
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Nie tak dawno temu, za niedalekimi pagórkami, niewielkimi stawami i strumykami był sobie nieduży zielony ogród leżący za szarym ponurym domem. Właśnie kończyło się ciepłe letnie popołudnie. Głośny płacz dziecka zagłuszał śpiew ptaków. W niewielkim wykopanym w ziemi dole siedział chłopiec. Obok niego leżała złamana u nasady łopata. Miejsce, gdzie kopiący zazwyczaj ją trzyma pokrywała cienka warstwa krwi. Przez kilka godzin nasz smutny bohater próbował dokopać się nie wiadomo dokąd i po co. Pokaleczył ręce, zmęczył się i w końcu zepsuł narzędzie pracy. Teraz siedział na dnie stworzonej przez siebie dziury i miarowo kiwając się wyrażał przed całym światem dręczącą go rozpacz i cierpienie. Był inny, niepodobny do swoich rówieśników. W końcu znaleźli chłopca opiekunowie. Przestraszyła ich jego długa nieobecność. Nie rozumieli tego co zrobił, a on też nie potrafił wyjaśnić im swojego zachowania. Może chciał uciec przed wszechobecnym naporem obrazów i dźwięków, harmidrem świata realnego. Ten przerażał go i przytłaczał. Mimo ewidentnie nie niemowlęcego wieku nie potrafił mówić. Nie mogąc wyrazić swoich emocji stawał się coraz bardziej agresywny.
Od tego wypadku w ogrodzie nie pozwalano mu samemu wychodzić z domu. Mógł się jedynie cieszyć odrobiną samotności w swoim niewielkim pokoiku, z dala od niebezpiecznych narzędzi. Minęło trochę czasu zanim był w stanie ponownie przekroczyć samego siebie i spróbować osiągnąć to do czego z takim uporem dążył. Musiał się przedtem trochę wyciszyć i opanować, a było to dla niego bardzo trudne. W końcu pozwolono chłopcu samemu się bawić. Ale przeszło już lato, minęła jesień. Ziemia zamarzła w twardą, nieprzeniknioną dla małych rączek bryłę. Dlatego tym razem szukał gdzie indziej, bliżej nieba. Strych zagracały kufry pełne niepotrzebnych już nikomu opowieści, oraz wypełniał zapach kurzu i stęchlizny. Tę jedyną książkę znalazł wśród wielu innych zniszczonych przez ząb czasu i zapomnienie. Miała twardą, drewnianą oprawę. Zamek głośno skrzypnął, gdy ją otwierał. Zjadła go rdza, wszechobecna morderczyni przeszłości. Pełen zafascynowania z rumieńcem na twarzy czytał. Książka mówiła o tym o czym niewielu wiedziało. Nie napisano ją w zwykłym alfabecie. Żaden z mieszkańców domu, miasta, kraju czy też świata nie zrozumiałby znaczenia gryzmołów, które drobnymi znaczkami pokrywały pożółkłe stronice. Zresztą chłopiec przecież nie potrafił czytać. Nigdy w swoim niedługim życiu nie wypowiedział żadnego słowo. Jego opiekunowie uważali za cud to, że nauczył się chodzić i nie trzeba było go karmić.
Wykreślił znak magiczny. Błysnęły złote litery czarodziejskiego pisma. Targały nim chaotyczne myśli. Sam nie wiedział co robi. Kręcił palcami, lepił i gniótł otaczające go powietrze. W końcu usłyszał trzask rozdzierającej się tkaniny, pękła krępująca tkanka rzeczywistości. Szczęśliwy wydał bełkotliwy, ale radosny okrzyk. Skoczył w mrok nieznanego, ku innemu światu.
Najbardziej bał się wszechobecnej ciemności i tych niewidzialnych oczu wpatrujących się w niego, których przecież tam nie było. Próbował się do tego przekonać, lecz nie potrafił. Strach okazał się silniejszy. Trafił do jakiegoś wilgotnego ciemnego miejsca. Nic nie widział. Rękami wymacał mokrą chropowatą ścianę. Pod stopami miał nierówny grunt. Zimna woda obmywała jego nogi. Szukał jakiegoś światła, jaśniejszego punkciku w niekończącej się ciemności otaczającego go tunelu. Szedł przed siebie szukając wyjścia, którego nie mógł znaleźć. Głośno płakał przerażony, głodny i coraz bardziej zmarznięty. W końcu osłabiony wielogodzinną wędrówką zemdlał. Nieprzytomne, nieruchome ciało chłopca rwący nurt porwał w nieznane. Woda pełna zdziwienia szeptała. Nigdy jeszcze nie widziała człowieka, a przecież przez tunel przeszło tak wiele dziwnych istot.
Czarodziej Horn, stojąc w oknie swojej pracowni, przyglądał się zachodzącemu słońcu. Przed nim roztaczał się przepiękny widok. Miasto zdawało się wynurzać z morza, które ciągnęło się aż po sam horyzont. Potrzeba było wieków wytężonej pracy, aby stworzyć to piękno. Jednak słońce i morze stanowiło twór zupełnie innego artysty, nadzwyczaj uzdolnionego, a jednocześnie dla zwykłego szarego człowieka jakże tajemniczego co do swoich celów i zamierzeń. Niechętnie oderwał wzrok od zapadającej się w morzu kuli.
Jego miejscem pracy był pojedynczy, skromnie urządzony, ale za to duży pokój. Zresztą tutaj również mieszkał. Nie stać go było na wynajęcie czegoś większego. Na stole leżały zeszyty zapisane odręcznymi notatkami, stały retorty z odczynnikami i gipsowe odlewy odcisków stóp nieco mniej grzecznych obywateli miasta. Półki uginały się pod stosami ksiąg o pożółkłych kartach i poplamionych stronach. Jak na razie był młodym, biednym, początkującym czarodziejem. Jego badania natury magii nie przynosiły mu jeszcze wymiernych korzyści, a za wykorzystanie powszechnie znanych czarów nie mógł pobierać zbyt wygórowanych opłat. Musiał zatem dorabiać wątpliwej jakości wróżbami i badaniem kryminalnych spraw zlecanych przez straż miejską, a raczej śladów pozostawianych przez nieudolnych przestępców na miejscu zbrodni, gdyż nie miał wystarczających umiejętności, aby biegać za złodziejami. Zresztą jego czarodziejska duma nie pozwalała mu na to. Nie po to w końcu ukończył Akademie Magii, aby teraz bawić się w policjantów i złodziei.
Horn spojrzał na leżącego w jedynym w pracowni łóżku nieprzytomnego umierającego chłopca. Z trudem oddychał każdy wdech i wydech okupując cierpieniem i ciężkim rzężeniem osłabionych chorobą płuc. Wczoraj wieczorem przynieśli go na noszach miejscy strażnicy. Nikomu nie znany, nie mając pieniędzy na leczenie chłopak zapewne umarłby w przytułku doglądany przez jakiegoś niedouczonego felczera. Jednak los, który to dziecko wcześniej tak skrzywdził w końcu się do niego uśmiechnął. Hrnyko, będący dowódcą straży w zachodniej dzielnicy miasta powiedział, że chłopca znaleźli w strumieniu wypływającym z pobliskich gór, czy też raczej górek. Hrnykę ciekawiło skąd on tu się znalazł i tylko dlatego nakazał zanieść chłopca do czarodzieja, aby ten go wyleczył i, o dziwo (!) nawet mu za to zapłacił. Tym razem dziecka nie uratowała litość człowieka, ale zwykła ludzka ciekawość. Hrnyko cenił każdą zdobytą informację. Uważał, że nigdy nie wiadomo co może mu się przydać i pozwolić dorobić do skromnego żołdu.
Horn ponownie zbadał chłopca. Od nocy, wyjątkowo ciężkiej i upiornej, gdy sama śmierć pukała już do drzwi komnaty, nastąpiła pewna poprawa. Gorączko nieco opadła, ale nadal był on potwornie rozpalony, ale już nie tak słaby. Gdy czarodziej dotykał tego małego zagubionego w świecie brzdąca ten coś krzyczał, a raczej osłabłym ledwo słyszalnym głosem próbował wyrzucić z siebie cały ból i rozpacz.
– Dzisiaj nic mi nie powiesz, może jutro – czarodziej szepnął mu do ucha. Horn dobrze wiedział, że także tej nocy nie będzie spać.
Nocną ciszę przerwał szklisty trzask wybijanej szyby. Garstka okruchów upadła na podłogę, a raczej opadała, dziwnie wolno i niemrawo. Do środka przez pozbawione teraz szyby okno zajrzał młody, może szesnastoletni chłopak. Podciągnął się, stanął w okiennej ramie, a następnie zachowując nadmierną ostrożność wszedł do środka. Bał się drobin szkła nadal bezwładnie lewitujących w powietrzu. Za nim przecisnął się przez okienną ramę trochę młodszy wspólnik włamywacza. Nic nie mówili nie chcąc przypadkiem zerwać zaplątaną nić zaklęcia, która tak cierpliwie trzymała w powietrzu kawałki szkła, zresztą nie tylko je zamrażając w czasie. Przez moment nieruchomo stali na środku pokoju przyglądając się czarodziejowi siedzącemu przy łóżku chorego chłopca. Po chwili odetchnęli z ulgą. Nie musieli się go bać, gdyż był dla nich jedynie woskową figurą. Chroniło ich zaklęcie niewidzialności, spójny mur czasu i jego paradoksalność. Dopiero teraz kawałki szkła opadły na podłogę.
W pośpiechu czegoś szukali. Chcieli zdążyć nim czar pryśnie, a wściekły i jak najbardziej prawdziwy czarodziej sprowadzi ich zamiary do poziomu podłogi. Mimo, że pozrzucali z półek wszystkie książki i praktycznie przeszukali każdy zakamarek pracowni nie znaleźli tego, co szukali. Nad ranem, gdyż czar działał tylko w najbliższym otoczeniu i biegu słońca nie mógł zatrzymać, niezadowoleni opuścili pracownię czarodzieja tą samą drogą, którą do niej przybyli.
Poranne przebudzenie było dla Horna szokującym przeżyciem. Z wymuszonym spokojem czarodziej układał porozrzucane przez włamywaczy przedmioty.
– Dlaczego opuściłeś swój dom? – spytał chłopca.
Chłopiec ciężko oddychał, rzęził. Miał wysoką gorączkę, ale był przytomny.
– Czarne ściany… brudna ziemia…. nieładnie…. – nieskładnie odpowiedział.
Wcześniej wspomniał, że ma na imię Marcin. Czarodziej nazwał go jednak Marem. Nie było to aż tak obce brzmiące mu imię. Horn nie wiedział, że chłopiec wypowiadając je przemówił po raz pierwszy w swoim życiu. Wcześniej oszołomiony otaczającym go światem, natłokiem, szumem informacji mógł co najwyżej słuchać, ale nie był w stanie mówić. Podróż w nieznane i pierwszy kontakt z magią pozwoliły na pokonanie kolejnej granicy, zburzenie następnego muru, który go dotąd ograniczał.
– Tam przecież jest twoja ojczyzna. Czego tu szukasz?
– Czarny dym z kominów… – chłopiec zasnął.
Horn pokiwał smutno głową. Ubrał się i zszedł na dół. Poprosił panią Pompadour, aby pobyła trochę z chorym. Nie mógł go w takim stanie zostawić samego, a miał pilną sprawę do załatwienia na mieście. Zastanawiał się kim są złodzieje, którzy niczego nie kradną. Czegoś musieli szukać i niestety nie znaleźli tego. Musiał jak najszybciej rozwiązać tą dziwną sprawę. Nie chciał kolejnej niespodziewanej wizyty. Nie lubił takich niespodzianek, szczególnie że tego rodzaju historie lubiły się kończyć bardzo nieprzyjemnie. Konkurencja wśród czarodziejów była duża. Zdarzało się, że posuwano się nawet do skrytobójstwa i to mimo tego, że dla morderców nigdy nie znajdowano litości.
Czarodziej mieszkał w Mieście Zachodu leżącym na wyspie położonej blisko reorańskiego wybrzeża. Fakt, że ze wszystkich stron znajdującą się tu metropolie otaczało morze pozwoliło jej uniknąć w przeszłości wielu krwawych wojen, które tak często dotykały przybrzeżne osady. Leżące na lądzie, po zachodniej stronie wyspy państwo Re-Oran nigdy nie wystawiło odpowiednio silnej floty, która mogłaby zniszczyć kulturę i potęgę wyspy. Nikt nie pamiętał kiedy osiedlili się tu pierwsi ludzie. Gdziekolwiek na wyspie wbito w ziemię szpadel, aby wykopać fundamenty pod nowy dom lub kolejną studnie, zawsze trafiano na szczątki odległej przeszłości. Nadeszły jednak nowe, niespokojne, gniewne czasy. Stare już przemijało, a nowe objawiało się poprzez budowę statków wojennych, które początkowo miały być tylko straszakiem, a teraz stawały się już zagrożeniem dla pokoju i stabilizacji. Coraz częściej w oczach mieszkańców miasta czarodziej widział pychę i obłęd, które zastąpiły dawną dumę. Chcieli oni jeszcze więcej żołnierzy i statków, oraz wojny, która postawiłaby ich na czele całego Re-Oranu.
Horn z uporem piął się w górę wąską dróżką.
Wyspa była górzysta. Miasto poczynając od wybrzeża wspinało się dosięgając szczytów najwyższych pagórków. Tam każdy mógł iść zobaczyć piękny, niekiedy krwistoczerwony zachód słońca. Kiedyś podziwiało go wielu ludzi. Wychodzili na ganki domów, rozmawiali, śmiali się, ale niestety ten obyczaj należał już do przeszłości. Pozostało jedynie gniewne łaknienie czegoś więcej. Za tym wszystkim musiał ktoś stać i jego dążenie do władzy, chęć sterowania bezwolnym tłumem, który tak łatwo oddaje to co posiada byleby dano mu święty spokój.
Znał takie miejsce w mieście, nie jedyne, jedno z wielu. Można by je nazwać klubem dyskusyjnym. Ludzie zbierali się tu po to, aby obejrzeć magiczne sztuczki, jak i również się upić. Chcieli zapomnieć o troskach dnia codziennego, unurzać mordy w kuflach pełnych pienistego piwa, wyładować swoją gorycz w bijatyce z równo skorym do mordobicia współbiesiadnikiem. W tym smutnym, szarym życiu za wszelką cenę szukali oni odrobiny szczęścia. Karczmę zwano „Pod Rzeźnikiem”. Była znana z gigantycznych burd, marszów politycznych, które właśnie tutaj miały najczęściej swój początek. Niektórzy twierdzili, że środek, gdyż większość uczestników przychodziła do karczmy z portu. Swoje miejsce znajdowali tu rybacy śmierdzący potem, morską solą i wypatroszonymi rybami, marynarze, żołnierze oraz podróżnicy z dalekich krajów szukający odpoczynku po długiej nużącej morskiej wyprawie. Stąd ruszali protestujący maszerując na siedzibę władzy, panteon położony na najwyższym wzgórzu wyspy.
Czarodziej wszedł do środka. Rozglądał się szukając tego po co tu przybył. Człowieka, który śmiał sprzedać wiedzę o nim. Przytłoczył go zapach papierosowego dymu, ta nowa moda, która przyszła z zachodu wraz z legendami o smokach, rzygowin, piwa i czegoś jeszcze, ale wolał nie wiedzieć co to było, gdyż jadł niedawno śniadanie. Pomiędzy stolikami krążył karczmarz. Przez moment udawał, że nie zauważył Horna, a po krótkiej chwili odwrócił się do niego bokiem i chyłkiem, jakby skradając się ruszył w kierunku drzwi prowadzących na tyły gospody. Czarodziej nie przyspieszył kroku. Nie chciał na siebie zwracać uwagi. Wszedł na zaplecze, gdzie zastał właściciela nerwowo mocującego się z zasuwą zamykającą drzwi prowadzące na podwórze. Ta jednak dziwnym zrządzeniem losu musiała się akurat zaciąć. Czarodziej wyszeptał magiczne słowo. Otaczająca przerażonego gospodarza rzeczywistość stała się dziwna, nieswoja. Zabłysło, jakby ktoś włączył lampę, chociaż żadnej lampy tu nie było. Widać było iskrzenie odległego światła. Dało się słyszeć równie trudne do zlokalizowania beknięcie, okrzyk rozkoszy i bólu. Rozmówcą Horna zatrzęsło. Jakaś siła podniosła go prawie na wysokość powały, obróciła do góry nogami i zawiesiła w powietrzu.
– Ja nic nie wiem. Absolutnie nic – wystękał karczmarz. Ciężko sapał nie mogąc złapać oddechu. Magia przycisnęła go do niewidzialnej ściany i powoli nieubłaganie miażdżyła. Gdyby Horn chciał mógłby go teraz zabić. Wystarczyło nieco bardziej przycisnąć karczmarza.
– Skąd pochodzisz? – spytał czarodziej, ale nie otrzymał odpowiedzi. Jedynie przebłysk zaskoczenia na twarzy rozmówcy. – Przybyłeś tu z lądu, a jak wiesz gawiedź nie lubi lądowców. Gdyby się dowiedzieli trochę więcej o twojej przeszłości mogliby zbojkotować knajpę, a nie mając klientów straciłbyś pracę. Co wtedy zrobiłbyś ze sobą?
Czarodziej próbował wykrzesać z siebie odrobinę wściekłości, aby wzbudzić strach we właścicielu karczmy, ale czuł jedynie znużenie i niesmak. Nie lubił znęcać się nad innymi nawet w słusznej sprawie.
– To nieprawda – odparł przestraszony karczmarz. – Jestem tutejszy. Czego chcesz?!
– To ja tu zadaje pytania! Jak ciebie zowią?
– Oberżyświat – ten wystękał próbując bezskutecznie złapać łyk powietrza. Jak większość pracujących w gastronomi miał sporą tuszę, a że wisiał do góry nogami to tym trudniej mu się oddychało. Jeszcze trochę, a straciłby przytomność nic mu nie powiedziawszy.
– Co by świadczyło o tym, że urodziłeś się jako bezimienny i nie wiadomo jakim cudem przez parę dekad swojego żywota dorobiłeś się tego przybytku gastronomicznego. Jednego z najważniejszych w mieście. Jakim cudem bezdomna i bezimienna sierota mogła dojść do takiego majątku?
– Panie, słabo mi.
– Tak. – Czarodziej parsknął ni to śmiechem ni szyderstwem. – Gdyby nie twoja słabość to pomyślałbym, że jesteś meddokiem, ale wyglądasz mi na zwykłego człowieka. Myślę, że jesteś ich sługą. Zresztą od dawna ciebie o to podejrzewam. Płacą tobie za okradanie czarodziejów. Kradniesz wiedzę i im przekazujesz. Oczywiście nie bezpośrednio. Najpierw musisz swoje ofiary wypytać. Niestety i wśród czarodziejów zdarzają się opijusy, którzy zbyt wiele mówią.
– Litości – po twarzy Oberżyświata spływała ślina, gdyż ten opluwał się próbując daremnie złapać oddech.
– Jaka może być litość dla zdrajcy?
– Powie… powieszą mnie!
– Nie mam aż takiego autorytetu, aby bez wyraźnego dowodu zdrady zaprowadzić ciebie na stryczek, ale mogę odpuścić i nie szukać dalszych dowodów współpracy z tymi szujami. Gadaj lepiej kto włamał się do mojej pracowni?!
Podniósł go trochę wyżej. Półprzytomny karczmarz dotykał już stopami powały.
– Moi chłopcy, czeladnicy – zapiszczał słabym głosem.
– Kretynie! Wiem, że niektóre zlecenia bierzesz na siebie. Ofiara baluje w twoim lokalu, a ty ją bezczelnie okradasz. Ale nie za to tobie płacą. Zresztą nic u mnie nie zginęło. Masz mnie za idiotę! Mów kto zlecił to robotę!
– Areth … senator, czaroksiężnik Areth.
– Senator? Czego mógł szukać u mnie senator? – Czarodziej opuścił półprzytomnego Oberżyświata na podłogę.
– Dawał czterdzieści złotych monet. Mógłbym za to kupić dwadzieścia beczek wina, odliczywszy dwie monety dla chłopaków. Mówił o jakimś zwierciadle i segregatorze zaklęć.
– W coś ty się idioto wplątał? – Czarodziej spojrzał na karczmarza z politowaniem. – Za zdradę możesz zostać powieszony, ale gdy wydadzą się twoje knowania z senatorem i okaże się, że jesteś z jego powodu zamieszany na przykład w spisek przeciw samemu księciu, to nie będziesz miał tak lekkiej śmierci.
– Panie, proszę o wybaczenie.
– Co mam ci wybaczyć? Dla mnie jesteś już trupem.
Czarodziej wyszedł z zaplecza gospody. Zresztą tą też opuścił. Przyciśnięcie Oberżyświata nie dało mu tyle odpowiedzi ilu oczekiwał. Wiedział o jego współpracy z meddokami, ale nie spodziewał się, że także niektórzy czaroksiężnicy mogą być w tę sprawę zamieszani. Zresztą o jakie tu zwierciadło chodziło?
Senat zbierał się raz w tygodniu na miejskiej arenie. No chyba ze padał deszcz. Stadion nie był zadaszony, a senatorzy nawykli do wygód nie lubili niesprzyjającej aury. Stu wybrańców wyspiarskiego narodu stanowiło tutaj prawo, wybierało rząd i decydowało o budżecie miasta.
Senator Areth był osiemdziesięciodwuletnim czaroksiężnikiem. Nie udało mu się poznać tajemnicy długiego życia, ale i tak mógł żyć jeszcze wiele lat dzięki wspomagającym czarom. Zawsze zazdrościł czarodziejom zamieszkującym ląd, którzy żyjąc w miejscu o wiele bardziej nasyconym magią niż wyspa potrafili osiągnąć o wiele więcej, a i również żyć znacznie dłużej. Mimo sędziwego wieku miał młodzieńczą sylwetkę i niemal dziecinną smagłą twarz. Jedynie doświadczenie wielu przeżytych lat psuło tak misternie wykonany czar młodości. Miał pełne energii, władcze oczy, w których już błyszczał ognik szaleństwa. Większość z czarodziejów wraz z wiekiem poddawała się jakiejś formie szaleństwa. Ich umysły powoli szwankowały, słabły, a czary stawały się o wiele słabsze i mniej precyzyjne. Senator zawsze marzył o władzy, o potędze absolutu, którego smaku nie znał nawet rządzący wyspą książę. Niekiedy mówił, że będzie pierwszym człowiekiem, który zasiądzie na jej tronie jako koronowana głowa.
Gdy wchodził na mównice inni zgromadzeni na miejskiej arenie senatorzy powitali go burzliwymi oklaskami. Nie było w tym nic niezwykłego, gdyż należał on do elity nawet wśród senatorów.
– Posiadamy obecnie czterdzieści okrętów, w budowie dziesięć – mówił senator. – Mogą zaledwie pomieścić tysiąc, półtora tysięcy żołnierzy. To zdecydowanie zbyt mało. Potrzebujemy większych dostaw żywności w czasie kampanii na lądzie. Jako minister obrony, za zgodą jego książęcej mości wydałem polecenie budowy kolejnych dziesięciu okrętów. Na każdy potrzeba dziesięć tysięcy wyspiarskich złotych monet lub sto tysięcy reorańskich. Popierają nas niektórzy kupcy z wybrzeża liczący na zjednoczenie skłóconych królestw i zniesienie horrendalnych ceł, ale mamy tam więcej wrogów niż przyjaciół. Musimy mieć więcej magii, zaklęć pogodowych, które dałyby nam pomyślne wiatry i słońce. Mamy stu czarodziejów, trzech czaroksiężników, oraz kilku adeptów magicznego rzemiosła. To trochę mało. Lądowcy mają pod tym względem nad nami przewagę. Prosiłem o udostępnienie przez Akademię Magii jej księgozbiorów, ale czarodzieje, chociaż przyjaźnie do nas nastawieni, zasłaniają się tradycją i niestety nie chcą nam ich przekazać. Książę rozumie to stanowisko i zgadza się z tym, że ksiąg zawierających magiczną wiedzę nie należy wynosić poza mury akademii. Niemniej liczy na to, że chociaż w miejscu ich przechowywania będziemy mogli się z nimi zapoznać.
Poza senatorami wypowiedzi Aretha przysłuchiwało się na tarasie widokowym kilka postronnym osób oraz sam Horn. Prosto z karczmy udał się on do senatu, gdzie akurat odbywały się obrady. Z tego co słyszał senat poważnie zastanawiał się nad rozbudową floty, a to oznaczało że wojna z lądowcami stawała się coraz bardziej realną perspektywą. Poza tym czaroksiężnik mówiący o magii. Niby nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w tej przemowie został skrytykowany sam książę za ta, że nie postawił się Akademii Magii. Senator Areth nigdy nikogo ważnego na wyspie nie krytykował, jeżeli nie miał jakiś ukrytych w rękawie, magicznych kart.
Horn jeszcze przez moment słuchał, a następnie zszedł z tarasu i opuścił miejską arenę ruszając w kierunku miejsca swojego zamieszkania. Wiedział, że musi jak najszybciej obejrzeć segregator zaklęć, przedmiot, który jak dotąd nie miał dla niego wielkiej wartości. Zastanawiał się nad tym co mogło być w nim tak ważnego, że senator, naczelny czaroksiężnik wyspy tak się nim interesował.
Gdzieś w oddali zapalało się i gasło światło. Jego źródło nie było wyraźne, jakby rozmyta poświata na odległym krańcu tunelu. Chłopiec wiedział, że idzie nim, ale nie czuł gruntu pod nogami. Otaczała go pusta, niczym nie wypełniona ciemność. Nawet ściany zdawały się być nieczytelnym zarysem, a nie rzeczywistym murem, który uniemożliwiał mu ucieczkę na zewnątrz, poza tunel.
– Gdzie jest wyjście?! – krzyknął przerażony.
– Nie bój się – odpowiedział mu smutny, przepełniony gorzkim żalem głos.
– Mamo to ty? -szepnął chłopiec. – Ja cały czas szukam.
– Już blisko – odparł ten sam niewesoły głos.
– Nie odchodź. Proszę.
– Jestem tu w szpitalu, razem z tobą. Zasnąłeś i nie możesz się obudzić.
Gdzieś w ciemności zamajaczyła kobieca sylwetka. Machała ręką jakby go przywołując.
– Synku, proszę cię, wróć. Pamiętaj, nie możesz o mnie zapomnieć.
Postać rozpłynęła się w gęstniejącym mroku.
Przerażony chłopiec krzyczał. Wszystko go potwornie bolało. Nagle ból ustąpił.
– To już koniec? – spytał samego siebie. – Znalazłem po drugiej stronie znanego nam świata?
Wiedział, że stron jest wiele, ale która z nich jest prawdziwa? Tyle światów wśród których szukał tego jedynego. Ból ponownie o sobie przypomniał, ale tym razem płonęła tylko jego ręka.
– To klucz? – spytał, ale nikt mu nie odpowiedział. – Wącha mnie, nieskończoność – mówił dalej. – Tak pali, gorąco, zimno.
Jego prawa ręka płonęła. Coś w niej trzymał. Nie, nic w niej nie miał. Jedynie czerwoną prostokątną ranę wypaloną przez coś w tym wszechobecnym mroku dla niego niewidzialnego; znak smoka na tle błękitnego nieba. Nagle spod jego stóp ustąpiła ziemia. Spadał w bezdenną otchłań. Niewyraźne, mętne światło coraz bardziej się od niego oddalało. To nie była latarnia lecz gwiazdy!
Obudził go męczący bolesny atak kaszlu.
Nagle coś, w otaczającej, czarodzieja wracającego do domu, rzeczywistości się zmieniło. Ogarnęło go wszechobecne poczucie zagrożenia. Czuł napierającą do gardła treść żołądka. Nie był pewien co się zaraz wydarzy, no poza faktem, że jeżeli jego żołądek się nie uspokoi to za małą chwilę puści pawia. Przyspieszył kroku. Jego usta szeptały zaklęcia ochronne.
– Dobry dzień, czarodzieju!
To był piekarz, jak zwykle radosny i szczęśliwy z własnego tak udanego życia. Horn dał mu kiedyś dar przekonywania. Trochę magii, więcej dobrej woli i talentu ze strony rzemieślnika, którego on sam nie przeczuwał. Pewność siebie przysporzyła mu wielu klientów, a ci jeszcze więcej pieniędzy.
W końcu dotarł do znajomej wąskiej uliczki. Przy niej stał stary zbudowany z czerwonej cegły dom; bogato zdobione frontowe drzwi, trochę wyżej balkony i okna pierwsze piętro, a nad nim urocze kształty dachówek. Przed budynkiem znajdował się oddzielający go od ulicy mały placyk, na którym przechadzały się głośno gdacząc kury. Na samym jego środku znajdowała się metalowa pompa. Dom należał do pani Pompadour, będącej od dwudziestu lat wdową. Podnajmowała ona puste pokoje, w tym również Hornowi, i z tego w zasadzie żyła, gdyż nic poza tą nieruchomością, którą odziedziczyła po mężu, nie posiadała.
Ponownie ogarnęło go uczucie zagrożenia. Tym razem o wiele bardziej wyraźne i zdecydowanie czytelniejsze. Rzucił zaklęcie udziwniające, przydatne, bo komplikuje ono przypadek, trącając nim o spiralę nieprawdopodobieństwa. Uniemożliwiało to przeciwnikowi przeprowadzenie jakiegokolwiek wrogiego działania. Podwórkowa pompa na chwilę ożyła. Paskudny pysk potwora z zamierzchłej przeszłości lub innej teraźniejszości coś do siebie mówił i robił dziwne miny pełne przerażenia i zaskoczenia. Bał się tej nagle ofiarowanej świadomości. Przecież przed chwilą był jedynie martwym przedmiotem służącym do przepompowywania wody. Był to jedynie moment, chwila, mrugnięcie okiem, po którym jego paskudny żywot stał się tak samo nieprawdopodobny jak przed swoim narodzeniem. Kamienie coś do siebie szeptały. Czarodziej wolał je nie pytać o znaczenie wypowiadanych słów, gdyż nie były to już jego czary. Ktoś lub coś je wzmacniało.
Trzasnęły otwierane drzwi, zachlupotały podrażnione obutymi w damskie pantofle stopami kałuże. Przed dom wyszła pani Pompadour
– Czarodzieju Horn, to straszne! – wykrzyknęła pełna przejęcia.
Nadmiernie szczupła i wysoka przypominała wieszak, który przypadkiem ożył pod wpływem zaklęć pijanego czarodzieja, ale jednocześnie była niezmiernie żywa, jak dziecko, chcące zapomnieć o tym, że rzeczywistość ma jakieś granice. Wyjątkowo przejęta płakała, co w jej przypadku było czymś niezwykłym, jeżeli nie nadzwyczaj rzadkim. Przerażona, mając jednocześnie załzawione oczy nawet nie zauważyła tej aury niezwykłości, która otoczyła to tak dla niej zazwyczaj znajome miejsce.
Czarodziej rzucił antyczar, ale nałożone przez niego wcześniej zaklęcie stawiało opór i nie chciało ustąpić. Gdzieś w otaczającej ich rzeczywistości była dziura, przez którą przeciekały opary nierzeczywistości. Grunt stał się bagnisty, porowaty. Pompa, wcześniej będąc dziwnym nieludzkim, ale rozumnym stworem teraz dla odmiany zamieniła się w osła, który rżąc wesoło odfrunął.
– Wszystko zdemolowane! Porąbali drzwi… – Pani Pompadour relacjonowała szokujące wypadki jakie zaszły pod nieobecność czarodzieja. Zresztą nawet ona nie była już człowiekiem. Teraz przypominała coś podobnego do żaby skrzyżowanej z koczkodanem.
Horn przymknął oczy i rzucił czar martwoty. Niezwykle groźny, gdyż mroził wszystko, nawet najmniejszą cząstkę aktywnego życia. Użył go wcześniej tylko raz i nigdy już później z niego nie korzystał. Wtedy był dużo młodszy i o wiele bardziej naiwny. Myślał, że świat leży u jego stóp i nauczyciele to zwykle ramole, które głupio gadają mówiąc o tym jak niebezpieczna jest magia używana przez nierozważnego lub szalonego czarodzieja. Zabił wtedy swojego najlepszego przyjaciela, z którym razem studiował w Akademii Magii. Pani Pompadour stała się bardziej materialna, a grunt stwardniał. Pompa niestety nie przyfrunęła. Będzie musiał na swój koszt założyć nową. Sąsiedzi nie lubili nieudanych czarów, szczególnie od czasu, gdy wszystkie złote monety w okolicy zamieniły się w efekcie działań jakiegoś młodocianego czarodzieja w miedziaki.
– Przyszli zaraz po tym, jak wyszedłeś, czarodzieju. Wyważyli drzwi. O nic się nie pytali. Po prostu weszli! – Pani Pompadour kontynuowała swoja wypowiedź nie zdając sobie sprawy z tego co się z nią przed chwilą działo.
– Gdzie był dozorca? – zapytał już wyraźnie podenerwowany czarodziej.
– Odwieźli go do medyka. Z nerwów zasłabł po tym wszystkim. Był też mentor strażników Hrnyko. Obejrzał wszystko i obiecał, że nie popuści barbarzyńcom.
Horn wszedł do środka i od razu udał się do swojej pracowni. Niestety to co przed chwilą usłyszał było prawdą. Praktycznie wszystko zostało zniszczone. Wandale połamali meble, potłukli retorty, podarli księgi, a następnie wszystko co zniszczyli rzucili na jeden wielki stos na samym środku pomieszczenia. Nie tknęli jednak dziwnej tajemniczej znajdy. Na jedynym ocalałym krześle siedział chłopiec. W pierwszej chwili czarodziej nie poznał go. Był ubrany, ale oczy miał puste, jakby go tam wcale nie było.
– Nic nie mówi. – Gospodyni, która poszła za Hornem, załamała ręce. – Jakby spał z otwartymi oczami. Na szczęście choroba chyba ustępuje.
Czarodziej dotknął Mara. Rzeczywiście miał on chłodne czoło i spokojny, równomierny oddech. Nie tak chrapliwy jak wcześniej.
– „Nie wolno igrać z rzeczywistością. Ona nie lubi cudów.” – zacytował swojego mistrza.
Przez moment myślał, że Mar stał się ofiarą jego magii, ale przecież chłopiec nie zamienił się w czerwonego koguta, ani też w dwugłowego, złotego smoka lecz po prostu wyzdrowiał. Tylko te oczy, tak niepokojąco ponure. Gdy w nie zaglądał wydział studnie bez dna pełną smutku, samotności, rozpaczy i pustki. Nagle pustkę wypełnił promyk zdziwienia. Chłopiec przebudził się. Uciekł z próżni, która chciała go pochłonąć.
– Światło – szepnął niestety nie widząc nic i nikogo.
Tego samego dnia odwiedził czarodzieja osobiście sam dowódca straży miejskiej zachodniej dzielnicy miasta. Horn za zgodą pani Pompadour zaprosił go do jej mieszkania. W końcu w jego pracowni zostało mu tylko jedno całe krzesło. Niestety dowódca mimo że sam prosił o rozmowę z czarodziejem jak okazało się nie był zbyt skłonny do podjęcia jakichkolwiek działań. Liczył on na szybki awans i posadę u boku samego księcia, a rozwiązywanie zagadki włamania, po tym co się dzisiaj dowiedział, nie było dla niego najlepszym sposobem na dotarcie do książęcego pałacu.
– Wiem kto za tym stoi – skrzywiony mówił z niechęcią w głosie. – Senator Areth osobiście się do mnie pofatygował i zalecił mi nieco dłuższy odpoczynek. – Hrnyko jeszcze bardziej się skrzywił. – Szczególnie od tej sprawy. Nic nie mogę na to poradzić. Wiesz czego szukali i chyba rozumiesz, że jeżeli to dostaną to zostawią ciebie w spokoju.
– Tak po prostu? – Horn był wściekły. – Zawsze mogłeś liczyć na moje wsparcie.
– Jestem po twojej stronie, ale nie mogę nic zrobić. – Hrnyko wstał. – To ja już sobie pójdę.
Nikt go nie odprowadził do drzwi, co było dla niego oczywistym afrontem, ale czego mógł się spodziewać skoro odmówił pomocy czarodziejowi, któremu zniszczono cały dobytek i to tylko dlatego, że bronił się przed złem jakie chciano mu wyrządzić.
– Złoty smok – powiedział zupełnie bez sensu Mar. Chłopca posadzili w fotelu przy kominku. Obudził się, ale nadal był półprzytomny.
– Co z nim poczniemy? – pani Pompadour bębniła palcami o stół. Była tak samo wściekła jak Horn. Przejęta naruszeniem własnej prywatności i odmową pomocy ze strony dowódcy straży miejskiej
– Mar się obudził, ale jeszcze nie w pełni wrócił do naszej rzeczywistości – odparł czarodziej. – Musi odpocząć. Najważniejsze, że jego choroba tak niespodziewanie ustąpiła.
– Zniszczyli mój dom i nikt ich nie zaprowadzi do lochu. Skrzywdzili chłopca. Sam powiedziałeś, że mogli go zabić.
– Rozumiem Hrnyka. Ma zbyt wiele do stracenia.
– To przecież jego psi obowiązek. Do zadań straży należy łapanie wszystkich złoczyńców i to niezależnie od tego jak ważnymi są osobistościami!
Czarodziej tylko się uśmiechnął. Nie posądzał swoją rozmówczynie o nadmierną naiwność. Po prostu była ona idealistką, która nie potrafiło zrozumieć, że świat może być aż tak okrutny.
– Czy pani czegoś to nie przypomina? – wskazał półkę zapełnioną książkami. – Tajemniczy przestępcy, niezwykłe zbrodnie i dochodzenia.
Pani Pompadour również się uśmiechnęła.
– Chce pan zostać jedynym obrońcą słusznej sprawy, człowiekiem, który walczy o dobro? Przecież to tylko bajki.
– Ale pani w to wierzy. Ja również uważam, że Mar znalazł się tutaj, bo wierzy w to, że w naszym świecie zawsze zwycięża dobro. Nie możemy go rozczarować.
– Masz rację, czarodzieju. Nie odrzucajmy tego w co wierzymy. Nie możemy darować tym opryszkom, którzy potraktowali nas jak jakieś śmiecie. Tylko od czego tu zacząć?
– Najpierw porozmawiam z chłopcem, gdy się obudzi. Nie wiem jednak jaki będzie nasz następny krok. Zresztą bohaterzy z pani opowieści także nigdy tego nie wiedzą.
– Nie mówmy o moim skromnym pisarstwie. Niewielu czyta kryminalne historie, a ja nie jestem przecież sławna.
– Jeszcze wszytko przed panią.
– Sam pan w to nie wierzy.
Horn pochylił się nad chłopcem, który siedział w fotelu. Patrząc nieobecnym wzrokiem w dal wydawał się być pogrążony w zadumie, zamyśleniu tak mocnym, że nie wiedział gdzie jest i co się z nim dzieje.
– Obudź się – szepnął do niego czarodziej. Mar nie zareagował na jego słowa i nadal bezmyślnie gapił się przed siebie. Horn jednak nie poddawał się. Szeptał dziwne obce słowa, pełne mocy i strachu. Po chwili przygasło dzienne światło. Pokój pogrążył się w mroku. Coś skupiło swoją uwagę na tych nieszczęsnych ludkach i na otaczającej ich rzeczywistości. Noga fotela, na którym siedział Mar cicho zaskrzypiała, lekko poruszyła się możliwe, że szykując się do biegu na przełaj przez cały pokój, ale chłopiec nawet nie drgnął. Czarodziej dotknął jego twarzy, która była zimna. Gorączkę zastąpiła trupią, pozbawiona ciepła martwota.
– To łopata – Mar szepnął bez sensu.
Czarodziej usłyszał trzask wbijanego w ziemię ostrza. Wyszeptał przerażony ostatnie słowa zaklęcia. Świat zawirował, pokój rozpadł się na kawałki podobne do puzzli. Te układały się w coś zupełnie nowego. Towarzyszył temu głośny chrupot pękającego drewna. Czarodziej ujrzał pewną wizje, lecz nie był to wyraźny obraz lecz raczej przeczucie obrazu, a nawet bardziej słowa wypowiedziane w jego głowie. W opowieści tej był chłopiec płaczący, porzucony, samotny. Horna ogarnęło bolesne poczucie obcości. Teraz jednocześnie był nim i sobą. Widział inny świat, pełen dymiących kominów, kalekich dzieci, okrutnych ludzi. Pozbawiony nadziei i celu. Stał się tym chłopcem i poprzez niego badał obcą rzeczywistość. Zrozumiał, że Mar szukał innego, lepszego świata. Przeżył straszne cierpienia wędrując tutaj, ale najbardziej bolesne okazała się rozczarowanie jakiego zaznał, gdy w końcu zrozumiał gdzie się znalazł. Ten świat nie był wcale lepszy od tego, który opuścił. To było jak policzek. Horna wypełniał ból, wściekłość i rozczarowanie. Czarodziej krzyczał. Boleśnie oddzielał się od chłopca i od cierpienia, którym tak chętnie się z nim dzielił. Pani Pompadour coś do niego mówiła, krzyczała, ale nie rozumiał wypowiadanym przez nią słów. Ból powoli go opuszczał zastąpiony przez przemożne uczucie upokorzenia.
– Przepraszam – w końcu wychrypiał Horn. Miał zdarte od wrzasku gardło. – Jestem po prostu zmęczony, a ten czar wymagał ode mnie olbrzymiego wysiłku.
– Może się pan trochę prześpi – zaproponowała pani domu.
– Nie, nie mam na to w tej chwili czasu.
– Ja nie chciałem – chłopiec płakał. – Nie chciałem.
– Nic się nie stało – odparł czarodziej.
– Ja tylko marzyłem, a pan się przestraszył. Byłem chory i wtedy też marzyłem.
– Uspokój się. Wszystko będzie dobrze.
Horn czuł narastające w nim znużenie. Co miał zrobić? Nigdy nie zajmował się duszą człowieka. Od tego byli kapłani, no i niektórzy potężni czarodzieje. Poczuł jak ogarnia go uczucie chłodu. Chłopiec uciekał, zapadał się w sobie.
– Ja nie chciałem.
– Przestań! – czarodziej wymierzył mu policzek. Mar przeciągle zawył. Skulił się.
– Zwariowałeś!? – Pompadour chwyciła go za ramię.
– On mi ucieka!
– Użyj tej swojej magii. Tylko magii! Ja z nim porozmawiam.
– Dobrze. Proszę to zrobić.
Horn odsunął się od chłopca pozwalając bliżej podejść pani Pompadour. Nigdy nie dowiedział się co wtedy powiedziała temu nieszczęśliwemu dziecku. Słyszał jedynie niektóre słowa, urywki zdań. Kazała usiąść czarodziejowi w drugim końcu pokoju. Nie mógł stamtąd wyjść, gdyż magia nie jest nieskończenie potężna. Ogranicza ją czas i przestrzeń. Ciągle szeptał tak ważne słowa. Podtrzymywana rzeczywistość stała się aż nazbyt rzeczywista. Rozpalony w kominku ogień zbliżył się do granicy sztuczności, płomienie nabrały geometrii igieł, iskry strzelały w regularnych odstępach czasu, a zegar stojący na kominku stanął, gdyż chodził ciut niedokładnie. Męczyła go ta ciągła, nieustanna modlitwa. Horn czuł jak wypływają z niego siły. W końcu zasnął z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Ranek przyniósł ze sobą powiew świeżości, śpiew ptaków i blask wschodzącego słońca. Horn miał nadzieje, że nowy dzień obdaruje go łutem szczęścia. Z konieczności nocował w mieszkaniu pani Pompadour. Znużony magią nie potrafił zrezygnować z narzuconej gościnności. Obudził go radosny dziecinny śmiech. Pani Pompadour bawiła się z Marem w chowanego. Słyszał ich wesołe okrzyki, wybuchy śmiechu, niekiedy postękiwanie przecież starej już, bo przecież przeszło osiemdziesięcioletniej kobiety.
Gdy czarodziej się umył i ubrał pani domu zaproponowała mu wspólne zjedzenie śniadania.
– Wszystko już przygotowałam. Nie może mi pan odmówić.
Rzeczywiście czarodziej nie miał jak odrzucić to zaproszenie, więc nie pozostało mu nic innego jak wziąć się do jedzenia. Z apetytem zjadł zamorskie owoce, jajecznice, oraz świeży chleb. Przy czym wysłuchał dowcipów pani Pompadour, oraz śmiechu chłopca. Czarodziej musiałby się jej dobrze przyjrzeć, by dostrzec zmęczenie malujące się na twarzy. Nie mógł uwierzyć, że Marowi aż tak się polepszyło. Jeszcze nie tak dawno zdawał się być prawie że po drugiej stronie otchłani, a teraz nagle przeistoczył się w normalnego szczęśliwego dziesięciolatka. Po zjedzeniu śniadania chłopiec usiadł w fotelu, tym samym, którego noga wczoraj tak dziwnie skrzypiała. Chciał poczytać książkę, a może raczej obejrzeć znajdujące się w niej ilustracje, gdyż nie umiał jeszcze odcyfrować znajdujących się tam słów. W tym czasie pani Pompadour zmywała w kuchni naczynia.
– To coś wspaniałego – powiedziała do czarodzieja. – Ta przemiana. Zupełnie inny człowiek.
– Właśnie, inny – stwierdził z powagą w głosie.
Pani Pompadour zmieszała się zaskoczona ponurym tonem jakim wypowiedział te słowa Horn.
– Czy jest w tym coś złego?
– Kiedyś jeden z moich kolegów po fachu postanowił zamienić pewnego wieśniaka w tygrysa, nie ciałem lecz duchem. Udało mu się. Zapłacił jednak za to wysoką cenę. Gdy dowiedzieli się o tym inni czarodzieje ukamienowali go.
– Dlaczego?
– Skąd to okrucieństwo? Myślę, że to po części pamięć o przeszłości, gdy takich wypadków mogło być więcej. Co do chłopca to proszę mnie zrozumieć, nie chciałem go zmienić w coś innego. Równie dobrze mógłbym go zabić i gdybym potrafił ponownie stworzyć z gliny.
– Ale jest przecież jakaś granica?
Czarodziej wzruszył ramionami.
– Nikt nie potrafi jej wyznaczyć. Musimy mu pomóc, ale nie możemy ukraść jego duszy.
– A jak znowu będzie taki dziwny?
– To spróbujemy jeszcze raz i jeszcze raz, aż do skutku.
Chłopiec popatrzył na nich ze smutkiem w oczach. W książce znajdowały się wesołe obrazki, lecz bezruch sprowadził ze sobą przypomnienie. Mar wiedział, że ostatnia noc nie była jego pierwszą w życiu. Wcześniej ciągle przez czymś uciekał, ale nie potrafił, albo nie chciał już tego robić.
– Byłem chory, ale wyzdrowiałem – chłopiec stwierdził z wahaniem w głosie. – Wczoraj byłem chory, prawda?
– Tak – odparł Horn. – Ale wyzdrowiałeś.
– Gdy przyszli ci ludzie coś mnie oplotło i poczułem się lepiej.
– Czasem się tak zdarza, ale nie zawsze.
Czarodziejem wstrząsnął dreszcz strachu i obrzydzenia. Ten sam czar mógł zamienić chłopca w galaretę.
– Kto przyszedł?
– Ludzie i taki wysoki pan w czarnej pelerynie. Mówili do niego „czaroksiężniku Areth”.
– Co oni robili, gdy już przyszli?
– Szukali czegoś. Areth mówił, aby szukali okrągłego lusterka. Mówił także coś o mocy i wojnie.
Kluczem do całej tej historii było małe nic nie warte czarodziejskie lustereczko, a raczej byle jak oprawiony kawałek szkła. Sprawa stawała się coraz bardziej dziwna. Horn nie miał wyboru. Musiał porozmawiać z czaroksiężnikiem.
– Myślałem o tym – powiedział chłopiec. – Oni byli źli, prawda?
Horn tylko kiwnął głową.
– Ale ty mnie nie zostawisz? – Chłopiec tak smutno na niego spojrzał. Oczami pełnymi nadziei.
– Zostanę z tobą, ale w tej chwili muszę wyjść i porozmawiać z tym panem w czarnej pelerynie. – Uprzedził pytanie, które pojawiło się w oczach Mara. – Pani… babcia zagra z tobą w karty. Grałeś kiedyś w wojnę?
– Nie – odparł chłopiec.
– Widzisz, dzisiaj tej gry się nauczysz.
Głowę czarodzieja wypełniały chaotyczne niespokojne myśli. Zastanawiał się nad tym czy dobrze robi idąc do senatora. Tytuł czaroksiężnika dostawało się nie bez powodu. Co prawda był on dziedziczny, ale też należało na niego zapracować. Czaroksiężnikami stawali się uczniowie magii, którzy z pokolenia na pokolenie dziedziczyli jej potęgę, urodzili się w magicznej rodzinie i sami z czasem stawali się potężnymi czarodziejami. Horn sądził, że dobrze zna się na czarach, ale daleko było mu do tego tytułu.
Rezydencja senatora Aretha znajdowała się tuż za siedzibą rządu, z dala od wybrzeża, blisko centrum wyspy. Najbardziej dla niej charakterystyczne były wielkie kolumny podpierające odległe stropy i wysoka wieża dźgająca swoim szpicem podbrzusze nieba.
Horn śmiało ruszył ku wejściu, olbrzymiej branie pilnowanej przez dwóch strażników. Ci przepuścili go zachowując się tak jakby już wcześniej wiedzieli o tej wizycie. Horn mógł jedynie liczyć na łup szczęścia. Chroniła go co prawda magia pulsująca swoim tajemniczym rytmem w powietrzu, ale w końcu wszedł do siedziby innego czarodzieja. Lizały go tu dziwne języki, których nie widział. Drażniły podmuchy gorącego powietrza i chichoty dochodzące gdzieś z wnętrza jego ciała. Miał wrażenie jakby małe potworki wlazły do środka i wymościły sobie tam mikroskopijne gniazdko. Drzwi same się przed nim otwierały. Przechodzący obok ludzie unikali jego wzroku. Prawie biegli chcąc oddalić się jak najszybciej od miejsca potencjalnego z nim spotkania, widząc gniewną twarz i oczy piorunujące wściekłym wzrokiem sługi Aretha. Nie chcieli znaleźć się w centrum konfliktu, epicentrum starcia się ze sobą wrogich sił. W końcu pozostała tylko pustka niekończących się korytarzy i wszechobecność zdobiących ściany luster wzajemnie się w sobie przyglądających. Senny koszmar, który nie chciał się skończyć, gdyż trwa aż do ulgi, jaką przynosi ze sobą śmierć. Czuł nienawiść do czaroksiężnika i ten miód wlewany przez niego do beczki piołunu, propozycje ugody, na którą nawet Areth z trudem się godził, z ledwością tłumiąc w sobie chęć walki.
W końcu zobaczył senatora na końcu wielkiej sali. Wypełniały ją lustrzane ściany i jakby tego było mało lustrem wyłożona została podłoga. Olbrzymie okna z ciekawością zerkały na zewnętrzny świat. Czarodzieja znowu zalał miód, podstępem sączona do jego serca propozycja ugody. Jeszcze moment a zatopi on cały umysł, a w zasadzie zatopiłby gdyby Horn był zwykłym człowiekiem.
– Nie łam się – szepnął sam do siebie. Słowa zahuczały obijając się o ściany pustej komnaty. Zdawało się, że drwią sobie z niego i jego nadziei.
– Czekałem na pana – powiedział senator Areth nawet nie siląc się na powitanie. Przez chwilę nieobecny, będący jedynie ulotnym uczuciem próbującym złamać i zniszczyć umysł przeciwnika, teraz stał się znowu fizyczną obecnością, jak najbardziej realnym bytem. Siedział na pozłacanym tronie jak jaki udzielny książę i kpiącym wzrokiem patrzył na Horna.
– Coś do picia? – pstryknął palcami.
Przed Hornem pojawiła się wisząca w powietrzu taca zastawiona pucharami wypełnionymi cudownymi z wyglądu, jak i zapewne smaku napojami.
– Nie, dziękuje – odparł Horn z trudem tłumiąc ogarniające go przerażenie będące kolejną psychologiczną sztuczkę czaroksiężnika.
Taca zamieniła się w gołębia, który wyfrunął przez okno. Czarodziej wiedział, że ma niewiele czasu. Nieustannie bombardowany tak potężną magią musiał się w końcu złamać, a nie chciał zostać wyniesiony stąd jako warzywo. Jedyną jego szansą było wyprowadzenie senatora z równowagi i sprowokowanie do frontalnego ataku.
– Próbowałeś mnie okraść – Horn beznamiętnie stwierdził. – Jeżeli potrzebowałeś mojej pomocy lub czegoś co do mnie należy to wystarczyło o to poprosić, a może byś to dostał, ale wolałeś postąpić jak zwykły złodziejaszek.
W czarodzieja uderzyła fala nienawiści. Potężna, ale jakże krótka. Zastąpiła ją atmosfera obojętności. Czaroksiężnik nie dał się sprowokować.
– Ta rzecz jest dla ciebie bezwartościowa…
– Była – przerwał mu Horn. – A dzięki twoim działaniom stała się bezcenna.
– Tak. Była. Nie chciałem abyś kiedykolwiek się tego domyślił. Zazdrość mogłaby pchnąć ciebie do zdrady. Nie przewidziałem jednego… – Czaroksiężnik wstał ze swojego pozłacanego tronu na bardzo krótki moment przerywając swoją wypowiedź. – Zapomniałem, że większość czarodziei to kretyni. Moi ludzie nie znaleźli segregatora. Musiałem sam do ciebie pójść, ale ty go już schowałeś.
– Po co ci ta rzecz?
– Przecież domyślasz się. – Czaroksiężnik powoli szedł w kierunku Horna.
– Większa władza, większa moc.
– Podzielę się z tobą, pół na pół. To wielki dar z mojej strony. Prezent, którym obdarzam tylko swoich przyjaciół.
– Moc obdarowana niechęcią poprzedniego właściciela traci część swej siły – zauważył czarodziej. – Mogłeś ukraść mi segregator, ale zabrać go przemocą już nie możesz.
– Chcesz być cesarzem? Starczy mi pozycja szarej eminencji.
Zaskakująca oferta na chwilę osłabiła Horna. Przez moment zalała go wszechobecna fałszywa słodycz niemal wywołując odruchy wymiotne. Z trudem powstrzymał wymiociny gromadzące się w ustach.
– To targ? Słyszę słodycz w twoim głosie, ale jej nie czuję. – Umyślnie skłamał chcąc poddać w wątpliwość siłę czarów, pod których wpływem się znajdował.
– To nie ułuda. Ja nie kłamię.
– Powiedz mi, dlaczego to robisz? I do czego potrzebny tobie ten kawałek lustra znajdujący się w moim segregatorze.
– Dla władzy. – Areth uśmiechnął się. – Dla odrodzenia naszej wyspy, która może stać się sercem Re-oranu, a może i całego świata.
– Chcesz abym poparł wojnę?
– Wojna? – śmiał się .– Na lądzie toczy się wieczna wojna, a ja chcę dać im trwały pokój. Czy to nie wspaniały wybór, cel godny uznania? Ty cesarzem, a ja arcykapłanem wszystkich religii.
-I tylko to?
Horn wyciągnął lusterko. W nim była zawarta cała magia. Promieniowało mocą wypowiedzianych tu obietnic. Bezrozumne karmiło się każdą miłością. Także tą oszukaną. Jakże śmiesznie wyglądało wśród tych wszystkich luster. One się śmiały? Nie, to była radość ze zwycięstwa.
– Przez cały czas miałeś to przy sobie – wysyczał wściekły czaroksiężnik – Daj mi je!
Horn cofnął się. Areth do niego podbiegł, wyciągnął rękę, czekał aż ten odda mu magiczne lusterko.
– Czego się boisz?! – warknął wściekle czaroksiężnik. – To biała magia. Nikogo nie zabije, ani nie zrani i bardzo nie lubi zdrady. Wiesz dobrze, że nie mogę tobie zaszkodzić, bo wtedy stracę wszystko.
– Lepiej pomyśl o tych co zginą, może pośrednio z twojej ręki, o wdowach, osieroconych dzieciach, kalekach, którzy dotąd byli mężczyznami.
– Jesteś idealistą i bałwanem. Daj mi je! Horn wypuścił lusterko z ręki. To uderzyło w szklaną podłogę. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła, ale to podłoga pękła.
Czaroksiężnik zawył rozdzierany szczerą nieskrywaną rozpaczą. Horn skulił się przerażony tym co się zaraz miała zdarzyć. Ale nie stało się nic.
Chociaż.
Otaczająca go ściany tronowej sali traciły na wyrazistości. Wszystko się rozpływało. Świat łączył się z nieświatem. Rzeczywistość zlewała się z nierzeczywistością. Magia wyciekała z zadanej przez niego rany. Horn wypłynął jak dym lub biała chmurka porannej mgły przez okno. Słyszał jak pękają wielkie, szklane lustra. Później zapadł się w niebyt. Pozostała pustka i brak jakiejkolwiek świadomości.
Nie wiedział ile czasu minęło. W końcu próżnie niebytu zastąpił ból przebudzenia. Chciało mu się płakać, lecz nie miał ciała, ani duszy. Był nigdzie i wszędzie. To było jak krzyk ptaka na bezdrożach. Poszarpane nitki wspomnień ułożyły się w jedno. Cierpienie i obce myśli szepczące w głowie. Coraz bliższy szaleństwa, rozdzierany na kawałki przez sprzeczne uczucia powoli rozpadał się i pogrążał w nicości, z której nie było już powrotu. Na szczęście w końcu ocucił go zimny powiew wiatru na policzkach. Żył i znowu był sobą.
Przytulony do ziemi, płakał i bezmyślnie patrzył na bezchmurne niebo i świecące na nim dwa księżyce. Dwoje bratanków, którzy wiecznie się ze sobą kłócili. Była już noc, a on nagi i zmarznięty leżał nie będąc nawet świadomym gdzie go los rzucił. Po chwili zrozumiał, że jest w porcie. Słyszał cichy skrzyp łodzi, szum fal, a poza tym wszechobecną ciszę. Gdzieś dalej zacumowano potężne okręty, znak czasów, które nadchodziły, symbol dopiero się rodzącej potęgi. Odniósł małe, kruche zwycięstwo. Udało mu się przeżyć i zniszczyć pożądany przez czaroksiężnik przedmiot, który przecież był tak niewiele wartym czarodziejskim lusterkiem. Nie rozumiał dlaczego przyniósł on mu tyle bólu i uczynił wygnańcem. Igiełki zimna kuły jego piersi i uda. Nie mógł się skryć w futerale ubrania. Skulił się. Potrzebował ciepła matki, której już nie miał. Miałki piasek chrzęścił pod jego policzkiem. Była to lodowata i bolesna pieszczota. Nie miał pojęcia o tym gdzie się znalazł jego rywal. Mogło go wyrzucić wszędzie, w świecie i w zaświatach, albo w jakimś innym nieświecie, którego nie znał. To jednak nie było w tym momencie istotne. Organizm czarodzieja mówił wyraźnie, że jeszcze trochę tego odpoczynku, a nie tylko zmarznie, ale najnormalniej w świecie umrze z wychłodzenia. Musiał wstać i iść do domu mając przy tym kruchą nadzieje, że czaroksiężnik nigdy już nie wróci do miasta.
Nocna wędrówka nie okazała się dla niego zbyt przyjemna. Kompletnie goły chyłkiem przebiegał przez boczne uliczki bojąc się spotkać na swojej drodze miejskich strażników, jak i również jakichś nocnych marków, którzy mniej lub bardziej pijani widząc gołego mężczyznę mogli sobie poczytać to za prowokacje lub pomyśleć, że wąchał dziwne zamorskie ziele i teraz ma zwidy i dla zwykłego żartu dotkliwie pobyć. Horn nie był w stanie ogrzać się swoją magią. Całą swoją moc wyczerpał w czasie konfrontacji z Arethem. Ostatkiem sił dotarł do domu pani Pompadour. Gdy otworzyła mu drzwi w jej oczach zobaczył tylko przerażenie. Nic nie powiedziała. Nie wypytywała się gdzie był, tylko zaprowadziła do swojego mieszkanie, posadziła w fotelu i okryła ciepłym kocem. Następnie zaparzyła mu herbatę z miodem. Czarodziej z wdzięcznością przyjął od niej gorący napój. W zapadłej ciszy słychać było jedynie szczęk zębów uderzających w porcelanę.
– Ogłosili alarm – w końcu przemówiła pani Pompadour częściowo potwierdzając obawy Horna. – Straż miejska, jak i również pomagający jej żołnierze chodzą po mieście i szukają swojego nauczyciela, Aretha. Wiem, że byłeś u niego. Co mu zrobiłeś?
Co miał biedak odpowiedzieć na pytanie, na które tak naprawdę nie znał odpowiedzi.
– Która godzina? – w końcu spytał.
Już świta. Powiedz…
– Proszę nie pytać – przerwał jej ponownie. W normalnych okolicznościach byłoby to niegrzeczne, ale nie zobaczył w jej oczach złości. Wybaczyła mu nietakt ze względu na fakt, że nie najlepiej wyglądał. – Zabrałem go tam, gdzie chciał się wybrać. Dałem mu posmakować nijakości i nicości, którą zamierzał obdarować innych. To magia dla samobójców, najlepszy sposób na zejście z tego świata, ale nie miałem innego wyjścia. Gdybym go nie wyrzucił z niego, on by mnie pokonał i zabrał mi to, co uważał już od tak dawna za swoją własność.
– A zatem umarł? – spytała z nadzieją, a może przestrachem w głosie pani Pompadour.
– Nie mam pojęcia. Jeżeli poczuł rzucony przeze mnie czar odpowiednio wcześnie to mógł się zabezpieczyć. – Horn odstawił pustą filiżankę. – Jeśli wróci, to zabije mnie, chłopca i panią. Ukradłem mu część mocy. Żaden czarodziej tego nie daruje. To jakby wyrwać kawałek duszy.
– Jednego nie rozumiem. Czego chciał senator od czarodzieja mieszkającego w moim domu?
Horn ciężko westchnął. Znał dobrze wścibską ciekawość pani domu. Nawet umarłego była w stanie wypytać o to co ją najbardziej interesowało.
– Areth próbował mi ukraść małe lusterko znajdujące się w skórzanym segregatorze, gdzie trzymałem niewielkie rozmiarami, ale różne co do swej mocy artefakty magiczne. Do niedawna sądziłem, że jest to nic niewarty kawałek szkła. Ma on niewielką moc łączenia ze sobą różnych miejsc i odmiennych rzeczywistości. W końcu jednak domyśliłem się po co był potrzebny Arethowi. Wystarczyło połączyć kilkanaście takich kawałków w jedno wielkie lustro, a może raczej kilkadziesiąt, aby uzyskać drzwi łączące różne odległe części świata i bez problemu przez nie przechodzić. To nadal zbyt mało, aby przepuścić armie, ale wystarczająco wiele by posłać skrytobójce, który poderżnąłby gardło naszemu oponentowi w jego własnej sypialni.
– To potworne – szepnęła pani Pompadour.
– Musiał już mieć inne podobne fragmenty magicznego lustra skoro aż tak bardzo zależało mu na tym jednym, a że nie chciał nikomu wyjawić swoich planów postanowił po prostu mi je ukraść. Nie mógł rozkazać straży miejskiej, aby mi je siłą odebrała. Wiedza o tym zdarzeniu dotarłaby bowiem do księcia, a ten prawdopodobnie mógł zostać pierwszą śmiertelną ofiarą planów senatora. Zresztą ja sam poskarżyłbym się, że zabrano mi moją własność. Już lepszym rozwiązaniem byłoby odkupienie go ode mnie, ale i to zostawiłoby ślad jego zainteresowania lusterkiem. Znając pochodzenie zaklęcia można o wiele łatwiej stworzyć przeciwzaklęcie.
– Zrobię jeszcze herbaty – powiedziała pani Pompadour. Nie minęła nawet dłuższa chwila, a Horn popijając kolejny kubek herbaty z miodem kontynuował swoją opowieść.
– Zapewne zastanawia panią jakim cudem nie odnaleziono segregatora. Pomocny okazał się zwykły zbieg okoliczności. Moją pracą zaliczeniową na Akademii było pewne wyjątkowo trudne zaklęcie. Uczyłem się go pół roku zanim udało mi się w wystarczająco skuteczny sposób je opanować. Polega ono na zaginaniu przestrzeni. W tak jej zagiętym zakamarku można schować dowolny przedmiot i tylko wiedzący o tym czarodziej może go odnaleźć. Najtrudniejsze nie jest zagięcie przestrzeni, ale pozostawienie znacznika, który będzie wystawał poza to zagięcie i pozostanie widoczny jedynie dla twórcy tego czaru. Tak długo ćwiczony czar raczej niechętnie się porzuca nigdy później nie wykorzystując. Starałem się więc nadal go używać nawet po końcowym zaliczeniu. W ten sposób schowałem segregator i dlatego włamywacze za pierwszym razem nie mogli nic znaleźć. Po tym włamaniu, dla pewności, postanowiłem ten ułamek magii ukryć u pani.
– U mnie?
– Schowałem go pomiędzy napisanymi przez panią powieściami nadal ukrytego poza zawiniętą przestrzenią. Wśród włamywaczy był wtedy sam Areth. Szukając przejawów magii w mojej pracowni mógł znaleźć po ich śladach także segregator. W ten sposób po raz kolejny oszukałem tego człowieka. Proszę mi wybaczyć.
– Nie mam panu czego wybaczać. – Pani Pompadour nadspodziewanie słodko się uśmiechnęła. Zresztą dzięki tej przygodzie zdobyłam kolejny bezcenny pomysł na swoją następną opowieść.
– Jeżeli senator się odnajdzie będziemy musieli opuścić miasta. Rozbijając lusterko wyzwoliłem tkwiącą w nim magie, a ona przerzuciła nas w inne części świata. Ja trafiłem do portu. Czaroksiężnik przy odrobinie szczęścia mógł nawet trafić do innej rzeczywistości, znajdującej się poza naszym światem. Ale niewielka to nadzieja. Na razie chciałbym trochę odpocząć. Niestety muszę poprosić aby pani czuwała i była gotowa do ewentualnej ucieczki.
– Proszę się zdrzemnąć, a ja na wszelki wypadek zacznę się pakować. Mam też pewne źródła informacji w mieście. Pierwsza dowiem się o odnalezieniu senatora.
Miasto opuścili wczesnym wieczorem. Popłynęli łodzią. Nie mogli pozwolić sobie na wynajęcie statku. Kapitan posłuszny rozkazom straży mógł ich zawrócić w połowie drogi. Niewiele ze sobą wzięli, kilka pakunków, trochę pieniędzy.
Chłopiec usiadł na dziobie łódki. Mruczał pod nosem jakąś dziwną piosenkę. Był zbyt spokojny, ale i tak o wiele bliższy rzeczywistego świata niż jeszcze parę dni temu. Pani Pompadour usiadła obok niego. Rozmawiała z nim, szeptem opowiadała mu bajki. Magowi niekiedy wydawało się, że Mar się uśmiecha, lecz mogło to być złudzenie. Otuleni mrokiem zdawali się być cieniami, duszami udającymi się na swoją ostatnią wędrówkę do ziemi, której nie zna żaden człowiek. Czarodziejowi przypadła najcięższa rola. Siedząc na środkowej ławce wiosłował. Praca ciężka, szczególnie, że zaplanowana na całą noc. Do lądu mieli daleką drogę. Horn trochę pomagał sobie magią. Błyszczała wokół wioseł, pełzała mu po ramionach. Niekiedy szeptała czarodziejowi do ucha magiczną kołysankę.
Gdy Horn spał Areth niestety odnalazł się. Wysłani na jego poszukiwania strażnicy i żołnierze natknęli się na niego w Górach Wschodu. Powiedział im, że obudził się na jednym ze szczytów. Podobno odziany był jedynie w podarte łachmany. Gdy go znaleziono wykrzykiwał imię Horna i był na niego bardzo wściekły.
Pani skończyła opowiadać Marowi kolejną bajkę.
– Myślisz – zwróciła się z pytaniem do Horna – że będziemy na lądzie bezpieczni?
– Nie wiem. Za namową senatora książę wydał już rozkazy przygotowujące wyspę do wojny. Wyczytałem to z myśli Aretha, gdy z nim rozmawiałem. Chcąc nade mną zapanować musiał się częściowo odsłonić. Miasto Tritan, do którego teraz płyniemy, jest bardzo zamożne. W jego porcie stoi wiele statków, które można wykorzystać do przewozu żołnierzy i broni. Poza tym jego zdobycie uniemożliwi Re-oranowi prowadzenie zorganizowanej obrony na morzu, a dla Miasta Zachodu najważniejsze jest utrzymanie łączności, gdyż dzięki temu można przeprowadzić skuteczną kampanię wojenną.
– Kiedy zamierzają uderzyć?
– Areth obawia się, że w ciągu ara przybrzeżne królestwa zjednoczą swoją flotę. Tripolis buduje piętnaście wojennych okrętów, które będą mogły wypłynąć na morze za trzy arny, potem jest okres zimowych burz i….
– Kiedy?
Nawet Mar ich słuchał.
-Za półtora arna. Tylko tyle zdołałem usłyszeć w momencie, w którym odsłonił się przede mną.
– Kiedy to wszystko się skończy? – westchnęła pani Pompadour – Czy człowiek kiedyś przestanie zabijać drugiego człowieka? Czy nie ma na to jakiegoś lekarstwa?
Horn nie wiedział co jej odpowiedzieć. Zapadła cisza wypełniona jedynie cichym pluskiem fal. Nad nimi tańczyły maleńkie, wesołe ogniki magii. Każdy rodzaj mocy pobudzał je do radości, także gdy była to wściekłość i furia, czy też szał kogoś kto szedł zabijać. Czarodziej patrzył na nie i uśmiechał się.
– Bez nienawiści nie byłoby miłości, a bez niej nie istniałby człowieka – w końcu odpowiedział pani Pompadour. Nie pozbawiajmy świata prawa do posiadania tak cennego daru.
– Patrzcie! – krzyknął nagle chłopiec wskazując na płomyki magii. – Jakie piękne gwiazdy!
Czarodziej szeptem rzucał coraz potężniejsze zaklęcia. Nie chciał, aby ta chwila odeszła i stała się powoli zapomnianą przeszłością. Chciał ją zatrzymać, choćby na całą wieczność. Morze płonęło, a oni płynęli w środku rozpalonego przez nich ogniska.
ghrrr, zmień jeszcze póki możesz konstrukcję niektórych zdań: zaczął rzucać lub podobne dwuczasownikowe okreslenia czynności. Przykładowo wystarczy napisać rzucał
Zęby pogubisz :)
Wyrzuciłem "zaczął".
Nie ta dawno temu - tak?
Przez kilka godzin nas smutny - nasz?
Strych zagracały kufry pełne niepotrzebnych już nikomu opowieści - zbędne słowo
Nie napisano ją zwykłym alfabecie. - albo w zwykłym, albo alfabetem
Gdziekolwiek na wyspie wbito w ziemię szpadel, aby wykopać fundamenty pod nowy dom lub studnie - literówka
Przybyłeś tu z lądu, a jak wiesz gawędź nie lubi lądowców - gawędź? masz na mysli gawiedź?
Niestety i wśród czarodziei - czarodziejów
Opowiadanie jest raczej średnie, jak na konkurs. Sprawdż jeszcze raz tekst i skup się na przecinkach, bo wyglada to słabo. Pozdrawiam
Mastiff
Dziękuje za wyłapanie literówek. Każda pomoc jest przydatna. Co do samej bajkowej historii, to nie zamieszczałbym tutaj tekstu gdybym uważał go za aż tak średni. :)
Jeżeli mógłbym to prosiłbym o jakiś, może być pojedyńczy, ale wyjątkowo charakterystyczny, przykład błędnego stosowania przeze mnie przecinków.
Posłuchaj, to tylko moja opinia, więc nie przejmuj się - zapewne wielu czytelników będzie miało inne zdanie. Ciszę się, że pomogłem Ci w znalezieniu kilku literówek, choć nie sądzę, żeby słowa "czrodziei" czy "gawędź" nimi były. Pierwszy wyraz został źle odmieniony, a drugi (bezokoilicznik słowa gewęda) niewłaściwie zastosowany. Co do przecinków:
Jeszcze nie tak dawno zdawał się być prawie że po drugiej stronie otchłani, a teraz nagle przeistoczył się w normalnego szczęśliwego dziesięciolatka.
Przed "że" brak przecinka.
Mastiff
Oczywiście chodzi o słowo "czarodziei" a " gawędź" nie jest bezokolicznikiem, przepraszam za błędy.
Mastiff
Jeszcze raz dzięki za podpowiedzi. :)
Opowiadanie mocno średnie, wymiękłam gdzieś w połowie a to głównie przez strasznie toporny styl. Miałam wrażenie, że czytam wypracowanie pisane ręką gimnazjalisty. Straszna zaimkoza: "Przestraszyła ich jego długa nieobecność. Nie rozumieli tego co zrobił, a on też nie potrafił wyjaśnić im swojego zachowania", jakieś braki w słownictwie: "Miejsce, gdzie kopiący zazwyczaj ją trzyma" - nie łaska sprawdzić w słowniku jak to 'miejsce' się nazywa? (podpowiem: trzon). I między tym wszystkim wyskakujące jak Filip z konopii cudaczne metafory i ozdobniki (czytając o rdzy, wszechobecnej morderczyni przeszłości nie wiedziałam czy mam się śmiać, czy płakać.). Tekst radziłabym napisać od nowa, mocno skrócić te długie fragmenty narracji, w których widać, że Autor sobie nie radzi najlepiej, odcedzić nadzaimkozę, unikać górnolotnych porównać. W obecnej formie tekst uważam za mało strawny.
*porównań
Czyli ogólnie styl się nie podoba. Dobrze, przyjąłem pewne założenia co do stylu i sposobu narracji, ale nie oznacza to, że musiałem zaspokoić gusty każdego czytelnika. Pisać od początku tej historii nie będę, gdyż ta opowieść jest kawałkiem większej całości, i to niewielkim. W chwili bieżącej piszę trzecią część.
A co do łopoty, to można nazwać ją szpadlem, szuflą. Natomiast co do tego słynnego uchwytu to zamiast trzonu możemy użyć określenia uchwyt, rączka. Język polski jest bogaty jeżeli chodzi o używane określenia dotyczące danego, konkretnego przedmiotu. Ja jednak ten trzon nazwę opisowo "tym za co się łopotę trzyma". Szkoda, że ciebie, ten, przyjęty przeze mnie, gimnazjalny (co traktuje jako, w tym konkretnym wypadku, komplement) styl nie pozwolił przeczytać do końca tej opowieści. Niemniej, w dalszej przyszłości, gdy do niej bardziej dojrzejesz ;), to zapraszam do ponownej lektury.
Przyjmując wcześniejszą krytykę wycofuje tekst z Eliminacji 2011r. Postaram się wrzucić coś mniej poetyckiego, bez tych wszystkich porównań, paraboli, słynnej zaimkozy.
Jeżeli to co napisałem, po powtórnym czytaniu, mi się nie podoba, to, albo tak długo to poprawiam, aż uznam dany tekst za zadawalający, albo go tutaj nie zamieszczam. Natomiast z gustami czytelników się nie dyskutuje. Nadal są one, po części, dla mnie "mroczną" zagadką.
MNie ta historia sie podobała. Przełknałem ja za jednym zamachem, choć to niezły kawał tekstu. Tylko jedno mnie drazniło. Te dziwne formy, tz. tobie zamiast ci, itd. Nie wiem po co taki zabieg, ale nie brzmi to fajnie.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Hmm... "Ci" wydawało mi się prostackie i stąd zamiana na "tobie". Może faktycznie niepotrzebna. Nie mam na ten temat zdania. Dzięki Fasoletti za pozytywną opinie :). Mam jeszcze napisaną drugą część. Jak myślisz, wrzucić ją na stronę?
Jak chcesz Robercie. Jak wrzucisz, to o ile czas pozwoli, przeczytam.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dzięki :)
Historia całkiem wciągająca. Zainteresował mnie bardzo motyw z przejściem do równoległego świata.
Ale:
- uważaj na słowa "wszechobecna", "wszechogarniająca" itp.
- ostrożnie z metaforami; jeśli są dobre, nadają niepowtarzalny klimat i wzbogacają styl, ale kiedy są złe, to mogą zepsuć najlepszy tekst
- przecinki :P
Nie wiem, czy przy końcówce nie przesadziłeś z pouczeniami. Lepiej by było samemu domyślić się przesłania. Z drugiej strony, niektórzy czytelnicy muszą mieć wszytko podane na tacy, inaczej nie kumają...
Ogólnie przyjemnie się zdziwiłam; sięgnąłeś po konwencję, za którą nie przepadam, a mimo tego nie mogłam oderwać się od tekstu. Jeśli jest cześć druga, to poproszę.
Dzięki za dobre rady :)