokiem.
Detektyw siedział spokojnie, chociaż w głębi duszy czuł narastający niepokój. A co, jeżeli się nie uda? Co się stanie z nim? Z jego żoną? Właśnie! Żona! Dopiero teraz uświadomił sobie, że jeszcze jej nie powiedział, dlaczego tak naprawdę tutaj są. Już zamierzał się odezwać, gdy nagle głos zabrała Sylwia:
– Nie jesteśmy tutaj przypadkiem, prawda? – zapytała. Tomek westchnął głęboko, po czym odpowiedział:
– Nie. Niedługo ma się tutaj pojawić kilka kobiet. Muszę z nimi porozmawiać.
– O czym? – zapytała żona równie spokojnie. Tomasz poczuł zaskoczenie. Spodziewał się zazdrości ze strony małżonki, jednak po raz kolejny jej niedocenił. Jej spokój był niezbity. Zawsze opanowana kobieta albo nie dawała po sobie poznać zazdrości, albo po prostu była niezwykle wyrozumiała i bezgranicznie ufała mężowi.
– Są podejrzane… dokonały złych rzeczy i będą musiały ponieść karę… – Tomasz nie wiedział jak powiedzieć kobiecie o czarownicach. Właściwie to nie chciał jej o tym mówić.
– A czy nie dałoby się z nimi jakoś dogadać? Może wystarczy jedynie spełnić ich żądania?
– Uwierz mi kochanie, że są rzeczy, o których nam się nie śniło. A człowiek boi się wszystkiego, czego nie rozumie. Te kobiety krzywdzą ludzi i za to muszą ponieść karę…
Nagle ich rozmowę przerwało ciche trzaśnięcie łamanych gałązek, dochodzące gdzieś z głębi parku. Oboje natychmiast wstali i odwrócili się w stronę, skąd dobiegł dźwięk. Pod drzewem, w cieniu stała przygarbiona staruszka.
Zaczęło się, pomyślał Tomek. Nie mylił się. Chwilę później dało się słyszeć plusk wody, z której wyłoniła się kolejna czarownica. Szła po powierzchni jak po zwykłym chodniku. Siedem kolejnych nadleciało na miotłach ze wszystkich stron. Tomasz złapał żonę za rękę i odeszli kawałek od ławki. Czarownice wyraźnie starały się zamknąć parę w ciasnym kręgu. Dwie kolejne nadeszły od strony ulicy Mickiewicza. Krąg zacisnął się. Brakowało jeszcze jednej.
– Scyllo. Czas się ujawnić – powiedziała najstarsza kobieta. Tomek natychmiast domyślił się, że to właśnie Arachna. Nagle poczuł, jak ręka żony wyślizguje się z jego uścisku. Kobieta nie patrząc na męża odchodzi i staje na ostatnim wolnym miejscu w kręgu czarownic.
– Ty też? Od kiedy? – zapytał zaskoczony i rozgniewany Jabłoński. Poczuł się zdradzony.
– Od samego początku. Nie wiedziałeś o mnie wszystkiego, Tomku. Ja również wychowałam się w tych okolicach – powiedziała, patrząc na męża przepraszającym wzrokiem.
– Wiemy, że Anna Łuczak powiedziała ci o nas. Nic jej się nie stanie, jeżeli nam pomożesz. Musisz uzyskać zgodę na rozpoczęcie przebudowy klasztoru na Łysej Górze – powiedziała nagle Wielka Czarownica.
– Co? Myślisz, że mam taką możliwość?
– Jesteś szanowanym detektywem. Nakaz policyjny rozwiąże sprawę. Dostarczysz nam amulet, a wszystko wróci do normy – powiedziała spokojnym, ochrypłym tonem Arachna. Z ciemności za nią zaczęły wychodzić małe robaczki. Tomek natychmiast rozpoznał w nich pająki.
– A jeżeli nie dam rady?
– Wtedy zginiesz ty, Anna oraz trójka twoich towarzyszy.
Kto by pomyślał? Byłem w tym mieście zaledwie dwa dni, a już przydarzyła mi się historia, której nie zapomnę do końca życia. Fascynujące miasteczko! Myślał detektyw. Jednego tylko żałował. Bolała go zdrada żony i pragnął, by przejrzała na oczy. Spoglądał na nią błagalnie, jednak ona odwracała wzrok, próbując unikać kontaktu.
– Więc jak? – zapytała Arachna, a reszta wiedźm zachichotała. – Amulet, czy śmierć?
Burza rozpętała się w głowie detektywa Tomasza Jabłońskiego. Nie miał pojęcia, co zrobić, co odpowiedzieć. Skończyły mu się również pomysły, jak dalej grać na czas. Cała nadzieja pozostawała teraz jedynie w rękach nowopoznanej Anny oraz policjantów. O milczącym historyku nie wspominając. Po raz ostatni spojrzał na Sylwię.
– Czy pomogłabyś mi, gdybym zaczął walczyć? Czy skoczyłabyś za mną w ogień? – zapytał. Odpowiedziało mu milczenie. Włożył rękę do prawej kieszeni spodni. Odczekał chwilę, po czym przeciągle zagwizdał. Natychmiast dało się słyszeć kroki kilku nadbiegających postaci. Dwóch policjantów, oraz dwoje zwykłych obywateli biegło właśnie na ratunek Tomasza Jabłońskiego z głębi parku. Arachna parsknęła, gdy światło najbliższej latarni oświetliło sylwetkę Anny Łuczak.
– Patrzcie! Oto nadchodzi nasza ostatnia, zagubiona siostrzyczka. Chyba pozwolę wam się z nią pobawić – powiedziała Wielka Czarownica, a pozostałe kobiety zawtórowały jej salwą wrzasków.
– Nie radziłabym ci, kochana – odpowiedziała równie pewnie Anna. Wyjęła z kieszeni mały naszyjnik. Wielka Czarownica zawyła z rozpaczy.
– Ona ma amulet! Odbierzcie jej go! – zaczęła krzyczeć.
– Masz rację, Arachno. To rzecz, której zdaje się szukasz. Niestety za chwilę wraz z wami zostanie zniszczona!
Wtem zerwał się silny wiatr. Wszystkie wiedźmy zaczęły wykrzykiwać formuły zaklęć. Wzburzona woda spłoszyła rodzinę kaczek. Tomek spojrzał na Sylwię. Jedynie ona stała zdezorientowana. Chyba jednak nie zamierzała walczyć ze swoim mężem.
Natychmiast do niej doskoczył i schwycił za rękę. Wcisnął w nią czarny kamień.
– Krzemień? – zapytała zaskoczona Sylwia, starając się przekrzyczeć trzaski piorunów i wykrzykiwane formuły magiczne. Po chwili jednak zrozumiała. Jedynie kamienie bursztynu są w stanie zniszczyć magiczne moce czarownicy, jednak krzemień w jej rękach może odwrócić działanie bursztynu. Ale płaci się za to wysoką cenę.
Teraz to jednak nie miało znaczenia. Z drugiej kieszeni Tomasz wyciągnął duży kamień bursztynu. Cisnął nim na sam środek kręgu. Po chwili rozbłysło oślepiające, białe światło i przez kilka sekund dało się słyszeć przeraźliwy pisk znikających wiedźm. Amulet, który trzymała w ręce Anna wyleciał w powietrze i tam rozprysnął się na malutkie kawałeczki, które zasypały okolicę. Po kolejnych kilku sekundach wszystko ucichło. Oślepiający, biały blask również zniknął. Pozostały jedynie popękane, betonowe płytki oraz kamień bursztynu na środku chodnika.
– Skąd miałaś amulet? – zapytał archeolog.
– Był on przekazywany w mojej rodzinie z pokolenia na pokolenie. A wszyscy dziedziczyliśmy go po pierwszym posiadaczu – Bolesławie Chrobrym – odpowiedziała dumna z siebie Anna.
– Więc jesteś jego potomkiem? – dopytywał się Michał.
– Prawdopodobnie. Albo daleką krewną – zaśmiała się kobieta.
Dopiero teraz wszyscy zgromadzeni spostrzegli brak małżeńskiej pary.
– Gdzie oni się podziali? – zapytał Jerzy, patrząc w miejsce, gdzie jeszcze niedawno stali.
– Używanie krzemienia do walki z bursztynem ma swoje wady. Przenosi posiadacza daleko od źródła, czyli konkretnego bursztynowego kamienia. Nikt nie wie, gdzie obecnie podziali się Tomasz i Sylwia Jabłońscy – powiedział Artur Lipski.
– Dobrze, że powiedziałaś mu o Scylli, Aniu. Gdyby pan Jabłoński stracił żonę, prawdopodobnie by się nie pozbierał. A tak przynajmniej są razem – powiedział Michał Tarczyński, podnosząc kamień i ciskając go daleko do jeziorka.
***
Nikt tak naprawdę nie wie, co dokładnie zaszło tamtej nocy. Jedno jest jednak pewne – Ostrowiec Świętokrzyski i jego okolice to niezwykłe miejsca, pełne magii. Wiele jest tu pozostałości po kultach pogańskich bóstw i miejscach mocy. Sama Łysa Góra znana jest z organizowanych tam sabatów czarownic, trwających być może nawet po dziś dzień.
Zapytasz pewnie, drogi czytelniku, czy ta historia mogła wydarzyć się naprawdę? Wiele dowodów wskazuje na to, iż coś podobnego miało miejsce w Parku Miejskim im. Marszałka Józefa Piłsudzkiego w Ostrowcu Świętokrzyskim. Chociaż władze miasta upierają się ciągle przy tym, iż park ten został poddany rozbudowie, to i tak niektórzy wciąż wierzą, że jest to jedynie pretekst do odbudowy go po zniszczeniach, jakich dokonały czarownice.
W taki oto sposób, tworzą się legendy. Jednak jest tylko jeden sposób by przekonać się, czy są one prawdziwe. Trzeba przyjechać i samemu zobaczyć.
Powiedziałabym, że opowiadanie ma spory potencjał. Połączenie kryminału miejskiego, urban legend i legend o czarownicach - pomysł super, podobnie osadzenie akcji w świętokrzyskich klimatach. Niestety, liczne błędy i nieogiczności kładą tekst na łopatki. Np. nieprzekonujące jest wyjaśnienie, dlaczego akurat Jabłoński jak tak strasznie ważny, że wiedźmy nie mogą sobie poradzić same ze znalezieniem amuletu - i wiele innych takich kwiatków. Do tego straszliwie "szkolny" początek i koniec. Ale - kurcze blade - przeczytałam naprawdę z zainteresowaniem, zastanawiając się, co będzie dalej.
Przeczytałem i powiem, że nawet fajne. Tylko ta końcówka trochę za szybko nastapiła i moim zdaniem policjanci zbyt łatwo uwierzyli w te czarownice. Ale spędziłem miło czas przy tym opowiadaniu, więc nie było źle.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.