- Opowiadanie: silvah - Adrian

Adrian

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Adrian

Owszem, Adrianowi zdarzały się chwile, w których budził się w zupełnie obcym, nieznanym sobie miejscu z dziurą w pamięci. Tak czasem bywało po suto zakrapianych przyjęciach. Nie, żeby był nałogowym imprezowiczem, ale do abstynentów nie zaliczał się z całą pewnością. Tak czy inaczej to, co zobaczył po przebudzeniu, zakrawało na poważną przesadę.

Co jak co, ale jeszcze nie zdarzyło mu się ocknąć pośrodku pustyni.

Cholernej pustyni, poprawił się w myślach. Cholerna pustynia rozciągała się wzdłuż i wszerz naokoło, gdzie tylko okiem sięgnąć. Nieskończone hałdy piachu przed nim, za nim, pod nim i po bokach. A w górze wściekle jasne, rażące słońce na tle nieba. Po spłowiałym błękicie nie kręciła się nawet jedna zagubiona chmurka, choćby strzępek chmurki.

Adrian był sam pomiędzy niebem i ziemią.

Płaskość i pustka terenu powodowały nieprzyjemne wrażenie zakleszczenia; niebo zdawało się napierać na tę płaską i rozgrzaną niczym patelnia powierzchnię.

Patelnia, pomyślał Adrian. Tylko tego brakuje, bym się tu usmażył.

Gdyby tylko w pobliżu było coś jeszcze, cokolwiek, choćby kupa kamieni czy skarłowaciały, wyschnięty krzak, wtedy Adrian nie czułby się tak nieodwołalnie sam, zdany wyłącznie na siebie. Jednak poza niskimi, usypanymi przez wiatr wydmami nie było tu niczego, choćby nędznej nory czy jakichś odległych gór na horyzoncie.

Nic.

Absolutnie n i c.

Poza nim samym, oczywiście.

Usiadł, rozglądając się dookoła. Nie był ani zdziwiony, ani zdenerwowany, tylko zwyczajnie i po prostu zobojętniały, z obojętnością właściwą ludziom, którzy rano idą do pracy i wszystko – innych ludzi, zwierzęta, samochody, budynki – obdarzają jednakowo wypranym z zainteresowania spojrzeniem. Gdzieś po mózgu Adriana kręciła się myśl, że to sen, to musi być sen, i istotnie uznawał nieskończoną pustynię wokół siebie za senny majak. A w snach wszystko uznaje się za jak najbardziej oczywiste i na miejscu, nie dziwił się więc otaczającej go pustyni.

Co ciekawe, nie było tu wcale gorąco. A przynajmniej nie aż tak gorąco, jak by się tego spodziewał po pustyni. Prawie nie wiał wiatr, a mimo to Adrian skonstatował pewne uczucie chłodu. Objął się ramionami. Miał na sobie swój czarny płaszcz, a do tego czarną bluzę, czarne spodnie i czarne buty. Wszystko to jak najbardziej należało do niego i było normalne. Ale skąd się tu wziął? Co to za miejsce?

Zauważył, że piasek jest nieco inny, niż wyobraziłby to sobie ktoś postronny, słysząc słowo "pustynia". Nie żółty, ale ciemny. Jakby zabarwiony na czerwono. Rdzawoczerwono, odezwała się jakaś myśl w jego głowie.

Znał się całkiem nieźle na geografii Antakrezu i wiedział, że tak charakterystyczny piasek widuje się tylko w jednym miejscu na całym kontynencie.

Powoli wstał. Cholerna pustynia, ma się rozumieć, nic sobie z tego nie zrobiła – chyba, że słaby powiew wiatru można uznać za pewien rodzaj reakcji.

No dobrze, pomyślał Adrian. Jeśli to sen, na pewno zaraz wydarzy się coś zwariowanego i, z racjonalnego punktu widzenia, niemożliwego. Rozejrzał się, ale cholerna pustynia nie raczyła się zachować w zwariowany i niemożliwy sposób, właściwie to nie zrobiła nic.

Z a r a z coś się wydarzy – pocieszał się Adrian w myślach. Pogodził się z faktem, że znajduje się we śnie, i był przygotowany na dosłownie wszystko, na każdy, najdziwaczniejszy wybryk podświadomości.

W oddali rozległ się przytłumiony grzmot.

Burza. Tak, to sen. Słyszę burzę, chociaż na niebie nie ma żadnych chmur. Zabawne, ale jestem trochę zawiedzio...

Grzmot powtórzył się. Był dużo głośniejszy, dudniący i brzmiał dokładnie tak, jakby jego źródło znajdowało się blisko. Bardzo blisko.

Właściwie to mógłbyś się już kończyć, śnie – perorował Adrian w duchu. Jesteś nudny.

Nie, moment… cały czas było słychać jakieś przytłumione dudnienie, jak gdyby burczenie z głębi brzucha olbrzyma. Dudnienie, które się nasilało.

Burze nie wydają takich odgłosów, musiał przyznać Adrian. Akurat w tym momencie odezwał się trzeci grzmot, głośny, groźny, przeciągły, przypominający warkot naprawdę dużego psa – po czym wszystko ucichło.

Okej, było fajnie. Czy teraz mógłbyś…

Nie dokończył, bo w tym momencie rozległ się czwarty grzmot, potężniejszy od poprzednich trzech razem wziętych, a ziemia zadrżała. Adrian zachwiał się, ale utrzymał na nogach… pierwsze parę sekund, bo przy kolejnym wstrząsie poleciał twarzą prosto na ciepły piasek. Wszystko trzęsło się i drżało jak szyna, po której lada moment przejedzie rozpędzony pociąg.

Gdyby Adrian miał czas na rozmyślania, zapewne rozbawiłoby go porównanie do drgających szyn.

Niestety nie miał na to czasu, bo właśnie nadeszła pora na pociąg.

Rozległo się nieprzyjemne chrupnięcie, jakby ktoś rozszczepił na dwoje ogromny blok styropianu, pozostawiając po sobie narastający zgrzyt i skrzypienie, odgłos nieprzyjemny jak pisk noża tnącego szkło, ostry, podobny do stęku, z jakim drzewo przełamuje się na pół i pada na ziemię.

Na chwilę wszystko ucichło. Na króką chwilę…

Piasek pod Adrianem nagle zapadł się. Adrian przetoczył się po pochyłym stoku w dół, zaplątując się coraz bardziej w płaszcz i czując ziarna piasku w ustach, potem boleśnie natrafił na coś dużego i twardego, aż rzuciło nim do góry, i znowu uderzył w ziemię. Na oślep wyciągnął ręce, próbując się czegoś chwycić – na własne szczęście, bo w chwili, gdy palce natknęły się na wystający kamień, reszta ciała niespodziewanie straciła jakiekolwiek oparcie i Adrian zawisł, od upadku ratując się tylko kurczowym przytrzymywaniem się chłodnej skały.

Nie miał pojęcia, co się dzieje, nieznośne, głośne ponad miarę hałasy rozległy się znowu, jak gdyby ziemia pękała i rozpadała się. Oczy piekły go od piasku, piasek był wszędzie, we włosach, butach, za kołnierzem i w zębach, pluł nim, ale i tak nie mógł się go pozbyć. Machał nogami, próbując natrafić na coś, cokolwiek, byle znaleźć oparcie dla stóp. Wszędzie unosiły się tumany pyłu, a kojarzący się z krojeniem szkła zgrzyt nie ustawał, wręcz przeciwnie, przybierał na sile; nie wiadomo skąd zerwał się suchy wiatr, a z dołu, z tej dziwnej, pustej przestrzeni, która tak niespodziewanie się pojawiła, biło falami gorące powietrze. Chłodny kamień kruszył się pod palcami Adriana, który wpijał się w niego rozpaczliwie, bo tylko to ratowało go przed upadkiem.

Ziemia drżała, wciąż drżała, drżała też skała, której się przytrzymywał. Stopy zaplątały się w płaszcz, ale czubkiem lewego buta udało mu się uderzyć w coś twardego. Machnął obiema nogami w tamtą stronę, ale palce na kamieniu omsknęły się w dół i w dosłownie ostatniej chwili zdążył mocniej uchwycić skałę. Z każdą chwilą czuł, że jest coraz gorzej; niezgrabnie usiłował wdrapać się wyżej, ale nie mógł, bo ziemią nieustannie wstrząsało. Dookoła szumiał piasek, którego całe lawiny wpadały w rozstęp w ziemi, sypiąc się po drodze na głowę Adriana.

Adrian zaryzykował i obejrzał się. Widok był niemalże apokaliptyczny.

Kilkanaście, albo i kilkadziesiąt metrów za sobą widział krawędź wysokiej, pionowej ściany skalnej, przez którą przelewała się ulewa piasku spadającego w dół. Ziemia w jakiś niepojęty sposób rozstąpiła się na dwie części, tam, gdzie jeszcze parę chwil wcześniej była płaska, pustynna równina, znajdował się teraz prawdziwy kanion, szeroki jak duża rzeka, o ścianach z brunatnoczerwonej skały.

Adrian popatrzył w dół; dna nie mógł dostrzec, bo widok przesłaniały spadające obłoki piachu. Jak wysoko mogło tu być? Dwadzieścia, trzydzieści metrów? Pięćdziesiąt? Zawirowało mu w głowie. Może zresztą dna nie było wcale i szczelina sięgała aż do samego wnętrza ziemi.

Zanim zdążył pomyśleć, co dalej, ziemią wstrząsnęło jeszcze raz – i niewielki skalny występ, którego tak kurczowo się przytrzymywał, odłamał się od ściany kanionu.

Runął w dół, razem z lawiną piasku i drobnych kamieni, świadom tylko ciepłego, suchego powietrza i narastającego pędu.

To tylko sen, zdążył jeszcze pomyśleć. Tylko sen!

Ostatnie, co zapamiętał, to uderzenie.

 

*

 

 

– Psiakrew! Psiakrew, psiakrew, cholera, by to szlag!

– Fakt, nie wygląda to najlepiej – przyznał spokojnie generał Fyern Howe.

Saberkhen, talaraeński mag wojenny i pułkownik, prychnął z rozdrażnieniem. Nie lubił, gdy coś szło nie po jego myśli. A zgodnie z jego myślami na pewno nie mieli natknąć się na długie pasmo gór dokładnie na trasie ich marszruty.

Zresztą większość żołnierzy podzielała nastawienie pułkownika. Spodziewali się prostej wędrówki, tymczasem tam, gdzie powinni przejść, wznosiła się wysoka i stroma ściana skalna, ciągnąca się wzdłuż horyzontu jak mur. Nie było mowy o przejściu tej prawie idealnie pionowej przeszkody. Mogli ją tylko obejść.

– I co teraz? – zapytał Saberkhen wściekle, zadzierając głowę w górę, by móc widzieć ciemną i równą jak ostrze żyletki krawędź parędziesiąt metrów nad ich głowami.

– A ja wiem? – odmruknął Fyern, wzruszając ramionami. Rudy generał mało czym się przejmował, ale sam fakt, że był trzeźwy – zazwyczaj zataczał się od nadmiaru alkoholu – świadczył o tym, że całą sprawę traktuje niezwykle poważnie. Prawdopodobnie. – Musieliśmy gdzieś zboczyć z trasy.

– Zboczyliśmy całkiem spory kawałek drogi – odezwał się ktoś znienacka i obok Fyerna pojawił się jego adiutant, Albrecht Coven, a razem z nim smuga tytoniowego dymu.

Coven był mieszańcem, synem talaraeńskiego oficera (stąd nazwisko) i ebvoirskiej imigrantki (stąd imię). Jego wygląd tego nie zdradzał, ale, jako Talaraeńczyk tylko w połowie, miał ciężej niż inni – nie był tak wytrzymały i odporny na gorąco. Dowcipni dodawali, że mocnej głowy, z której słynęli pustynni żołnierze, również mu brakowało. To zresztą było prawdą, bo od czasu pewnej libacji, która omal nie skończyła się dla niego fatalnie, dołączył do bardzo wąskiego grona abstynentów. Jeżeli zaś chodzi o wygląd, nie wyróżniał się – typowy dla Talaraeńczyków, brzoskwiniowy kolor skóry, jasne, piaskowe włosy i ciemnoszare, podkreślone bruzdami zmęczenia oczy. Nosił okulary, a pomiędzy wargi zawsze miał wetkniętego papierosa. Nie mówił wiele, trzymał się na uboczu i nie zwracał na siebie uwagi, ale Saberkhen zdążył się przekonać, że jest niezwykle przemyślny, sprytny i inteligentny. Poza tym w każdej sytuacji potrafił zachować zimną krew; cechowało go flegmatyczne usposobienie. Należał do tego typu ludzi, których ani się lubi, ani nie lubi; którzy po prostu istnieją i o których nie wiadomo, co myśleć, toteż nie postrzega się ich jako zagrożenie.

– Jak sporo? – zapytał Fyern, spoglądając na niedostępną, stromą ścianę skalną, która wznosiła się przed nimi niczym wyrok.

Coven kucnął, rozkładając na piasku mapę. Na północy kraju ciągnęła się długa linia wypłowiałej, brązowej farby przedstawiającej pasmo górskie.

– Jesteśmy tu – rzekł z papierosem w ustach, wskazując na punkt mniej więcej w połowie długości linii. Głos miał suchy, obojętny i formalny, wręcz urzędowy, a jednocześnie bardzo rzeczowy, spokojny i wzbudzający u słuchacza poczucie wiarygodności. Brzmiał w nim jednak pewien monotonny ton, ale Coven nigdy nie mówił na tyle długo, by ta nuta nudy przedarła się do świadomości słuchających. – A zamierzaliśmy obejść Stołowe z wschodniej strony, czyli powinniśmy byli być tu. – Palec przesunął się w prawo i zatrzymał za linią. – Przynajmniej dziesięć dni drogi.

Saberkhen zaklął pod nosem.

– Tyle drogi będziemy, psia jasna krew, nadkładać?

– Masz lepszy pomysł? – zapytał Coven, zwijając mapę i prostując się.

Coven miał pewną drażniącą cechę: w rzuconej mimochodem uwadze, w zwykłym pytaniu czy po prostu w jednej ze swoich wyważonych, rozsądnych wypowiedzi, wygłaszanych głosem beznamiętnym i suchym jak pustynny wiatr, potrafił zawrzeć ledwo słyszalną kpinę, pobłażliwość i wyzwanie. Tak jak teraz. Cóż, Coven był po prostu zbyt inteligentny, by, chcąc przekazać krótkie i dobitne "Spadaj", po prostu powiedzieć "spadaj".

– Niech Danweld i Kailey tu przyjdą – powiedział Fyern do Covena, choć wciąż na niego nie spojrzał, tylko przypatrywał się niewzruszonej ścianie.

Coven wzruszył ramionami i odszedł, zostawiając po sobie smugę papierosowego dymu. Zniknął tak samo nagle i nieoczekiwanie, jak się pojawił. Mogło się nawet wydawać, że w ogóle go tu nigdy nie było. Rzadko spotyka się ludzi tak niezapadających w pamięć jak Coven – pojawiał się, kiedy był potrzebny, ale poza tym w świadomości zbiorowej prawie nie istniał. Saberkhen właściwie nigdy nie zastanawiał się, kim on tak naprawdę jest. Licho jedno wie, dlaczego akurat w tym momencie przyszło mu to do głowy. Coven jednak szybko zniknął z jego myśli, gdy w polu widzenia pokazali się Kailey i Danweld.

Danweld! Saberkhen nigdy wcześniej nie spotkał nikogo, do kogo odczuwałby równie wielką niechęć. Ba, co tam niechęć – nienawiść! Nienawidził w tym człowieku wszystkiego. Danweld był lepszy pod każdym, dosłownie k a ż d y m względem: wyższy, przystojnieszy, zdolniejszy, ważniejszy, na każdym kroku biła z niego niezachwiana pewność siebie. Najlepszy mag wojenny, specjalny wysłannik Sztabu Generalnego (co oznaczało, że choć miał taki sam stopień jak Saberkhen, to w praktyce stał wyżej w wojskowej hierarchii), i tak dalej, dalej… A już najbardziej pułkownika denerwowało to, że wszyscy dookoła zachwycają się Danweldem i nikt nie słuchał, gdy mag ognia próbował im wytłumaczyć, że to świr uwielbiający zabijać. Bo najwyraźniej lubił to, skoro niszczył całe miasta z uśmiechem na ustach, prawda?

Natomiast Kailey… na jego widok Saberkhen automatycznie tracił dobry humor. Zwyczajnie nie znosił niewydarzonej i pociągłej facjaty maga wiatru. Kailey miał nietypową – jak na Talaraeńczyka – bladą i wychudłą, wręcz szczurzą twarz, na której niemal przez cały czas widniał kwaśny grymas niechęci (wymiennie z wyrazem uwielbienia, kiedy patrzył na Danwelda). Często też marszczył nos, jakby wyczuwał w powietrzu jakąś przykrą woń. Był prawdopodobnie jedynym Talaraeńczykiem w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, który mógł pochwalić się czarnymi włosami – nie ciemnobrązowymi, ale właśnie czarnymi. Nie trzeba dodawać, że w połączeniu z bladą cerą nie wyglądały za dobrze… Robił wrażenie tchórza i to akurat się zgadzało; należał do tego gatunku ludzi, którzy są mocni głównie w gębie, i to tylko wtedy, jeśli mają za sobą jakiegoś osiłka, który w razie czego ich obroni. Ponadto zachowywał się jak rozpuszczony paniczyk, był bardzo drażliwy, złośliwy i mściwy. Zgrywał się na nie wiadomo kogo, ale Saberkhen uznawał go za niedorajdę, tym bardziej że widział nie raz, jak Kailey przed bitwą trzęsie się jak osika, a po bitwie wymiotuje gdzieś w krzakach. I bał się krwi. Z magią radził sobie całkiem nieźle, raz gorzej, raz lepiej, ale na pewno nie był to poziom Saberkhena, a tym bardziej Danwelda. Saberkhen nie znosił Kaileya – z wzajemnością. Często dochodziło między nimi do sprzeczek i kłótni. Reszta żołnierzy (o czym Saberkhen na obustronne szczęście nie wiedział) zgodnie uznawała, że obaj magowie zachowują się jak rozwydrzone baby z okresem i najlepiej nie mieszać się do ich kłótni.

– Wzywał nas pan, generale? – zapytał Danweld Fyerna, nie zaszczycając Saberkhena nawet spojrzeniem. Kailey za to zerknął zjadliwie na maga ognia, na co ten odpowiedział ciężkim jak głaz wzrokiem. Nie lubił Kaileya za jeszcze jedną rzecz: mianowicie za to, że Kailey podziwiał i uwielbiał Danwelda, i bez przerwy za nim łaził. Trudno stwierdzić, czy Danweld w ogóle zauważał jego obecność… mag ziemi sprawiał takie wrażenie, jakby mało zwracał uwagę na otoczenie.

– Da się z tym coś zrobić? – Fyern wskazał głową na stromę ścianę. Kierował zresztą to pytanie tylko do Danwelda, bo zdawał sobie sprawę z tego, że mag ziemi jest jedyną osobą, która może cokolwiek zaradzić w obecnej sytuacji. Sam Danweld, obserwowany wyczekująco przez obecnych, popatrzył obojętnie na ciemną krawędź w górze i długą chwilę milczał.

– Może – powiedział w końcu, wzruszając ramionami. Saberkhen prychnął. Głośno.

– Morze to jest duże i szerokie… – burknął pod nosem, krzyżując ręce na piersi i ostentacyjnie spoglądając w bok. Kątem oka zdołał jeszcze zauważyć zirytowaną minę Kaileya; miał ochotę uśmiechnąć się do niego złośliwie, ale Danweld w tym momencie odszedł od nich parę kroków w stronę skalnej ściany i Saberkhen bezwiednie podążył za nim wzrokiem. – No i co niby chcesz zrobić? – zapytał oschle, wpatrując się nienawistnie w jego plecy. – To są cholerne góry!

– To, że ty jesteś cienki w magii nie znaczy, że inni też – mruknął Kailey cicho.

– I kto to mówi?! – wybuchnął Saberkhen, spoglądając niechętnie na maga wiatru. Otwierał usta, by dodać coś jeszcze, ale powstrzymał go głos Fyerna:

– Milczeć, obydwoje.

Generał powiedział tylko te dwa słowa, ale magowie zgodnie ucichli, pozwalając sobie na krótką wymianę wrogich spojrzeń. Potem zaczęli przyglądać się Danweldowi, który, na razie, stał tylko w miejscu, wpatrując się w niemal idealnie pionową ścianę przed sobą. Nie nastało jeszcze południe i góry rzucały wąską smugę cienia, która zdawała się połykać maga ziemi. Reszta Talaraeńczyków w milczeniu czekała za linią ciemności, w pełnym blasku słońca.

Danweld uniósł rękę, wyciągając dłoń w stronę ściany. Przez długą chwilę nie działo się nic; Saberkhen już miał ochotę zaśmiać się kpiąco, kiedy ziemia wzdrygnęła się lekko pod nimi. Leciutko… Nawet nie był pewien, czy rzeczywiście odczuł jakiekolwiek drgnięcie, czy tylko mu się to wydawało.

– No dobra, no to idziemy – stwierdził Saberkhen głośno. – Mamy dużo drogi przed sobą, im szybciej wyruszymy, tym lepiej.

Ku jego irytacji nikt się nie ruszył, żołnierze zdawali się nawet nie usłyszeć jego uwagi. Co oni, u diaska, widzą w tym cholernym świrze?, zapytał siebie samego w duchu. Miał serdecznie dosyć Danwelda. O, ile by dał za to, by przytrafiło mu się coś niemiłego…

Rozległ się odległy, przytłumiony grzmot, jakby ktoś sypnął żwirem na blaszaną tacę. Poza tym jednak nic się nie stało.

– Możemy już iść? – powiedział Saberkhen głośniej niż poprzednio, nie kryjąc rozdrażnienia w głosie.

Fyern wzruszył ramionami, obojętnie przypatrując się niewzruszonej ścianie skalnej.

– Myślę, że nie ma na co czekać.

– No wreszcie! – Saberkhen odwrócił się na pięcie, z zadowoleniem ruszając w stronę reszty oddziału. Słodka chwila tryumfu nie trwała jednak długo.

Ziemia drgnęła znowu, głośny i przeciągły zgrzyt zagłuszył inne odgłosy. Saberkhen poczuł falę zimnego powietrza na plecach; wszystko trzęsło się słabo. Odwrócił się powoli. P o w o l i.

Skalna ściana rozstępowała się na boki, tworząc ciągle poszerzającą się szczelinę, sięgającą od ziemi aż po samą krawędź. Przypominało to grudę gliny, którą ktoś bez pośpiechu rozrywał na dwie części.

Przecież to nie glina, tylko cholerne góry!

Cofająca się na boki skała wzbijała w powietrze tumany pyłu, ziemia drżała, a głośny zgrzyt kamieni niemal ogłuszał; jakaś niepojęta siła konsekwentnie rozpruwała twardą skałę niczym niewidzialny nóż, który powoli napierał ostrzem na blok masła. Saberkhen przypatrywał się temu w milczeniu; ściany powstającego na ich oczach kanionu obniżyły się lekko, tak że zalegający w górze piasek opadał teraz w dół niby jakaś rdzawoczerwona rzeka.

A Danweld stał wciąż w tym samym miejscu co wcześniej, z wyciągniętą ręką. Podmuchy wiatru targały jego czarnym płaszczem.

W tym momencie Saberkhen znienawidził go jeszcze bardziej niż wcześniej.

– …co to jest? – usłyszał tuż obok siebie głos Kaileya.

Oderwał wzrok od Danwelda i spojrzał na maga wiatru, który zadzierał głowę do góry, przypatrując się czemuś na wysokości krawędzi ściany… to jest, kanionu. Saberkhen zerknął tam; jakaś ciemna drobina zwisała na niewielkim, skalnym występie nad przepaścią, bujając się na boki.

Po czym oderwała się od skały i poleciała w dół.

– Co do…

Kailey uniósł nieznacznie dłoń, jakby odruchowo, ale zaraz potem dziwny element zniknął im z oczu, wpadając w lawinę piachu. Saberkhen zmrużył oczy, ale nie sposób było wypatrzeć cokolwiek w rdzawoczerwonych obłokach. Gęsty pył sięgał ponad połowę wysokości kanionu.

– Tam chyba ktoś był – stwierdził Kailey niepewnie. Wydawał się być odrobinę bledszy niż zazwyczaj.

– A skąd by się tam wziął, do cholery? – odpowiedział Saberkhen z irytacją, ale wcale nie czuł się taki pewien. Na skałę to coś mu nie wyglądało.

– Nie mam pojęcia! Ale jeśli tak…

…jeśli tak, to raczej niewiele z niego zostało, dokończył Saberkhen w myślach. Gdyby jakimś cudem przeżył upadek, to i tak przecież zasypałyby go lawiny piasku. Zresztą, skąd miałby się tam na górze wziąć człowiek? I to akurat teraz? Może to było jakieś zwierzę? Ale tam w górze przecież nie żyły żadne zwierzęta…

Zerknął niepewnie na Fyerna. Generał obojętnie przypatrywał się skalnej szczelinie i zapewne również widział wszystko, co stało się zaledwie chwilę temu. Potem spojrzał na Saberkhena, a następnie na Kaileya, i skinął temu drugiemu głową.

– Powiedz Danweldowi, by przestał.

– A czemu akurat ja?!

– Daj spokój, przecież nic ci się nie stanie.

Kailey z wahaniem popatrzył na maga ziemi, potem znów na generała. Było widać, że nie ma szczególnej ochoty na wypełnienie rozkazu, czemu zresztą Saberkhen się nie dziwił; Danweld, kiedy używał magii, tracił kontakt z rzeczywistością i nie reagował na nic. Zbliżanie się do niego, kiedy był w takim stanie, z całą pewnością nie należało do najbezpieczniejszych pomysłów.

Z drugiej strony Kailey ciągle się za nim pałętał, więc może Fyern doszedł do wniosku, że mag wiatru jest jedyną osobą, która może jakoś wpłynąć na Danwelda. Bo Danweld z nikim nie trzymał się bliżej, był samotnikiem, w gruncie rzeczy traktował wszystkich tak samo obojętnie – ale gdzie był on, tam był również Kailey, i nawet jeśli nie zwracał na niego uwagi, to może żywił względem niego choćby cień sympatii.

Choć, szczerze mówiąc, chyba nawet sam Fyern nie mógł w to wierzyć.

– No dalej – mruknął generał. Kailey zrobił nieszczęśliwą minę, ale widząc, że wiele nie wskóra, z rezygnacją odwrócił się w stronę Danwelda i przeszedł parę kroków, po czym zatrzymał się w połowie drogi i obejrzał się, jakby oczekując dalszych wytycznych. – Dalej, dalej, dobrze ci idzie!

Ziemia wciąż drżała, gdy Danweld kroił skalną ścianę na pół, wyciągając wyprostowaną rękę w kierunku pogłębiającej się szczeliny. Cień zmienił się, nie było już to ciągłe pasmo ciemności, ale powstało w nim wcięcie, tak że Danweld stał już nie w cieniu, ale w słońcu, z zamkniętymi oczami i lekkim, rozmarzonym uśmiechem na ustach. Było jasne, że nie jest już świadom obecności kogokolwiek innego, oderwał się od rzeczywistości tak, jak zawsze, gdy używał magii.

Kailey przełknął ślinę i powoli podszedł do niego. Wiedział, że ziemia drży, ale jakoś wcale nie odczuwał trzęsienia pod stopami, zresztą zawsze tak było, zupełnie jakby magia Danwelda jego nie obejmowała. Zapewne miało to związek z żywiołem, którym się posługiwał, czyli wiatrem, ale jakoś nigdy się nad tym nie zastanawiał. Teraz tym bardziej.

– Danweld? – zapytał niepewnie. Mag ziemi w ogóle nie zareagował. – Danweld!

Widząc, że nie daje to żadnego efektu, po długiej chwili ociągania się chwycił go za opuszczoną rękę i potrząsnął lekko. I tym razem nic się nie stało, zupełnie jakby usiłował przemówić do ściany. Znowu zerknął na Fyerna, przyjmując bezradny wyraz twarzy. Fyern tylko wzruszył ramionami.

Kailey popatrzył niepewnie na rozmarzonego Danwelda. W końcu zebrał się w sobie i złapał za wzniesioną rękę, pociągając ją w bok. Zgrzyt w jednej chwili ustał, a Danweld otworzył oczy i rozejrzał się dookoła półprzytomnie; jego wzrok padł na bladą dłoń zaciśniętą na swojej ręce, a potem na Kaileya. Spojrzał na niego z takim wyrzutem, że Kailey od razu go puścił i cofnął się parę kroków.

– No… no co! – wyrzucił z siebie, spoglądając na maga ziemi z pewną obawą, ale z twarzy Danwelda zniknął już rozgoryczony wyraz, zastąpiony obojętnością. – Fyern chciał, żebyś… żebyś przestał.

Wszystko ustało, ziemia przestała się trząść, ostatnie salwy piachu spadały w kanion. Danweld z obojętną miną cofnął się do szeregu, tak jakby całe zajście było jak najbardziej naturalnym zjawiskiem. Nikt się nie odezwał.

Nikt poza Saberkhenem, rzecz jasna.

– I co to ma być?! – wydarł się, wskazując oskarżycielsko palcem na rozszczepioną do połowy skałę. Obłoki pyłu grzecznie i wręcz niewinnie opadały na dno kanionu, cicho i bez szelestu. – Jak to w ogóle wygląda! Trzeba być kretynem, żeby robić coś podobnego! Przecież to niedopuszczalne! Jak by to wyglądało, gdyby każdy sobie rozwalał góry, gdy tylko ma na to ochotę?

– Sam najgłośniej narzekałeś na to, że musielibyśmy je obejść! – wtrącił się Kailey z oburzeniem.

– Co nie znaczy, że pochwalam taką… dewastację!

– Jesteś zazdrosny i tyle!

Saberkhen zmrużył oczy. Jeżeli nienawidził czegoś bardziej niż Danwelda, to tylko jednej rzeczy: sugerowania, że mu zazdrości.

– Ja? Ja – z a z d r o s n y? Chyba żeś się szaleju napił, skoro opowiadasz takie bzdury!

– Spokój – mruknął Fyern.

Magowie umilkli, oboje z jednakowo obrażonymi minami. Mogło zadziwiać, że generał, do którego ulubionych rozrywek należało ustawiczne upijanie się w sztok, miał aż taki autorytet pośród żołnierzy. Prawda, był rozsądny, sprawiedliwy, wyrozumiały i cierpliwy, nie ulegał też emocjom, ale nie o to chodziło. Przede wszystkim każdego traktował tak samo, ani gorzej, ani lepiej, bez względu na wady i zalety. Był pozbawiony wszelkich osobistych uprzedzeń i właśnie dlatego żołnierze lubili go i szanowali. Jedno trzeba przyznać: akurat tego Saberkhen mógłby się uczyć od swojego przełożonego.

– No dobra, sprawdźmy, czy rzeczywiście ktoś tam był. Kailey, zajmij się tym pyłem, żebyśmy mogli przejść.

Mag wiatru skinął głową i skupił się, po czym pył rozwiał się pod ściany szczeliny. Talaraeńczycy weszli do kanionu, brodząc w piasku; ściągany przez Kaileya wiatr odgarniał piach na boki, by mieli łatwiejsze przejście.

– To chyba było gdzieś tu – stwierdził Kailey, rozglądając się po wzgórzach piasku. Trudno stwierdzić, na jakiej podstawie rozpoznał to miejsce, bo wszystko wyglądało identycznie.

– Hm. – Fyern popatrzył obojętnie w dół. – Czujesz tam coś, Danweld?

Mag ziemi wzruszył ramionami.

– Za dużo piasku – odparł krótko.

Wiatr, który do tej pory wiał wzdłuż szczeliny, teraz zaczął zataczać kręgi, rozdmuchując piasek na zewnątrz okręgu. Piach obmywał żołnierzom kolana, ale robiło się go coraz mniej i mniej, aż w końcu…

– Tam!

Saberkhen spojrzał w stronę, na którą wskazywał Kailey; z jednej z piaskowych wydm wystawała ni mniej, ni więcej, tylko ludzka ręka.

Pułkownik zaklął i podszedł do "znaleziska", bez namysłu chwytając rękę i pociągając ją mocno. Spod piasku wynurzyła się reszta ciała; z początku Saberkhen poczuł się nieswojo, widząc dziwaczny kształt istoty – człowieka raczej nie przypominała. Dopiero potem zorientował się, że nieznajomy po prostu był od stóp do głów zaplątany w czarny płaszcz – zresztą cały był ubrany na czarno – gdy spomiędzy materiału nagle ni stąd, ni zowąd wynurzyła się głowa z jasnymi włosami.

– Kto to, kurwa, jest? – zdziwił się, puszczając nieznajomego, który opadł bezwładnie plecami na piasek. Talaraeńczycy stanęli nad nieprzytomnym, przypatrując mu się z zaskoczeniem i niedowierzaniem. – I skąd się wziął tam na górze?

Nikt nie odpowiedział, bo i nie było co odpowiadać. Nikt nie miał pojęcia, co to wszystko mogło znaczyć. Co jeszcze dziwniejsze, nieznajomy nie wyglądał na Talaraeńczyka, choć tylko Talaraeńczycy byli zdolni do ubierania się na czarno na pustyni.

– No… to co z nim zrobimy? – wtrącił jeden z żołnierzy.

– Żyje w ogóle? – dodał inny. Po tym pytaniu zapadła cisza, a żołnierze popatrzyli po sobie. Wtedy ktoś ukucnął przy nieprzytomnym, nachylając się lekko nad nim.

– Oddycha – stwierdził Coven beznamiętnie, prostując się, ale nie wstał. – Miał szczęście, mógł się zadusić pod tym piaskiem, gdyby nie ten płaszcz… ale jak przeżył upadek?

– Spowolniłem go trochę – odpowiedział Kailey, a kiedy cała uwaga skupiła się na nim, niepewnie przestąpił z nogi na nogę i wyjaśnił kulawo: – No, wiecie… wystarczyło zgromadzić trochę powietrza pod nim… no i… spadał wolniej.

– Mgfmfmfff…

Żołnierze momentalnie stracili zainteresowanie Kaileyem i spojrzeli na nieznajomego, który właśnie się przebudził. Obrócił głowę na bok, potem na drugi, mamrocząc coś niewyraźnie i zaciskając powieki. Potem kaszlnął słabo i wreszcie otworzył oczy; mrużył je, bo słońce go oślepiało. Rozejrzał się niezbyt przytomnie po zawieszonych nad nim głowach. Opuścił nieco wzrok na Covena, który przypatrywał mu się z najwyższą obojętnością, paląc papierosa.

– Aśe naebaem – wymamrotał Adrian, po czym znowu stracił przytomność.

 

 

*

 

 

Kurwa, więcej nie piję.

To była pierwsza myśl, jaka przyszła Adrianowi do głowy po przebudzeniu się. Najpierw pustynia, teraz TO. Tak na dobrą sprawę nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajdował. Dookoła panował półmrok, ciemnobeżowe ściany wydawały się dziwnie krzywe, i… prześwitywały?

Adrian z trudem uniósł głowę. Leżał wprost na ziemi… no dobrze, nie na ziemi, ale na czymś w rodzaju siennika ze strasznie twardą poduszką. A raczej nie poduszką, a płóciennym pokrowcem wypchanym kłującą go skórę głowy trzciną. Ba, nawet ktoś go przykrył prostokątnym skrawkiem szorstkiego materiału, w dotyku przypominającym żagiel. Natomiast samo pomieszczenie było małe i – prawdopodobnie – koliste, nie miało okien ani drzwi. Mimo tego nie panowała tu zupełna ciemność, ale lekki półmrok. Suche i ciepłe powietrze sugerowało, że dziwny, pustynny koszmar wciąż trwał.

Co to wszystko ma do cholery znaczyć? Jak na sen było to zbyt realistyczne. Adrian poruszył językiem i poczuł piasek w ustach; obrócił się na bok, wspierając na ramieniu, i splunął mocno parę razy.

Na piasek. W dziwnym pomieszczeniu nie było podłogi, ale piasek!

Adrian usiadł i sięgnął dłonią do głowy. Przeczesał parę razy włosy palcami, pozbywając się kolejnych porcji piachu.

Szlag. To wszystko n a p r a w d ę się stało? Przecież to… przecież to… niemożliwe!

No dobrze, bez paniki. Najpierw ustalmy, GDZIE ja w ogóle jestem.

Rozejrzał się jeszcze raz. Nie rozpoznawał niczego, wszystko wydawało mu się potwornie obce. Poza nim samym (i siennikiem) w śmiesznym pomieszczeniu znajdował się tylko drewniany słup, dokładnie pośrodku podłogi… to jest, piasku. Nie pocieszał go fakt, że do owego drąga były przywiązane jakieś sznury. Nie miał ochoty zastanawiać się nad tym, w jakim celu je tu zawiązano.

I nagle poczuł cudowne olśnienie, gdy przypatrywał się podejrzliwie ciemnym ścianom, przez które słabo prześwitywało światło słoneczne – to nie pomieszczenie, to namiot!

Namiot, namiot, namiot… To tłumaczyło parę rzeczy. Na przykład brak podłogi. Adrian zerknął w dół i zauważył kolejną rzecz: piasek był rdzawoczerwony.

Okej, a z tego wynika, że jestem w…

Popatrzył nieufnie na słup ze sznurami. Co innego znać teorię, co innego doświadczać jej w praktyce. Nigdy wcześniej nie był w Talaraenie. Co właściwie wiedział o tym kraju? Raczej nie za wiele… Talaraen znajdował się prawdopodobnie na samym końcu listy państw, które nadają się do odwiedzenia w celach turystycznych, więc też mało o nim mówiono. Pustynia, rdzawoczerwony piasek, dużo armii, tak zwana broń palna… W sumie tylko tyle.

Adrian wytężył pamięć, próbując sobie przypomnieć cokolwiek na temat tutejszych ludzi. Dobrze byłoby wiedzieć, czy są raczej pokojowo nastawieni, czy to raczej jacyś dzicy kanibale, którzy zaraz go oskórują i ugotują, albo nawet zjedzą na surowo (te sznury na słupie tak przyciągały wzrok…). Talaraeńczycy, Talaraeńczycy… Zdaje się, że w świecie uchodzili za dosyć prostolinijnych, zresztą czego się spodziewać po żołnierzach…

A, no i mieli beznadziejne poczucie humoru.

Pytanie tylko, co ci "prostolinijni żołnierze" z nim teraz zrobią.

Ale skąd ja się tu w ogóle wziąłem? Adrian nie miał pojęcia, jakim cudem mógł znaleźć się w Talaraenie, skoro wcześniej był w… w…

W…

Gdzie był wcześniej?

Nie należał do tego gatunku ludzi, którzy łatwo poddają się panice, ale po prostu nie mógł nie pomyśleć, że coś jest stanowczo nie tak. Jak może nie pamietać, gdzie był, zanim tu trafił? Co to wszystko ma znaczyć?

I jak ma wrócić do… do tego miejsca, z którego tu trafił?

Ostrożnie – jakby z obawy, że ściągnie tym na siebie czyjąś uwagę – odsunął płachtę, którą go przykryto, i powoli wstał. Zorientował się, że cały czas przypatruje się sznurom przywiązanym do drewnianego słupa; nie bez pewnego trudu odwrócił wzrok, szukając czegoś w rodzaju wyjścia. W końcu dostrzegł dwie, nieznacznie od siebie oddalone, wąskie szczeliny światła w płóciennych ścianach namiotu.

Wyjść? Nie wyjść? Wytężył słuch; zdawało mu się, że zewsząd słychać przytłumiony gwar, podobny do bzyczenia roju owadów. Więc nie był sam, choć to akurat stanowiło marną pociechę. Kto wie, czego ci Talaraeńczycy od niego chcą. O ile to byli oni, a nie, dajmy na to, jakieś mroczne, zapomniane przez świat plemię kryjące się gdzieś na pustyni (bo te sznury, jak by im się tak przypatrzeć, to bardzo niemiło wyglądały…). Co prawda nic mu – jeszcze – nie zrobili, mało tego, nawet położyli w jednym ze swoich namiotów, to przecież nie można tak od razu porzucać ostrożności. Z drugiej strony… gdyby mieli jakieś złe zamiary, to chyba nie pozostawiliby mu pełnej swobody ruchów, prawda? (Tu nie mógł się powstrzymać od zerknięcia na obwiązany sznurami słup.)

W końcu zebrał się w sobie i podszedł do wyjścia, odgarniając lekko płachtę, by móc wyjrzeć na zewnątrz.

Było przeraźliwie jasno. I gorąco, czego wcześniej, w namiocie, Adrian nie odczuwał aż tak bardzo. Wokół stały inne namioty, z grubsza kształtu ośmiokąta, przypominające bardzo duże babki z piasku. Nie dostrzegł nikogo, choć cały czas słyszał nieznacznie oddalone odgłosy rozmów.

Wychylił całą głowę na zewnątrz gdy upewnił się, że nikt mu jej nie zamierza odstrzelić. Po długiej chwili wahania wyszedł z namiotu i stanął w pełnym słońcu; nic się na niego nie rzuciło ani go nie zjadło, co z całą pewnością należało zapisać na plus.

Wtem niedaleko ktoś coś krzyknął w obcym języku; Adrian gwałtownie odwrócił się w tamtą stronę. Parę kroków dalej, na piasku, siedziało kilku żołnierzy i spoglądało na niego ciekawie. Wszyscy nosili jednakowe mundury w rdzawoczerwonej barwie, szarfy na głowach (również rdzawoczerwone), czarne buty do kolan i śmieszne… golfy, czy jak to inaczej nazwać: miały bardzo szerokie kołnierze, okrywały barki i kończyły się w połowie ramion. Skóra tych ludzi miała osobliwy odcień – jak gdyby jasnopomarańczowy, z ledwie widoczną odrobiną jasnego różu… brzoskwiniowy, właśnie: brzoskwiniowy. Po żadnym z nich nie było widać ani śladu zarostu, wąsów czy brody. Włosy – głównie jasne, ale nie blond, tylko jasnobrązowe albo piaskowe. Oczy natomiast raczej ciemne. Żołnierze byli młodzi i wyglądali na takich, co mają w zwyczaju często się śmiać.

Jeden z nich powiedział coś, czego Adrian w ogóle nie zrozumiał, ale że żołnierz uśmiechał się całkiem sympatycznie, to chyba nie miał niczego złego na myśli. Talaraeńczycy wpatrywali się w Adriana wyczekująco, a on nie miał pojęcia, co zrobić. Wyraźnie oczekiwano od niego jakiejś odpowiedzi, ale skąd miał wiedzieć, co powiedział ten żołnierz? Oni naprawdę sądzą, że rozumie ich język?

Wzruszył ramionami i powiedział:

– Jakoś się żyje.

Żołnierze zaśmiali się, jakby bardzo ich to rozbawiło, i zaczęli wymieniać ze sobą głośne uwagi. Adrian nie miał wątpliwości, że rozmawiają właśnie o nim, i nagle pożałował, że w żadnym momencie życia nie zachciało mu się uczyć talaraeńskiego. Ich mowa brzmiała jak szelest przesypującego się piasku i nie potrafił rozróżnić pojedynczych słów. Talaraeńczycy wybuchnęli śmiechem jeszcze raz – trudno stwierdzić, czy rozbawił ich komentarz któregoś z nich, czy po prostu zdezorientowanie Adriana.

– Czy ktoś z was mnie rozumie? – zapytał ze zrezygnowaniem po tazańsku.

Żołnierze milczeli chwilę, po czym jeden z nich wygłosił krótką uwagę w ich języku. Ktoś inny odpowiedział – chyba o coś zapytał – a tamten tylko wzruszył ramionami. Potem spojrzał na Adriana i machnął ręką, dając mu znać, by podszedł. Adrian popatrzył na niego podejrzliwie, ale zbliżył się kilka kroków. Talaraeńczycy nie wyglądali na żądnych krwi, a tym bardziej na kanibali, więc raczej nie miał czego się obawiać… Ten, który go zawołał, obejrzał się za siebie i krzyknął coś głośno. Adrian stał, w milczeniu oczekując na rozwój wypadków, i ignorując ciekawskie spojrzenia.

Pojawił się kolejny żołnierz, widocznie zawołany przez tego pierwszego. Adrian miał dziwne wrażenie, że już go gdzieś widział, ale gdzie? Talaraeńczyk palił papierosa i przypatrywał mu się obojętnie zza szkieł okularów.

– Mówisz po tazańsku? – odezwał się nieoczekiwanie. Adrian odetchnął z ulgą, słysząc wreszcie jakiś ludzki język.

– Mówię. Gdzie ja jestem?

– W Talaraenie – odparł okularnik, wzruszając ramionami i wydmuchując smugę dymu. Pozostali żołnierze przysłuchiwali się uważnie rozmowie, choć nic z niej nie rozumieli.

– Tyle to sam wiem – odparł Adrian zgryźliwie, ale zaraz sobie uświadomił, że powinien być bardziej uprzejmy. Kto wie, co w tym dziwnym kraju robią z niemiłymi obcokrajowcami. – A tak… dokładniej, proszę?

– Dokładniej to: tutaj.

Gdyby nie spojrzenie i ton głosu Talaraeńczyka, Adrian uznałby go za idiotę, ale wiedział, że jest inaczej. Zupełnie jakby okularnik chciał mu w ten sposób przekazać, że ma całe mnóstwo lepszych rzeczy do roboty niż odpowiadanie na głupie pytania jakiegoś cudzoziemca.

– Och… świetnie. Nie ukrywam, że chciałbym jak najszybciej stąd zniknąć. Daleko stąd do granicy?

Okularnik wyjął papierosa z ust, strzepnął popiół na piasek, i z powrotem wetknął go między wargi. Miał powolne, flegmatyczne ruchy, które strasznie Adriana irytowały. Wreszcie łaskawie zaszczycił go wypranym z zainteresowania spojrzeniem i zapytał:

– Której granicy?

– Jakiejkolwiek – syknął Adrian przez zęby, pomału tracąc cierpliwość. Nie bawiła go ta zabawa w zgrywanie idioty.

– Wystarczająco daleko, byś dał sobie spokój z pieszymi wycieczkami – odparł Talaraeńczyk, nie wyjmując papierosa z ust, przez co trochę mamrotał. Adrian nie mógł odpędzić wrażenia, że naprawdę już go gdzieś wcześniej widział. – Choć, zważywszy na to, gdzie cię znaleźliśmy… może dla ciebie to będzie jak popołudniowy spacerek.

– Co to znaczy: "to, gdzie cię znaleźliśmy"?

Okularnik patrzył na Adriana długą chwilę, zachowując kamienną twarz.

– To znaczy: miejsce, w którym się na ciebie natknęliśmy.

– Wiem, co to znaczy! – Adrian miał coraz bardziej dosyć tego, że Talaraeńczyk zwraca się do niego jak do upośledzonego dziecka. Bawiło go to czy co? – Chcę wiedzieć, gdzie mnie znaleźliście.

– Spadłeś ze skały. Skały, że tak powiem, na którą zwykłemu człowiekowi byłoby raczej nieco trudno wejść.

A do diabła z tym, pomyślał Adrian. Tak to nie dowiem się niczego nowego.

– Zamierzacie mnie jakoś… zatrzymać, kiedy będę odchodził? – zapytał zdawkowo. Zupełnie nagle powróciło wspomnienie drewnianego słupa obwiązanego sznurami.

– Nie mnie powinieneś o to pytać. – Okularnik spojrzał na siedzących obok żołnierzy, którzy cały czas przysłuchiwali się ich wymianie zdań, i powiedział coś jednemu z nich. Zagadnięty skinął głową, wstał i poszedł gdzieś między namioty. Adrian grzecznie czekał, aż okularnik dokończy wypowiedź, ale na to się nie zanosiło, więc dopytał się:

– No… to kogo?

– Generała Howe'a, oczywiście – odpowiedział Talaraeńczyk zaskakująco uprzejmym tonem.

– …Czy ja cię skądś nie znam? – zapytał w końcu Adrian.

– Kiedy cię znaleźliśmy, na chwilę odzyskałeś przytomność, wymamrotałeś coś bez sensu i znowu zemdlałeś. Więc tak, możesz mnie znać.

Co za wkurzający facet. Adrian był właściwie pewny, że okularnik uważa go za półgłówka. Na szczęście nie musiał rozmawiać z nim dłużej, bo właśnie wrócił tamten żołnierz, prowadząc trzech następnych.

Adrian popatrzył krytycznie na nowoprzybyłych. Dwóch z nich wyróżniało się umundurowaniem od reszty żołnierzy – jeden miał nie rdzawoczerwoną, ale czarną szarfę na głowie (i bardzo wrogą minę, nawiasem mówiąc), drugi natomiast szarfy nie nosił wcale, ale jego czarny płaszcz sugerował, że jest kimś ważnym. Ostatni był rudowłosy i nieco niższy od swojej "obstawy".

Rudzielec popatrzył na Adriana beznamiętnie, po czym wzniósł rękę, dotykając dwoma złączonymi palcami – wskazującym i środkowym – szarfy na skroni. Pewnie był to jakiś talaraeński gest powitania.

– Fyern Howe – przedstawił się krótko. No, wreszcie ktoś konkretny, pomyślał Adrian. Rudzielec wskazał głową na Talaraeńczyka z czarną szarfą. – Saberkhen. I Danweld – dodał, spoglądając na żołnierza w płaszczu. Adrian poczuł się zobowiązany do tego, by również się przedstawić, choć nie bardzo miał na to ochotę.

– Adrian – powiedział Adrian lakonicznie. – Więc czy mogę sobie iść?

– A wiesz chociaż, w którą stronę? Na pustyni szybko zginiesz.

– No cóż, to już moja sprawa.

– Możesz zabrać się z nami, jutro ruszamy w dalszą drogę. Będziemy niedaleko saryjskiej granicy.

– Bardzo dziękuję, ale wolę sam…

W tym momencie Talaraeńczyk w czarnej szarfie – Saberkhen czy jak mu tam było – powiedział coś głośno po talaraeńsku, patrząc przy tym pogardliwie na Adriana. Adrian miał nieodpartą ochotę zarzucić jakąś kąśliwą uwagą, ale wtedy ten drugi, w płaszczu – Danweld? – odpowiedział coś swojemu towarzyszowi. Żołnierze zaśmiali się – poza rudym generałem (momencik, a gdzie zniknął okularnik? Jeszcze chwilę wcześniej stał obok!) – a ten z czarną szarfą niemal poczerwieniał ze złości. Adrian nic nie rozumiał z całej sytuacji i chciał już tylko jednego: by wyrwać się z obozu i mieć święty spokój.

– Poczekaj przynajmniej, aż przejdziemy przez góry – odezwał się rudzielec, nie komentując zajścia sprzed paru sekund. – Zajmie nam to najwyżej dwa dni.

– To bardzo uprzejme z waszej strony, naprawdę… ale podziękuję, poradzę sobie.

Nie miał pojęcia, jak dokładnie sobie poradzi, ale o tym nie musiał już wspominać.

– Skoro tak… jesteś pewien, że czujesz się już dobrze?

– Wyśmienicie. Naprawdę, wielkie dzięki za pomoc i w ogóle, ja się już będę zbierał…

Saberkhen znowu coś mruknął z wyraźną dezaprobatą w głosie. Adrian rzucił mu niechętne spojrzenie, po czym udał się w losowym kierunku, nie odwracając się; czuł na sobie wzrok Talaraeńczyków. Gdy tylko oddalił się na kilkanaście kroków, z tyłu od razu wybuchła ożywiona dyskusja.

No świetnie, to gdzie teraz? Rozejrzał się dookoła. Wybór miał dość prosty; z jednej strony ciągnęła się wysoka ściana skalna – a raczej przełęcz – a w pozostałych kierunkach rozciągała się rdzawoczerwona pustynia. Adrian minął ostatnie namioty i wyszedł na pustą przestrzeń. Krajobraz wyglądał inaczej niż poprzednio, gdy obudził się wcześniej i ziemia się rozstąpiła (właśnie, to dziwne… może powinien kogoś zapytać, czy to było normalne zjawisko?). Przede wszystkim rzeźba terenu była bardziej urozmaicona, nie tak nieprawdopodobnie płaska; daleko na horyzoncie Adrian widział niewielkie skupisko drzew, prawdopodobnie jakąś oazę. Spomiędzy wydm wyrastały krzaki, tu i ówdzie leżały bordowe i ciemnobrunatne kamienie. Widok całkiem przyjemny, kiedy miało się w pamięci tamtą "patelnię".

Ruszył w głąb pustyni. Przy okazji odkrył, że po piasku idzie się bardzo niewygodnie i powoli, a jego grube, czarne ubrania chłoną naprawdę dużo ciepła… Po paru krokach przystanął i zerknął w niebo. Słońce świeciło mocno, z nieba lał się bezlitosny żar. Adrian nie miał ze sobą nic do jedzenia i picia, ale głupio byłoby teraz zawracać. Zresztą, niedaleko była oaza, więc…

– A ty dokąd? – rozległ się znajomy głos. Adrian z poirytowaniem odwrócił się, doskonale wiedząc, kogo zobaczy.

Okularnik stał parę kroków z tyłu, z jedną ręką w kieszeni, a drugą przytrzymując papierosa, z którego ulatywała wąska smużka dymu. Talaraeńczyk miał zupełnie obojętne spojrzenie. Nie nosił już szarfy i było widać jego jasne, piaskowe, ciut szare, przypominające żółtawy popiół włosy.

– To znowu ty – mruknął Adrian niezbyt przyjaźnie. – Czego chcesz?

– Ostrzec cię – odparł beznamiętnie. – Nie jesteś Talaraeńczykiem, na pustyni sobie nie poradzisz. Tym bardziej, że wyruszasz bez żadnego zaopatrzenia.

– Doceniam troskę, ale mówiłem już twoim kumplom, że sobie poradzę. Żaden jakoś mi nie wzbraniał, więc jeśli mógłbyś…

– Nie wzbraniał, bo spodziewają się, że najdalej jutro w południe wrócisz z płaczem – przerwał mu okularnik ze spokojem. – To nierozsądne, by iść samemu w pustynię bez żadnego przygotowania.

– Coś ty w ogóle za jeden? – spytał Adrian z rozdrażnieniem. Kimkolwiek był ten Talaraeńczyk, czuł się przy nim głupszy, i to go denerwowało.

– Ja? – uniósł lekko jasne brwi, jakby zaskoczony pytaniem. – Czemu chcesz wiedzieć?

– Żeby w przyszłości wiedzieć, kogo unikać.

Talaraeńczyk, o dziwo, uśmiechnął się lekko. Choć może "uśmiechnął" to za dużo powiedziane… po prostu kąciki jego ust nieznacznie uniosły się w górę. Coś takiego, więc ten sztywniak potrafi się uśmiechać?

– Dobry argument. – Zaciągnął się papierosem długą chwilę, po czym wydmuchnął dym, co trwało jeszcze dłużej. – Coven. Albrecht Coven.

– Jak miło. Pozwolisz więc teraz, Coven, że sobie pójdę.

– Nie bądź głupi.

– A co ja cię obchodzę, że tak się martwisz?

– Właściwie nic – wzruszył ramionami. – Mimo wszystko wolałbym cię powstrzymać.

Adrian prychnął, przypatrując się niechętnie rozmówcy.

– Ach, tak, z czystej dobroci serca chcesz mnie zawrócić ze złej drogi, co?

– Na pustyni wszyscy sobie pomagają. Takie są tu zasady.

Adrian obejrzał się za siebie, na odległą oazę, po czym wrócił wzrokiem do Covena, którego twarz przesłaniała mgiełka papierosowego dymu. No dobra, może miał trochę racji… ale z drugiej strony Adrian miał wrażenie, że pozostanie z talaraeńskimi żołnierzami nie będzie zbyt dobrym pomysłem.

No i najważniejsze – skąd się tu w ogóle wziął? I jak ma się teraz wydostać z tego dziwacznego kraju?

Wyglądało na to, że chyba jest skazany na obecność towarzyskich Talaraeńczyków o niewybrednym poczuciu humoru.

– Naprawdę doceniłbym, gdybyś był tak miły i udzielił mi jakichś wskazówek na temat tego, jak mam opuścić ten wasz dzi… przemilutki kraj – poprawił się szybko. Coven wzruszył ramionami.

– Więc zostajesz?

– Na razie. Pomyślę, co robić dalej. Widzisz, nie mam zielonego pojęcia, jak tutaj trafiłem.

Coven prychnął z rozbawieniem.

– Za dużo wódki – mruknął, zawracając do obozu. – Tutaj właściwie wszyscy cierpią na tę samą przypadłość… Idziesz?

Adrian spojrzał jeszcze tęsknie ku odległej oazie, ale powiał wiatr i chmura piasku przesłoniła mu ten rajski widok. Westchnął ciężko i odwrócił się, idąc w ślad za Covenem, z powrotem do obozu żołnierzy.

Zapowiadał się naprawdę uroczy pobyt.

 

 

 

 

 

 

***

 

PS Adrian to postać niejakiej Flary, cała reszta wytworu własnego. Ach, tak: jeżeli podczas czytania pomyślałeś/aś, że chyba jesteś troszkę nie w temacie… Opowiadanie było przeznaczone dla pewnego kręgu osób, ale uznałam, że dla laików mogłoby się również nadać – dlatego to tutaj zamieściłam.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem kawałek, ale mnie nie zainteresowało jakos, więc się nie wypowiadam.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka