
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Ohrondez obudził się rześki I odprężony.
Śniadanie podano mu wyjątkowo na czymś co się do tego nadawało– solidnym, ceramicznym talerzu. Aromat jajecznicy i dobrze przypieczonego bekonu z prawdziwej świni – w dzisiejszych czasach rzadki rarytas– sprawił, że z zadowoleniem stanął twarzą w twarz z wyzwaniem kolejnego dnia. Sięgnął po filiżankę i wciągnął w nozdrza zapach autentycznej kawy, świeżo zmielonej z doskonałych ziaren. Niemal czuł się jak w wenezuelskiej dżungli, widział plantatorόw i uginające się drzewa kawowca…
Miała rzadki, intensywny smak, ktόrego tak bardzo pożądał. Kawa zawsze rozpoczynała jego dzień, kończył go zwykle kieliszek koniaku. Tym razem jednak, poczuł coś innego, bardziej wyrazistego, gdy upijał ten pierwszy łyk– coś bardziej pociągającego, przyjemnego w smaku tej kawy sprawiło, że mimowolnie świet przybrał jaśniejsze barwy. Niebo wcale nie było tak zachmurzone, jak mogłoby być; temperatura nie była tak uciążliwa, jak sobie to wyobrażał, wstając z łόżka. Tylko sama panorama pozostawała tak imponująca, jaką zastała go w drzwiach balkonowych. W gruncie rzeczy poczuł wewnętrzne ciepło na myśl, że wciąż może zachwycać się tak prozaicznymi czynnościami jak picie kawy. Najważniejsze było to, by się nie spieszyć. Gdy pił kawę zbyt szybko, cały czar pryskał, a filiżanka kawy była tylko filiżanką kawy. Tymczasem, jeśli pił kawę spokojnie, delektował się nią, stawała się ona parabolą całego dnia. Jedno ziarno kawy zmielone gdzieś tam, w głębi wnezuelskiego lądu mogła zdecydować o tym, czy będzie zadowolony z życia, czy uzna dzień za zmarnowany. Ohrondez był człowiekiem żyjącym pełną piersią. Hedonizm doprowadził w sobie do rangi sztuki, pasji, ktόrej oddawał się całym sobą. Wcześniejsze doświadczenia kazały mu zrzucić wszelkie osobiste ograniczenia po to, by gdy kiedyś stanie przed śmiercią, nie żałował, że czegoś nie zdążył zrobić. A przed śmiercią stawał wyjątkowo często i w niezwykle zaskakujących momentach. Hedonizm, ktόrego był wirtuozem sprawiał, że przed śmiercią stawał całkiem spokojnie, na zimno. Dzięki temu nadal żył, w przeciwieństwie do ludzi o płaskiej filozofii, ktόrzy stawali mu na drodze.
Zapowiada się całkiem przyjemny dzień, pomyślał Ohrondez.
Istotnie, panorama rzutowała optymistycznie na dalszy ciąg dnia.
Woda w zatoce sprawiała wrażenie niesamowicie gęstej masy, na ktόrej fale granatowej toni prześlizgiwały się pod oślepiająco białymi kadłubami drogich łodzi, jakby kołysząc je do snu spokojnie, miarowo, liny napinały się i rozluźniały, niczym smycz przytroczona do psa na spacerze. Rozłożyste, postrzępione ,zielonobrązowe korony palm poruszały się lekko na prądach delikatnej bryzy, wydając przy tym jedyny w swoim rodzaju szelest nie zagłuszony jeszcze przez nieustanny warkot silnikόw czy monotonne stukanie młotόw pneumatycznych. O tej porze wszystko było jeszcze ospałe, otępiałe w tropikalnym żarze. Kamienne mury kapitanatu portowego niemal walczyły o oddech w parnym, dusznym powietrzu. Panowała właśnie tak charakterystyczna dla tropikόw pogoda– niezbyt wygόrowana temperatura, a człowiek miał wrażenie, że zaraz wypoci się na śmierć. Choć arteriami sunęły już tysiące kolorowych pudełek, zawartość żadnego z nich nie patrzyła z takim optymizmem jak Ohrondez. Panowała właśnie ta wyjątkowa pora, ktόra oczarowywała go w każdym mieście, w jakim się pojawiał– pora, w czasie ktόrej spaliny nie szybowały jeszcze ku gόrze, a hałas maszyn nie był tak uciążliwy. Chwila, w ktόrej mόgł bezpiecznie wciągnąć powietrze nosem i pomyśleć, że świat jest piękny. Oczywiście, pozbawiony ludzi.
Ohrondez nienawidził ludzi, nigdy nie mόwił dlaczego. Może to w wyniku doświadczenia. W każdym razie jedyny człowiek, ktόrego nie darzył pogardą, nie żył już od dawna, zamordowany z zimną krwią we śnie, przez swojego chciwego ucznia. Tak bywa, pomyślał Ohrondez i nadział na bogato zdobiony widelec kolejny kęs jajecznicy.
Pόki więc delektuje się posiłkiem, spόjrzmy na człowieka poszukiwanego przez Interpol wszędzie tam, gdzie chcą ich słuchać. Człowieka bez twarzy, bez nazwiska, bez historii. Człowieka doskonałego.
Cristoban Ohrondez urodził się Barcelonie, lecz znienawidził swόj kraj tak bardzo, że wyemigrował do Portugalii. Pewnego dnia wysiadł z samochodu, przecisnął się przez tłum japońskich turystόw i spojrzał na szalejące fale, rozbijające się w kurtyny kryształόw za barierką Przylądka Roca. Stwierdził, że to jest miejsce w ktόrym chce zostać do końca swego życia.
Odkąd porzucił ojczyznę, starał się nie postawić tam swojej stopy. Nienawidził upartej głupoty swoich rodakόw, braku konsekwencji i patrzenia w przyszłość, tego że matki sprzedawały swoje dzieci by mieć na lakier do paznokci a transwescytyzm stał sięchyba sportem narodowym. Słowem nie mόgł znaleźć choćby jednego argumentu, ktόry przyciągnąłby go do domu jak syna marnotrawnego.
Cristoban jest piekielną fuzją przeciwieństw.
Twarz, ktόra nie występuje w żadnej bazie danych jest zagadką i odpowiedzią. Każdy, kto go spotka, docieka w myślach, kim jest. Każdy, do kogo przyjdzie, zna odpowiedź. Wysokie czoło, światło tańczy na wyraźnie zarysowanym podbrόdku. Cera gładka i jednocześnie szorstka. Wąskie usta, wrażliwy, klasyczny nos. Oleiście czarne oczy, ktόre przepowiadają prostą przyszłość każdej ofierze– śmierć. Silne ramiona, atletyczne ciało, ktόre rozpływa się tłumie jak dym, by zmaterializować się w kryjόwce, o świcie, jak drapieżnik powracający z łowόw.
Oto on.
Wszystko i nic.
Gdy skończył jeść, otworzył walizkę i wyciągnął aparat Nikon w futerale z dwoma obiektywami, jego przykrywkę– przyjechał do Chin jako fotograf-wolny strzelec. Po prysznicu ubrał się w luźne, lekkie ubrania, nauczony doświadczeniem z poprzedniego dnia. Pasta do zębόw smakowała ohydnie. Kiedyś słyszał o tym, jak pewnego kongijskiego generała prόbowano otruć pastą do zębόw.
Na korytarzu minął wysokiego, żylastego mężczyznę o oliwkowej cerze. Gęste, czarne włosy skojrzyły się Ohrondezowi z Grekiem. Rysy twarzy miał cięzkie, jakby wycięte w marmurze.Patrzyli na siebie, mijając się. Ohrondez idąc dalej, czuł na plecach jego palący wzrok.
Zaniepokoił się.
Na dole, w restauracji, dużo Chińczykόw, ktόrzy nie czytają swoich gazet. Prawdopodobnie nie wiedzą kogo szukać, bo myśląc że robią to dyskretnie, przeczesywali wzrokiem wszechobecne twarze Europejczykόw, łatwo rozpoznawalnych, hałaśliwych Amerykanόw, wiecznie żartujących Australijczykόw i członkόw delegacji z południowoafrykańskiej kopalni złota, ktόrej członkowie patrzyli, jakby chcieli zabić.
Ohrondez w pierwszym odruchu pomyślał, że poszukują jakiś nieuczciwych bankierόw. Bzdura, pomyślał zaraz, nie ma uczciwych bankierόw. Potem pomyślał o Triadach, o swoim zleceniodawcy. Krew w żyłach stała się gorąca i gęsta jak ciężkie, czerwone wino, zacisnął mocno pięści i odpalił w swoim umyśle race nienawiści. Patrzył, jak szybują wysoko w czarne, burzowe niebo i eksplodują w wykwitach ognia. Ostrzegał go, ostrzegał, a ten postąpił na tyle głupio, by ryzykować i wysłać za nim bandę niedoświadczonych spryciarzy. Ale nie, nie będzie się tak bawić. Nie dziś.
Wyparował, znikł.
Zmaterializował się przy budce telefonicznej w hotelowym holu, wrzucił parę monet i wystukał zapamiętany numer.
Czekał, czekał, a palce bielały od siły, z jaką owinął je wokόł słuchawki. Najchętniej odkaziłby ją, bo niewiadomo kto jej dotykał, jakie zarazki w sobie nosił, jakie…
– Słucham?
Pokręcił głową, przegonił czarną chmurę.
– Chcę rozmawiać z Shenem.
– Przy telefonie.
Trzasnęło, błysnęło. Chmura się oberwała i zalała go czarnym jadem, ktόrym nasiąknął jego głos, wydobywający się przez zaciśnięte zęby.
– Ostrzegłem was. Żadnej kontroli. Żadnego śledzenia.
– Mam nadzieję, że dobrze pana zrozu…
– Powiedz swojemu panu, że jeśli jeszcze raz zobaczę za sobą jego pedałkόw, zabiję i ich i jego. Czy to jasne? Wypatroszę.
– Nie rozumiem…
– Mόwię jasno. Nie życzę sobie kontroli.
– Nikt pana nie kontroluje.
– Szczegόlnie niewinna jest banda niedokształconych osiłkόw w restauracji mojego hotelu.
– Dlaczego mielibyśmy kogolwiek za panem posyłać? Znamy zasady– mόwił głos. Nagle nabrał moralizatorskiego, profesorskiego tonu– przecież zależy nam na owocnej…
– Wpόłpracy? Jak myślisz, kto tu z kim wspόłpracuje? Wy ze mną, czy ja z wami?
– Ależ…
– Zadałem pytanie.
– Oczywiście, jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni, że zgodził się pan przyjąć…
– Ostatnie ostrzeżenie.
Ohrondez wdusił słuchawkę na widełki i wyszedł z hotelu. Przespacerował trochę ulicą, usiadł na ławce, wstał, znόw usiadł. Otaczał go irytujący tłum, anonimowe twarze nie zasługujące na istnienie. Garnitury i garsonki, teczki, limuzyny. Musiał się uspokoić, pomasował skronie, co wcale mu nie pomogło. Dlaczego to zrobił? Dlaczego kazał go śledzić? Jakie miał motywy? I dlaczego młody tak stanowczo się tego wypierał? Może grają na dwa fronty?
Nagle usłyszał uporczywe brzęczenie w lewym uchu, podniόsł głowę. Na zachmurzonym niebie zniżał lot biały śmigłowiec, niemal zlewając się z tłem bezkresu. Po chwili brzęczenie przeszło w niskotonowe dudnienie, osadzające się gdzieś w trzewiach. Brzuch maszyny znikł za krawędzią dachu. Kim był człowiek na pokładzie, by lądować na lądowisku?
Może miał związek z Chińczykami w restauracji? Kto wie, kto wie?
Ohrondez wstał i zrzucił z siebie szatę wściekłości. Miał sprawy do załatwienia.
Jeszcze pierwszego dnia załatwił sobie wynajęte mieszkanie na samym dachu jednego z nierzucających się w oczy, czterdziestopiętrowych kolosόw, wyrastających z żyznej, wysokodemograficznej ziemi wokόł zielonych wzgόrz Hong Kongu. Betonowe mrowisko numer 143/7 oraz dziesiątki jego braci znajdowało się o dwadzieścia minut drogi metrem od hotelu. Przez ostatnie czterdzieści lat wyrastały jak grzyby na deszczu i rόwnie szybko traciły swoją żywotność. Setki okien udających, że doświetlają klaustrofobicznie małe mieszkania, obrosłe w ciągu lat antenami, talerzami satelit, drągami do suszenia ubrań, nadbudόwkami trzymającymi się na słowo honoru a nawet mniej. Były rozstawione tak absurdalnie blisko siebie że można było zajrzeć swobodnie z jednego okna w drugie, a na samym dole panował niemal pόłmrok. Właśnie tam kwitło lokalne życie, dotąd gnieżdżące się w betonowym więzieniu, a teraz wyzwolone spod jarzma wolnej gospodarki wytworzyło kolejny ołtarz chciwości, ktόrego Ohrondez nienawidził– bazar. Podrabiane dżinsy, skόrzane kurtki i sportowe buty, radia, telewizory, złote łańcuchy, okulary Gucci, części zamienne do BMW, a nawet całe samochody, okryte plandekami przed ciekawskim wzrokiem policji. Wszystko to kraszone dzbanami z przemokniętymi przyprawami, lekko podgniłymi warzywami i śmierdzącymi kurczakami, ktόre sądząc po kstzałtach pochodziły chyba z Czernobyla. Wszystko to wylewało się z najniższych dwόch pięter blokowiska, obrastając całkiem zdeptane trawniki– przynajmniej wprowadzało to do szaro-szarego świata odrobinę koloru i zdecydowanie zbyt dużą garść życia. Wynajęte mieszkanie było małe, ciemne i obskurne, lecz w sam raz odpowiadało standardom kryjόwki. Takich prefabrykowanych molochόw były w mieście setki, a ich mieszkańcόw jeszcze więcej. Mieszkania były przeludnione, przerwy w dostawach prądu należałoby raczej mierzyć w skali, w ktόrej on występuje.
Ohrondez otworzył cienkie drzwi ze sklejki kluczem, ktόry wyciągnął ze skrytki pocztowej na dworcu kolejowym. Właścicielowi zapłacił z gόry za miesiąc. Tamten nie zadawał pytań, co mu odpowiadało. Telefon od kuriera przyszedł zaraz po tym, jak Ohrondez usiadł na spłowiałej sofie z zarwanymi sprężynami. Ustalili, że paczka przyjdzie za trzydzieści minut. Przez ten czas Ohrondez zdążył wywietrzyć mieszkanie z zatęchłego powietrza i wpuścić do środka trochę światła. Wentylator wmontowany w jedno z okien jeszcze bardziej wyziębiał i tak już chłodne mieszkanie, czuć było przechyły całego budynku na wietrze. Rury w całym pionie ryczały, gdy ktoś spuszczał wodę, a ta z kranu była rdzawa przez pierwsze dwadzieścia sekund. Telewizor marki Sunny nie działał, a radio stało tam chyba dla ozdoby, bo rόwnie dobrze mogłoby służyć do wbijania gwoździ.
Przynajmniej zadziałał dzwonek.
Ohrondez zapłacił kurierowi i przejął od niego dość dużą, ciężką tekturową paczkę z lotniczymi naklejkami. Podziękował mu i dokładnie zamknął drzwi. Nie chciał, by ktoś przeszkadzał mu przy rozpakowywaniu skarbu jego życia. Przeniόsł paczkę na stόł, gdzie nożem do krojenia papieru sprawnie i szybko rozciął tekturową powłokę i odwinął folię amortyzującą.
Popatrzył z uczuciem na maszynę stojącą przed nim i delikatnie pogładził zimny metal. Powiόdł palcami po chromowanych okuciach. Dzieło sztuki. Nie mogłoby być piękniejsze.
Poskramiacz umysłόw.
Treser koszmarόw.
Koszmar, ktόry chciałby śnić bez końca.
Z błyskiem w oku wpatrywał się w wyrafinowane detale, podziwiał sposόb, w jaki każda śruba znajdowała się na swoim miejscu, i jak cudowny efekt tworzyły wszystkie elementy. Za każdym razem, gdy wypakowywał tę maszynerię z paczki, jego wzrok przykuwała misteria wykonania tarcz dwόch szpul z dyskami nagrywającymi, prostota projektora i skomplikowany mechanizm odczytująco-drukujący. Majstersztyk spoczywał spokojnie na stole, niczym drapieżny ptak, drzemiący pod swymi czarnymi jak noc skrzydłami. Ohrondez westchnął z uczuciem.
W międzyczasie zadzwonił Shen, przekazał mu szczegόły. Mόwił szybko i zwięźle, natychmiast się rozłączył. Chyba się obraził.
Po przygotowaniu maszyny, okrył ją prześcieradłem i wyszedł z mieszkania. Wzdrygnął się na myśl o tym, że miałby zjechać windą osobową, ktόra wcale nie zjeżdżała tak szybko w swoich założeniach. Sprawdził natomiast windę towarową, ktόrą dostarczano w wόzkach ubrania do samoobsługowej pralni. Wyglądała na solidną i wyjątkowo zadbaną. Stwierdził, iż nada się do celu, o ktόrym pomyślał i zszedł stromymi schodami. Wyjrzał przez otwartą klatkę schodową na dόł, na dziesiątki kolorowych plam, poruszających się, machających rękami, na bezpańskie psy. Wszystko wyglądało normalnie.
A jednak nie było.
Gdy przeciskał się przez pulsujący motłoch, nieomal potrącił go czarny mercedes, zatrzymał się w kałuży czyichś wymiocin, opuściły się szyby– ze środka bluznął ciężki, dudniący rap. Chińczyk ledwo wyglądający za krawędź okna wystawił rękę, zaświecił sygnetami i zawył coś do pobliskiego handlarza. Ten otworzył szeroko oczy, zaczął protestować, machać rękami.
Niektόrzy odwrόcili się, popatrzyli, lecz zaraz stracili zainteresowanie. Chińczyk spojrzał na kierowcę, gogusie z tyłu obrzucili Ohrondeza cięzkim spojrzeniem.
– Co się gapisz, co?– mruknął ten z przodu, energicznie mieląc w szczękach gumę– ty, może koki chcesz, co? Jakiś nietutejszy, co?
– Taa…-odezwał się ktόryś.
Ohrondez zignorował go i spojrzał ponad dachem samochodu.
Nagle świat pociemniał.
Zamajaczyła mu ta sama twarz, w niezdrowym świetle lamp jarzeniowych w korytarzu, zmrużył powieki, chcąc, by był to tylko fałszywy alarm. Lecz swędzenie na plecach potwierdziło tylko obawę.
Przy stoisku z okularami pochylał się ten sam grekopodobny mężczyzna z korytarza.
Nie wybierał przy tym okularόw zbyt uważnie, co chwilę podnosił wzrok i udając, że ktόreś przymierza, rozglądał się systematycznie, kontrolując targ w promieniu około dziesięciu metrόw. W pewnym momencie ich spojrzenia się skrzyżowały, zderzyły ze sobą, a nić splotła. Ohrondez wwiercał się w niego, prόbował przejrzeć lustrzane matryce okularόw, dojrzeć przez nie oczy tego człowieka, zajrzeć w nie i zrozumieć go. Cała prawda kryje się w oczach. Tym razem, cała prawda kryła się w nogach tamtego, ktόre natychmiast wyrwały z miejsca i poniosły go w kierunku Cristobana.
– Ty…wszystko OK? Pobladłeś, stary…
Głos Chińczyka uwiązł mu w gardle, gdy drzwi pchnięte przez Ohrondeza przycięły mu rękę. Reszta pasażerόw popatrzyła nań w szoku, po czym zaczęli się szamotać, prόbując wyszarpnąc spot kurtek broń. Ohrondez obrόcił się na pięcie i wciął się w tłum, biegnąc tak szybko, jak tylko mόgł. Nie szło mu to wybornie, gdyż przeciskanie się przez tak zbitą masę ludzi jest nie lada wyzwaniem, więc pomagał sobie wszytkim, łokciami, kolanami, barkami, byleby tylko zniknąć, zanurzyć się w rzeczywistość i wynurzyć się po drugiej, nieszkodliwej stronie. Barwy zlewały się w jedno, a wciąż słyszał pokrzykiwania ludzi za nim i przekleństwa, gdy Grek rozpychał się między tymi, ktόrzy już ustąpili. Ohrondez przewrόcił jakiegoś staruszka, ktόry upadając pociągnął za sobą klekoczący rower. Stary zajęczał głośno, ludzie natychmiast ogrodzili go szczelnym kordonem, Ohrondez obrόcił się– ktoś pomagał mu wstać. Za nimi głośno przeklinał Grek, machcając jakimś dokumentem, chyba paszportem, czy czymś.
Ohrondez gwałtownie skręcił, poślizgnął się, lecz złapał rόwnowagę i oparł się o beczkę. Na wprost niego jakiś znudzony chłopaczek smażył w głębokim tłuszczu frytki, Cristoban dostrzegł stojące obok butle z gazem i kanistry benzyny. Obok starsza kobieta obsmażała kurczaki na ruszcie, na drewnianej ladzie leżały ryby owinięte w gazety. Rozejrzał się gwałtownie, handlarze zaciekawieni wyglądali ze swoich kramόw, patrząc to na niego, to na zamieszanie w alejce obok. W końcu zerwał z pόłki najbliższego stoiska puszkę spreju owadobόjczego i cisnął go na ruszt. Kobieta krzyknęła, krzyknął też chłopak, a Ohrondez puścił się biegem w drugą stronę, schylając głowę i szukając osłony. Usłyszał za sobą krzyk Greka.
– Ty! Stόj, psiakrew!
Zignorował go, widział tylko świat blednący mu przed oczami, wypierany z barw przez adrenalinę, ktόra paliła mu żyły. Myślał tylko o tym, żeby biec, biec jak najszybciej, zanim…
Błysnęło, dopiero po chwili dotarł do niego basowy grzmot, ktόry dudnił mu w trzewiach. Poczuł, że wyboisty, pokruszony chodnik usuwa mu się spod stόp, że teraz przebiera nimi w powietrzu. Nieważkość trwała tylko chwilę, zakończył ją twardy upadek, przewrόt i grzmotnięce w coś twardego.
Ohrondez zakszlał, czuł, jak krew sączy mu się z uszu i nosa. Przyklęknął, czując, że ma obtłuczone mięscie plecόw, coś nie tak było z jego lewym ramieniem. Oparł się na rękach, przetrwał tak chwilę na czworakach, widział podwόjnie. Wszędzie było pełno gryzącego, szarobłękitnego dymu przechodzącego w lekko rόżowawą mgiełkę. Ohrondez zakrztusił się i zakaszlał raz jeszcze, po czym podniόsł się na nogi i rozejrzał.
Zniszczenie, oto co zobaczył.
W promieniu dwudziestu, dwudziestu pięciu metrόw od smażalni wszystko było starte z chropowatej powierzchni chodnika. Stragany zostały zdmuchnięte, drewniane podpory połamane w drzazgi, ponakrywane poszarpanymi niczym flagi na polu bitwy markizami. Wszędzie walały się śmieci, puszki, odłamki zabawek i sprzętόw grających. Ohrondez dojrzał też wiele ciał w przedziwnych pozycjach, jakaś noga wystawała spod markizy, zakrywającej resztę ciała. Inny bezkształtny stos ubrań schylał się smętnie ze słupa do suszenia ubrań. Kable elektryczne bujały się w powietrzu, strzelając iskrami we wszystkie strony, gdzieś potoczył się urwany talerz satelitarny. Ze sterty zniszczonych czajnikόw odezwał się wesoły dzwonek komόrki. Dojrzał ruchliwe pochodnie zamknięte w klatkach. Zmrużył oczy. W powietrzu czuć było smrόd gazu, cierpki zapach krwi i odόr palonego drobiu. Dopiero teraz zrozumiał, że to płonące kurczaki miotają się w agonii, rozbijając się o przerdzewiałe pręty klatek. Gdzieniegdzie płonęły jakieś materiały. Ktoś krzyczał w niebogłosy. Z głębi blokowiska usłyszał wołanie, odzywały się kolejne głosy. Jakaś ręka chwyciła go za kostkę, wierzgnął. Czuł, jak żόłć podchodzi mu do gardła.Pył, ktόry poderwał się niewiadomo skąd opadał powoli na rumowisko, niby popielaty śnieg.
To nie miało wyglądać w ten sposόb. Przeszedł nad rozciągniętym ciałem tłustego mężczyzny i stanął nad Grekiem, leżącym na wznak. Oczy, zamglone i martwe, patrzyły w szare niebo, ręce miał bezwładnie rozrzucone na boki, wygądał jak ukrzyżowany. Szkarłatny kwiat kwitł mu na koszulce na wysokości żołądka, z rany na szyi broczył krwią. Ohrondez przykucnął i obrόcił go na plecy, obmacując kieszenie spodni. Wyciągnął portfel. Obywatelstwo greckie, Stavros Mitrou, urodzony 16 sierpnia 1986.W końcu znalazł portfel. Otworzył go i rzucił okiem na zdjęcie młodej kobiety zatknięte za foliowe okienko. Pod spodem znalazł kolejne, uwieczniono na nim niemowlę. Spojrzał na plik banknotόw euro, trochę miejscowych drobnych. W końcu odnalazł wyrwaną z zeszytu kartkę, zapisaną odręcznie. W milczeniu odczytał numer telefonu, zakreślone w kόłko imię „Knut" i notatkę „Brunet, plus minus 185 cm. Hotel, 19 p., 9.00 winda". Kartkę wsunął do swojej kieszeni, portfel zamknął i rzucił na ciało Stavrosa. W jego oczach całe wspόłczucie wyparowało, uniosło się ku zadymionemu niebu.
Pomyślał, że być może Knut był na pokładzie tego śmigłowca. Że tym razem było naprawdę blisko. Że skoro Knut chce wojny, to właśnie się rozpoczęła.
Do hotelu dostał się tylnym wejściem. Skradał się do pokoju tak cicho, jak tylko potrafił. Wziął prysznic, oczyścił skaleczenia. Plecy bolały go jak diabli. Spakował się, wyniόsł torbę za prόg. Na wycieraczce pozostawił wypełniony formularz wymeldowania. Po raz όsmy w ciągu czterech lat inspektor Knut Bremann zmusił go do ucieczki.
Klub „Niebiański Pałac" wyglądał na brudnej, zaśmieconej papierami ulicy jak Malcolm X na zebraniu Ku Klux Klanu. Podobnie nie na miejscu wyglądały błyszczące porsche, lamborghini i bentleye zaparkowane przed migającym we wszystkich barwach tęczy neonem. Co rusz umięśnieni bramkarze otwierali czarne, dębowe drzwi przed bucowatymi jegomościami w połyskujących skόrzanych marynarkach– długie limuzyny wydalały ze swoich wnętrz głupie, prόżne kobiety w kreacjach Versacego. Wszyscy znikali za masywnymi drzwiami, zanurzając się w świecie wspόłczesnej jaskinii grzechu. Od ich lakieru odbijał się chaotycznie mrugający neon.
Światynia zepsucia, idealne miejsce dla Wuana.
Ochroniarze robili trochę problemόw, lecz gdy w złotorόżowym błysku ujrzeli studolarowy banknot, energicznie otworzyli mu drzwi.
Zszedł w dόł po kamiennych schodach, słysząc narastający łoskot elektronicznej muzyki. Na samym dole otworzyła się przed nim otulona w pόłmrok sala, osłaniająca się szatą ciemności przed biczami laserowych świateł, atakujących ją z prawa, z lewa, od gόry i od dołu. Wszystko zdawało się wibrować, pulsować, żyć własnym życiem, co niesłychanie bawiło młodych, zamożnych bankierόw rozwalonych na skόrzanych kanapach i tępe kobietki, wychylające kieliszki martini jedna za drugą. Na parkiecie miotało się w rytm gwałtownych dźwiękόw kłębowisko rąk i nόg, podglądane przez błękitne poblaski i złote refleksy. Na ceglanych ścianach tańczyły cienie.
Ohrondez przebijał się przez wibrujący dym z kubańskich cygar, ktόre tutejsi bywalcy palili w ilościach hurtowych, by pokazać każdemu kto jeszcze nie wie, jacy są bogaci, jacy z nich światowcy. Nagromadzenie osόb przygniotło go jeszcze bardziej niż sama klientela. Czy nikt nie potrafi już relaksować się w samotności. Czy zawsze musi być wszędzie pełno tych ludzi, tych…
Natychmiast obskoczyły go elegancko ubrane kobiety, odpędzał je od siebie jak natrętne muchy. Brzydzlili go wszyscy ci ludzie. Pomacał kieszeń spodni, wyczuł fiolkę, uspokoiło go to nieco. Usiadł przy barze, obrόcił się lekko w stronę sali i rozejrzał się, przeczesując wzrokiem ludzi na sofach. Wreszcie znalazł wzrokiem mężczyznę otoczonego największym wiankiem kobiet, z największą obstawą, rozparcelowaną po całej sali. Odrόżnił ich od miejscowych po ich bardziej żołnierskiej postawie, po wiecznym napięciu widocznym na twarzy, wreszcie, po krόtko przystrzyżonych włosach. Barman zagadnął go, otrzymał jasne życzenie koniaku. Ohrondez siedział praktywnie w pόłmroku, histeryczne błyski wyławiały z niego jego twarz, jego oczy, zaciśnięte zęby. Przy barze było tłoczno od cudacznie ubranych, zmachanych i spoconych młodych reprezentantόw obu płci– ich gładkie twarze drżały od energii, w zadymionym powietrzu czuć było drogie wody kolońskie i tytoń. Wielki barman postawił przed nim kieliszek z bursztynową cieczą, ktόra koniak przypominała tylko ceną, jakiej zażądał. Ohrondez obejrzał szklankę pod światło, skrzywił się z obrzydzenia, widząc zapalcowane szkło i ślad szminki przy krawędzi. Chciał coś powiedzieć, ale ugryzł się w język i spojrzał w kierunku komendanta.
Pomiędzy miotającymi się w transie ciałami, w chorym zielonkawym świetle dostrzegł go rozwalonego na sofie obitej pomarańczową skόrą zebr; kołnierzyk koszuli miał rozpięty, na kolanach siedziała mu jakaś dziewczyna, śmiał się, ukazując wybielone zęby. Druga schylała się i nalewała mu wόdki do kieliszka.
Wuan, ty stary rozpustniku.
Łagodny, damski głos odzywa się tuż przy jego uchu.
– Postawisz mi drinka?– jest lekko ochrypły, niski. Mόwi po francusku. Ohrondez zastrzygł uszami, odwrόcił się. Siedziała na stołku obok, bladą twarz okalały kruczoczarne włsy przycięte na pazia. Wokόł lewego oka miała wytatuowaną gwiazdę. Klasyczne, delikatne i regularne rysy. Oczy, koloru morskiej zieleni, wwiercające się w niego. Była rozbawiona.
– Tak, czy nie?– spytała, lekko chichocząc. Miała perlisty śmiech.
Ohrondez nie lubił, gdy ktoś się z niego z niego śmiał, zwłaszcza, gdy była to kobieta, gdyż w świetle obowiązujących norm społecznych była nietykalna. Musiał się ich trzymać, jeśli chciał wtapiać się w tłum. Czuł się bezsilny, gdy mrużyła oczy i przykładała dłoń do ust, by ukryć śmiech. Czuł się wściekły. Zrobiło mu się gorąco, czuł jak tętni mu żyłka na lewej skroni, jak robi mu się sucho w gardle. Jak on nienawidził kobiet!
– Bawi cię coś?-spytał napastliwie.
– Absolutnie nic– znόw zachichotała, odchyliła głowę , pośmiała się z sufitem. Po chwili znόw na niego spojrzała, tym razem bez śmiechu.
– Coś jest nie tak?– spytała niewinnym głosem.
Zignorował ją, dowrόcił się i znόw skontrolował Wuana. Część jego ochrony wyszła, zostało tylko czterech. Tego najbliżej– w razie ucieczki– położyłby ciosem w grdykę, drugiego…
– To postawisz, czy nie?
– Nie
– Nie, ty mόwisz „jasne, złotko", ja udaję, że nie słyszę twoich aluzji. Potem proponujesz taksόwkę i lampkę wina w twoim hotelu, bo domyślam się, że nie jesteś stąd, a skoro stać cię na ten klub, to stać cię i na…
– Nie
– Co: nie?
– Nie. Zamknij się. Zejdź ze mnie.
– Ale…
Przestał jej słuchać i znόw się odwrόcił. Czuł, że twarz ma gorącą. Ona, poirytowana jawną odmową zeszła ze stołka, zgarnęła małą, designerską torebkę i przedefilowała mu przed nosem ze środkowym palcem śmiejącym mu się w twarz.
Zaklął.
W tym hałasie cięzko mu było się skupić, patrzył więc tylko i wyłącznie na Wuana, ogniskował cały umysł na nim, czekając na odpowiedni moment. Modlił się, by ten nie wyszedł. Potem pomyślał o tej kobiecie, o Knucie. Może była jedną z jego agentek? Nie, to niemożliwe, gdyby miał stuprocentową pewność co do tożsamości poszukiwanego, natychmiast by go zatrzymał. Ale dziś rano, na bazarze było naprawdę blisko. Na myśl o wybuchu poczuł dotkliwy, kłujący bόl w lewym ramieniu. Coś jest nie tak, pomyślał. Trzeba będzie to sprawdzić po powrocie, bo teraz nie ma czasu. A prawda jest taka, że już czuł na karku oddech pościgu, już słyszał szczekanie psόw w lesie, teraz musiał tylko biec szybko i uważnie, by znaleźć dostatecznie wysokie drzewo, by być niewidocznym i jednocześnie obserwować.
On już dziś jedno takie drzewo niemal pod sobą spalił.
W końcu podniόsł się, wyciągnął komόrkę. Wybrał numer, ustawił stoper na dwie minuty. Potrzebował tylko i aż tyle. Schował telefon do kieszeni i ruszył w kierunku Wuana. Przeciskał się przez tańczących, obijali się o niego jak bezwładne worki, krzywe spojrzenia, natapirowane fryzury, chłodne skόrzane kurtki. W końcu wynurzył się z drugiej strony parkietu, tylko po to, by stanąć twarzą w twarz z jednym z jego ochroniarzy. Spojrzał na niego twardo, powiedział, że jest umόwiony. Ochroniarz chyba uznał, że obcokrajowiec w tym klubie musi zasługiwać na rozmowę, ustąpił. Ohrondez postąpił krok na przόd, Wuan go zauważył, gestem oddalił kobiety. Usiadł prosto na sofie i wskazał miejsce obok siebie. Ohrondez usiadł, oparł się plecami o twarde oparcie.
– Kim pan jest? -usłyszał lekko piskliwy głos Wuana.
– Zdaje się, że byłem z panem umόwiony.
– Tak, ale kim pan jest?
– Wybaczy pan, ale nie będę krzyczeć. Tu jest za głośno, rozumie pan.
– Aaa, tak, tak, oczywiście. Napije się pan?
– Już piłem.
– Rozumiem. Widzi pan, to wielki zaszczyt pana poznać.– Wuan wyprostował się i sprόbował się ogarnąć, nie wyszło. Minuta trzydzieści.
– Wiele mi o panu mόwił nasz…wspόlny znajomy– powiedział Wuan, rozglądając się– co pan proponuje?
– Chciałbym, by wszystko było dopięte na ostatni guzik, rozumie pan, bez żadnych niezapowiedzianych wizyt. Mόj klient nie lubi niespodzianek. Wiem kim pan jest, dlatego przyszedłem właśnie do pana. Nasz wspόlny przyjaciel powiedział, że jest pan osobą godną zaufania.
– O tak, zawsze wywiązuję się z umowy.
Minuta.
– Chiny to obiecujący rynek, szczegόlnie gdy trzeba wspierać walczącą legalnie władzę w państwach, w ktόrych opozycja pozwala sobie na zbyt dużo. Dlatego chciałbym zaproponować panu wspόłpracę.
– Ile?– spytał gorliwie Wuan.
Ohrondez uśmiechnął się, błysnęły jego zęby. Wuan z niepokojem zauważył, że są lekko zaostrzone przy czubku. Jak zwierzę, pomyślał.
– Całe mnόstwo, panie Wuan.
– Ile konkretnie?
– To już zależy od pana.
– Nie rozumiem– Wuan zmarszczył brwi.-co ma pan na myśli?
Ohrondez milczał, wzrok utkwił mu gdzieś na sali. Wuan popatrzył za nim, lecz niczego niezwykłego nie dostrzegł.
Trzydzieści sekund.
– A ile pan chce?
– Nie mogę nic powiedzieć, jeśli nie znam skali przedsięwzięcia. Jestem człowiekiem poważnym. Jestem człowiekiem biznesu.
– Skala jest wielka, proszę mi wierzyć.
Ohrondez dobrze się bawił. Zastanawiał się, jakim tchόrzem okaże się komendat policji w Hong Kongu, człowiek dysponujący władzą nie tylko prawną, lecz rόwnież tą preferowaną przez teoretycznie zwalczanych osobnikόw.
– Proszę o konkrety.
– Nie mogę niczego wyjawić, jeśli nie znam skali pańskiego zainteresowaina. Rozumie pan, jestem człowiekiem poważnym. Jestem człowiekiem biznesu.
– Proszę pana…– Wuan uniόsł brwi.
– Słucham?
– Niczego nie rozumiem.
W pewnym momencie zbliżył się jeden z członkόw obstawy, pochylił się i wyszeptał:
– Telefon na prywatny numer.
Wuan wstał, pokręcił głową by rozprostować kark. Odszedł. Ohrondez błyskawicznie wyciągnął z kieszeni fiolkę i odkręcił kapsel, jednoczesnie obserwując ochronę. Żaden nie patrzył, plecy Wuana kierowały się ku jednemu z ochroniarzy, czekającemu z dzwoniącym telefonem w dłoni. Ohrondez widział mrugający i gasnący na przemian ekran. Palce, śliskie od potu ślizgały mu się na karbowanej krawędzi kapsla, wreszcie zerwał go, pochylił się i sięgnął do kieliszka Wuana. Przechylił fiolkę, spadła kropla, potem jeszcze jedna, i jedna. Spojrzał na ochroniarzy, Wuan sięgał po telefon. Ścisnął szklaną fiolkę w nadziei, że być może przyspieszy spadanie kropel, potrząsnął nią, kolejna kropla, powierzchnia wόdki zafalowała, jeszcze jedna, Wuan przycisnął słuchawkę do ucha, kolejna kropla, jeszcze trzy, Wuan potrząsnął głową, nie słysząc głosu, jeszcze dwie, odwrόcił tułόw, głowę pozostawił na miejscu, mόwiąc coś wściekle do przybocznego, może, żeby więcej nie łączył. Ostatnia!, Ohrodez opadł spowrotem na siedzenie, stawiając fiolkę na stoliku. Serce waliło mu jak młotem, czuł, ze było blisko.
Wuan podszedł do stolika, zgarnął kieliszek, wychylił do końca, przełnął, skrzywił się, skrzywił się raz jeszcze, usiadł.
– Czyżby nie smakowało?– spytał Ohrondez głosem wyzbytym troski.
Wuan popatrzył na niego, otworzył szeroko oczy.
Ohrondez skinął głową, wskazał fiolkę.
Komendant zakrztusił się, chwycił za szyję.
– Spokojnie, czas reakcji wynosi dwadzieścia cztery godziny– skomentował Ohrondez.– radzę nie wzywać swoich ludzi, gdyż w pańskim interesie jest znaleźć się jutro na tej ulicy– podał mu skrawek papieru z odręcznie zapisanym adresem. Samemu. To moja trucizna, tylko ja mam na nią odtrutkę. Jeśli nie otrzyma jej pan za rόwno dwadzieścia trzy godziny i pięćdziesiąt osiem minut, będzie pan zdychać długo i boleśnie.
Wuan popatrzył na niego z zaskoczeniem, potem z nienawiścią. Poczerwieniał.
– Kłamiesz– wykrztusił.
– To zależy tylko od pana.
– Kłamiesz!
– Za bardzo kocha pan ten świat i jego przywileje, żeby zaryzykować.
– Zabiję cię!
– Proszę sprόbować.
Ohrondez spojrzał mu prosto w oczy, a Wuan dojrzał w bezdennych studniach tylko obietnicę śmierci. Było w nich coś takiego, że miał wrażenie, jakby miał się zapaść w dwie studnie naraz. Miał mdłości, kręciło mu się w głowie. Czyżby już zaczęło działać?
– Interesy z panem to czysta przyjemność– oznajmił Ohrondez wstając. Wyciągnął rękę i ścisnął pozbawioną życia dłoń Wuana.
Następnie, nie zatrzymywany przez nikogo, opuścił klub.
W nocy wyszedł ze swojej kryjόwki, z chirurgicznymi rękawiczkami w kieszeni. Nieopodal znalazł czerwoną furgonetkę z zamalowanym przedziałem towarowym. Nie miała alarmu, podjechał nią do centrum miasta, zaparkował ją przy krawężniku, wysiadł. Pokrążył po bocznych uliczkach, wreszcie znalazł nie rzucającego się w oczy szarego sedana marki Hyundai. Popracował chwilę nad alarmem, po czym wrόcił nim do swojego azylu. Wszędzie wciąż było pełno strażakόw, gapiόw i znudzonych policjantόw, rozglądających się po strefie permanentnego zniszczenia w samym środku targu. Mijając ich, zauważył jak Chińczyk z sygnetami awanturuje się z policjantem, wskazując pόłmetrową belkę, wbitą prostopadle w przednią szybę mercedesa. Ohrondez uśmiechnął się w duchu.
Dwanaście godzin pόźniej Ma Wuan Tran rozglądał się gorączkowo na rogu ulicy, sprawdzając tabliczkę z numerem ulicy, czy na pewno jest prawidłowa, czy nie pomylił adresu? Nie.
Tłum przelewał się wokόł niego, a on stał, bezbronny, bezradny w gąszczu tysięcy istnień. Świetliste neony migotały na tłustych kroplach potu na jego szczupłej twarzy. Zgrabny wąs na amerykańską modłę nadal był zadbany. Ohrondez, obserwujący go zza szyby samochodu pomyślał, że nawet w sytuacjach krytycznych potrafi o siebie zadbać. Wuan pogładził łysinę.
Ohrondez czekał.
Gdy pięć minut pόźniej był pewien, że Wuan jest na tyle zestresowany i zastraszony, by nie popełnić błędu, sięgnął po telefon, wystukał numer. Słuchał sygnału, powoli włączając się w ruch.
Widział, jak Wuan natychmiast wyjmuje komόrkę, panicznie macając ekran. O, odebrał.
– Halo? Halo, hal…?
– Słyszę pana. Widzę. Niech pan tylko sprόbuje robić sobie ze mnie jaja.
– Rozumiem, tak, tak, rozumiem, żadnych jaj, co tylko…
– Czerwona furgonetka. Tylne drzwi. Proszę za sobą zamknąć
– Czerwona?
– Proszę pamiętać, że pana widzę.
To nie było do końca prawdą, gdyż widok przesłaniała mu wielka, pokryta pyłem betoniarka. Wiedział jednak, że Wuan go usłucha. Wszedł na zielonym, na pasy, w gąszczu ludzi, wypatrując furgonetki.
– Panie Wuan…?
– Tak!
– Walcem.
– Słuch…co?
– Walcem. Jest pan taki wykształcony. Zawalcuj do furgonetki, tak jak uczyli pana na kursie.
– Ale…jak…ja…
– Teraz
Wuan wymamrotał coś do słuchawki.
– Panie Wuan…pan nie tańczy…to nie mnie zależy, mogę pozwolić panu zdychać. T a ń c z.
Nogi mu się plątały, teraz to widział, plątały się, obijał się o ludzi mamrocząc przeprosiny, ścigały go zdziwione spojrzenia. Może myśleli, że jest pijany.
– Pomylił pan kroki.
– Człowieku…!
– Na bankiecie szło panu lepiej.
W końcu, potykając się dobrnął do furgonetki, sięgnął do klamki, otworzył tylne drzwi. Wdrapał się do środka.
– Dokładnie zamknij je za sobą.
Zamknął.
Teraz nie mόgł się stamtąd wydostać.
Ohrondez zwolnił, czerwone światło wisiało nad przednią szybą jak zachodzące słońce na stalowoszarym niebie. Widział szczupłego, młodego mężczyznę przeciskającego się przez tłum, brnącego w kierunku pasόw, rozglądającego się, Ohrondez kopnął sprzęgło i wdusił pedał gazu. Samochόd wyrwał do przodu, buksując przednimi kołami, ochroniarz wbiegł na jezdnię. Ohrondez ucieszył się, zauważając, że nie ma tu poduszki powietrznej, ścisnął mocno kierownicę. Stłumione łupnięcie wstrząnęło samochodem, ochroniarza podcięło jak szmacianą lalkę, rzuciło nim o przednią szybę. Coś trzasnęło, szyba wgięła się, pokrywając siatką pęknięć, Ohrondez wdusił hamulec, mężczyzna odbił się w drugą stronę, bezwładnie zsunął się z maski ciągnąc za sobą czerwoną smugę z wgłębienia w rozbitej szybie. W końcu znikł w czeluści między samochodem Ohrondeza a betoniarką, ktόrej kierowca zatrzymał się widząc wypadek. Cristoban podniόsł wzrok, sponad maski wystawała tylko noga w eleganckim bucie. Wysiadł, nie patrząc na wykrzywionego mężczyznę. Ludzie z krzykiem paniki rzucili się ku autu. Ohrondez szybko przeszedł na drugą stronę jezdni, wsiadł do furgonetki. Szumiało mu w uszach.
Spojrzał w lewo, ludzie krzyczeli, by kierowca ciężarόwki odsunął betoniarkę. Wrzucił bieg, ruszył i mimochodem rzucił okiem w lusterko. Zamarł. W drżącym kawałku szkła ujrzał wbiegającego na skrzyżowanie wysokiego blondyna. Blada plama twarzy patrzyła prosto na jego odbicie w lusterku bocznym, otwierała usta do krzyku, biegła za furgonetką.
Ohrondez przyspieszył, i uderzył z wściekłością o kierownicę. Knut znόw pojawił się w jego życiu.
Druga część nawet lepsza od pierwszej. Podobają mi się zwłaszcza opisy. No i trzyma w napięciu, podejrzewam,że będzie też część następna. Nie mogę sie doczekać!