- Opowiadanie: Emelkali - Dziedzictwo

Dziedzictwo

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziedzictwo

Promienie słońca odbijały się od ściany wody spadającej spomiędzy wierzchołków Delgartowskich gór wprost do Jeziora Kochanka. Woda spieniała się u ujścia i rozpryskiwała drobnymi kropelkami. Zimna, mimo gorącego już dnia, chłodziła skórę pływającej dziewczyny. Długie, czarne włosy z trzema białymi pasmami unosiły się w rytm jej ruchów. Wolno rozgarniała fale pozwalając się im pieścić. Naraz zatrzymała się. Nie podniosła przymkniętych powiek, nie musiała. Poczuła jego obecność nim dotarł do brzegu jeziora. Jego gniewne, bolesne myśli krzyczały w jej umyśle od dłuższego czasu. Teraz stał na nadbrzeżu i nieświadom jej obecności wpatrywał się w szmaragdową taflę. Pozwoliła mu na to przez chwilę, schowana za ścianą wodospadu, a potem ruszyła w jego kierunku. Przepłynęła połowę dzielącej ich odległości i znów się zatrzymała. Poczuła grunt pod stopami i wolniutko wynurzyła się z wody.

Jeździec na brzegu wpatrywał się w nią zaskoczony. Wiatr rozwiewał długie jasne włosy i szarpał poszarzałą koszulę rozpiętą na piersi. Mocne długie palce o pogrubiałych opuszkach zacisnęły się na trzymanych lejcach, a duże zielone oczy zmrużyły gwałtownie.

Woda sięgała jej do pasa. Słońce odbijało się od krzywizn ciała, gdy z leniwym uśmiechem na pięknych wargach przyglądała się mężczyźnie. Wąskie pasmo mokrych włosów wijące się między piersiami i ciężki srebrny medalion były jej jedynym okryciem. Podążył wzrokiem za spływającymi z nich cienkimi strumykami. Naraz brakło mu tchu, ciepłe letnie powietrze zapłonęło w płucach.

Kobieta powoli ruszyła w jego kierunku.

Na bladych pełnych wargach igrał uśmieszek, jednak doskonała twarz pozostała obojętna, gdy poziom wody odkrywał kolejne fragmenty jej skóry.

Oddychaj – cichy nakazujący głos rozbrzmiał w jego umyśle. Odetchnął posłusznie nie odrywając spojrzenia od nagiej piękności.

Dziewczyna wyszła z wody, bez pośpiechu przeszła obok niego i sięgnęła po leżącą na kamieniach koszulę. Ubierając się nie odrywała spojrzenia bezbarwnych tęczówek od mężczyzny. Biały batyst okrył ją do połowy uda. Wciąż przyglądając się mężczyźnie mocno wykręciła włosy. Letni wiatr przytulił materiał do nadal mokrej skóry i młodzieniec znów stracił oddech.

– Udusisz się – tym razem powiedziała to na głos. Lekki uśmiech na moment ogarnął jej oczy. – Rowanie.

Jeździec zarumienił się, spuścił wzrok i zaraz go uniósł słysząc swoje imię.

– Skąd..?

– Dla Zakonu nie ma tajemnic.

– Naprawdę jesteś Zakonną?

Uśmiech wciąż obejmował bezbarwne tęczówki. Nie odpowiedziała wolno splatając warkocz. Młodzian śledził ruchy smukłych palców. Naraz jego spojrzenie przyciągnął ruch za plecami dziewczyny. Odruchowo sięgnął do pasa po broń.

Zza drzew nad brzegiem wodospadu wyszli dwaj olbrzymi. Zarośnięte brzydkie twarze nie drgnęły widząc oręż w dłoni jeźdźca. Za potężnymi plecami błysnęły w słońcu wielkie kościane rękojeści. Zatrzymali się nie patrząc na uzbrojonego. Ciemne oczy wpatrywały się w panią.

– Schowaj broń, Rowanie. Nie zdążyłbyś jej użyć.

– Naprawdę jesteś Zakonną.

– Jestem, a ty jesteś synem zmarłego króla.

– Bękartem zmarłego króla.

Wciąż się uśmiechała, chociaż uśmiech nie obejmował już oczu. Założyła spodnie z ciemnej koźlęcej skóry, a potem zapięła na plecach podane jej przez wojów dwa długie srebrne elfie miecze. Wysoka szczupła z czarnymi włosami mocno związanymi na plecach i elfimi ostrzami skrzyżowanymi za nimi zdecydowanie wyglądała na tego kim była. Zakonną. Wojowniczkę.

– Synem zmarłego króla – powtórzyła spokojnie. Gwizdnęła lekko i spośród drzew wyszła srebrzysta elfia klacz. Zakonna dosiadła ją i zrównała się z Rowanem.

– Nie lubię tego słowa, Rowanie. – szepnęła miękko. – Nie powtarzaj go więcej.

Jej szept był jak pieszczota. Delikatne ciche, przeznaczone tylko dla niego słowa. Było w nich więcej intymności, niż w nagości, którą mógł wcześniej oglądać. Skinął posłusznie głową niezdolny do wypowiedzenia słowa zaschniętymi naraz ustami.

– Dobrze więc, mój panie, prowadź do zamku – powiedziała już głośniej.

Przez chwilę siedział w bezruchu. Wreszcie zawrócił wierzchowca i popędził w stronę majaczącego na horyzoncie zamku królów Delgartu. Wojowniczka uśmiechnęła się miękko i spięła klacz. Stojący za nią Yorhowie zawrócili po swoje konie. Nie spieszyli się. Byli już niemal u celu.

Bramy stolicy były otwarte. Rowan zwolnił nie odwracając się. Minął strażników skinąwszy im głową. Oddali pozdrowienie bez należytego synowi władcy szacunku. Rosa weszła w ich myśli z równą łatwością jak poprzednio w myśli młodzieńca. Obrazy z ich umysłów, wraz z tym co już wiedziała z myśli chłopca chłodziły jej krew. Gniew zawsze tak robił. Chłód – jak mówił Adah Err, był znacznie potężniejszy niż ogień.

Minęła bramy i, podobnie jak królewski syn, zsiadła z konia. Trzymając Dyrthre za uzdę zrównała się z przewodnikiem. Duże zielone oczy, gaalskie spojrzenie, zatrzymały się na jej twarzy. Rozbłysła w nich niepewność, którą potem zastąpiła niechęć.

– Wezwała was królowa? Kazała mi po was wyjechać…

– Królowa Matka zaprosiła mnie na zaręczyny twojej siostry, Rowanie.

Zacisnął wargi.

– Dlaczego?

– Poprosiła o błogosławieństwo Zakonu. Jestem jego przedstawicielem.

Prychnął gniewnie odwracając wzrok.

– Błogosławieństwo – warknął – mógł dać Woere.

Uśmiechnęła się chłodno.

– Lord Woere opuścił Zakon wiele lat temu, a śluby przyszłej władczyni musi pobłogosławić jeden z Praktykujących.

– Więc pobłogosławisz to… – brakło mu słów. Palce pobielały zaciśnięte na uździe.

– Pobłogosławię królewskiego potomka – potaknęła spokojnie. Nie spuszczała z niego wzroku trzymając na uwięzi zielone oczy, aż ich właściciel pochłonięty przez magię uspokoił się.

– Twoja siostra nie chce tego małżeństwa? – zapytała cicho. Chłopak pogrążony w rzuconym przez nią zaklęciu pokręcił głową.

– Arnette zrobi wszystko, co każe jej matka, ale nie, nie chce verbedhańskiego księcia.

– A ty? Czego ty chcesz, Rowanie?

Zaskoczony zamrugał gwałtownie. Oparł się zaklęciu i nie wypowiedział na głos swoich pragnień, jednak rozbłysły tak intensywnie w jego myślach, że Rosa aż się uśmiechnęła. Dotknęła delikatnie jego ramienia zwalniając czar. Młodzieniec odwrócił się i nie patrząc na wojowniczkę ruszył przed siebie. Dziewczyna w milczeniu podążyła za nim. Chłód znów wypełnił jej żyły i wraz z krwią krążył w ciele. Dyrthre wyczuwając nastrój pani, zarżała niespokojnie. Dziewczyna poklepała kark zwierzęcia i odetchnęła głęboko.

Dotarli do pałacu. Królewski syn zatrzymał się u jego drzwi i wyciągnął dłoń do kobiety.

– Odprowadzę twoją klacz do stajni, pani. Zajmę się nią.

Podała mu wodze w milczeniu. Na chwilę zatrzymała palce na jego dłoni zmuszając go do spojrzenia w oczy. Miękko przesunęła opuszkami po zgrubiałej skórze i usunęła rękę. Chłopiec zaskoczony cofnął się lekko, ale wciąż wpatrywał w przezroczyste tęczówki.

– Pani?

– Mam na imię Rosa, Rowanie. Odprowadź konie, ale niech się nimi zajmie stajenny. Ty musisz mnie zaprowadzić do królowej.

– Nie mogę… Królowa nie chce żebym wchodził do pałacu.

Dziewczyna uśmiechnęła się zimno.

– Będzie więc musiała zmienić swoje upodobania.

Młodzieniec otworzył usta i zaraz je zamknął. Przez kobietę przemówiła potęga Zakonu i nikt nie mógł się jej sprzeciwić. Nawet Królowa Matka. Wolno, bardzo wolno na jego usta spłynął uśmiech. Rozjaśnił piękną twarz i rozbłysnął w zielonych oczach. Rosa westchnęła. Szczęśliwy Rowan mógł otumanić urodą. Czystym pięknem gaalskich przodków.

– Idź już – powiedziała wreszcie cicho. – Nie możemy kazać czekać królowej.

Skinął głową i oddalił się bez słowa.

Rosa nie patrzyła za nim. Przyglądała się pałacowi, a konkretnie jednemu z okien na drugiej kondygnacji. Szczupła dziewczęca postać z zaciśniętymi na framudze dłońmi nie odrywała wzroku od odchodzącego. Nieświadomy chłopiec zniknął za zakrętem i wtedy niebieskie oczy skrzyżowały się z bezbarwnymi tęczówkami, a tęsknotę zastąpiła zazdrość. Bolesna i rozpaczliwa. Zakonna wytrzymała spojrzenie dziewczyny beznamiętnie się jej przyglądając.

Królewna Arnette kochała swojego brata, bynajmniej nie siostrzaną miłością. Kochała zaborczo, absolutnie i rozpaczliwie. Świadoma, że nigdy jej uczucie nie może się spełnić, cierpiała widząc go, cierpiała nie widząc. Przycisnęła drobne pięści do zaciśniętych warg i załkała uciekając spojrzeniu wojowniczki. Rowan, Rowan, Rowan, powtarzała w myślach. Nigdy nie mogła powiedzieć tego głośno. Królowa nigdy by jej nie wybaczyła. Co gorsze mogłaby zrobić krzywdę Rowanowi. Teraz, gdy nie było już Króla, nie miał go kto chronić. Przymknęła powieki i pozwoliła wyobraźni spotkać się z nim, pozwoliła mu się całować, pozwoliła pieścić. W jej wyobraźni był bezpieczny, oboje byli bezpieczni. W jej wyobraźni nie było księcia Verbedhe, obleśnego małego brzydala rozbierającego ją wzrokiem. Tam było miejsce tylko dla nich. Dla niej i Rowana. Odsunęła się od okna, pewna, że jej ukochany nie wróci ze stajni i pogrążona w marzeniach wolno ruszyła wąskimi korytarzami do swojej sypialni.

Stojąca pod pałacem wojowniczka odwróciła się słysząc kroki królewskiego syna. Młodzieniec wciąż się uśmiechał, mimo iż niepokój ściskał mu gardło.

W milczeniu podążyli oboje w stronę pałacu.

Mijali zaskoczoną służbę, pokojowych przyglądających się chłopcu z zaskoczeniem. Czuła jak ten coraz bardziej drętwieje. Nie był w pałacu od miesięcy, od dnia, w którym stary król zachorował. Wcześniej też nie był mile widziany, ale nikt oficjalnie nie bronił mu pobytu w domu ojca. Po jego śmierci kopniakami wyrzucono go stąd i półprzytomnego z bólu i gniewu wrzucono do stajni. Teraz tam było jego miejsce. Nie dziwił się pokojowym. Od lat nikt nie sprzeciwił się Królowej. Przestał się uśmiechać. Lekki niepokój, który czuł dotąd zwolna zmieniał się w strach.

– Co ty tu robisz?!! – ciszę korytarzy rozerwał gniewny krzyk. Młodzieniec zatrzymał się. Tuż przed nim stał wysoki siwiejący mężczyzna. Blada twarz, kiedyś niezwykle przystojna, poczerwieniała z wściekłości. – Wynoś się stąd brudny bękarcie!

– Witaj lordzie Woere – stojąca za Rowanem Zakonna ominęła wolno chłopca. Uśmiechnęła się do starszego mężczyzny lodowatym uśmiechem nie obejmującym oczu.

Woere pobladł gwałtownie i cofnął się uderzając plecami w ścianę.

– Rosa. – Wyszeptał.

– Widzę, że wciąż mnie pamiętasz. – Obnażone kły dziewczyny nadały jej twarzy dziki wyraz. – Pamiętasz też zapewne, że nie lubię tego słowa.

Ciemne oczy w pobielałej twarzy zdawały się wychodzić z orbit. Lord oddychał szybko i płytko. Dziewczyna niespiesznie podeszła do niego. Niemal czuła lepki zapach strachu. Milcząc patrzyła na przerażonego mężczyznę. Lekko przechyliła głowę chłodno wpatrując się w pojedynczą stróżkę potu spływającą z jego skroni.

– Tak, widzę, że pamiętasz – dodała po długiej chwili. Odwróciła się do królewskiego syna – Chodźmy Rowanie. Nie możemy kazać czekać królowej. Lord Woere będzie tak uprzejmy i przekaże wdowie po władcy Delgartu, że Zakonna czeka na nią w sali tronowej.

Młodzieniec uśmiechnął się i bez słowa minął przerażonego doradcę królowej. Rosa poszła za nim.

Sala tronowa wyłożona dywanami i przytwierdzonymi do ścian arrasami przytłaczała ogromem. Zakonna usiadła na ławie u stóp tronu i gestem wskazała miejsce obok siebie.

– Królowej się to nie spodoba.

– Rowenie, przyjacielu, Królowa dostanie furii – dziewczyna uśmiechnęła się miękko. Poklepała miejsce obok siebie. Mężczyzna po chwili wahania usiadł.

– Dlaczego chcesz ją rozdrażnić?

– Sądzisz, że tego chcę?

– Przyprowadziłaś mnie, wystraszyłaś Woere… Chcesz.

– Nie ja wystraszyłam Woere, przeraziła go przeszłość. Zaś co do ciebie… Jesteś synem Rowentrata, twoje miejsce jest w jego domu.

– Ona tak nie uważa.

– To bez znaczenia.

Przyglądał się jej z mieszaniną zachwytu i strachu.

– Przerażam cię? – zapytała.

– Nie… nie wiem. Jesteś… -zawahał się, więc weszła w jego myśli. Zmrużyła oczy i wolno przesunęła nimi po twarzy mężczyzny, jego karku, jasnych włosach opadających na ramiona. Zarumienił się lekko, a ona spoważniała. Nim jednak zdążyła coś powiedzieć, drzwi do Sali tronowej otworzyły się z hukiem i weszła przez nie Królowa Matka. Nadal piękna i wciąż jeszcze młoda wdowa, ciemnowłosa i niebieskooka zatrzymała wściekłe spojrzenie na królewskim synu. Dłonie zaciśnięte w pięści mięły materiał sukni. Prawie biegnąc podeszła do siedzących. Za nią do komnaty wszedł Lord Woere. W przeciwieństwie do władczyni nie podszedł bliżej, a zatrzymał zaraz przy wejściu.

– Co on tu robi?! – zapytała, z nienawiścią patrząc na Zakonną.

– Witaj pani – Wojowniczka uśmiechnęła się zimno.

– Co ten bękart tu robi?!

Rosa uniosła się powoli. Przewyższała królową, więc kiedy stała, ta musiała zadrzeć głowę.

– Pani, syn króla jest moim gościem.

– Nie! To bękart….!!!

Zakonna pochyliła głowę i zmrużywszy oczy wyszeptała.

– Nie używaj tego słowa, pani. Chłopiec zostaje.

– Będę mówiła co chcę! Bękart wraca do stajni!

Wojowniczka musnęła palcami srebrny wisior, a kamień w nim rozjarzył się purpurą.

– Możesz mówić co chcesz, pani – lód w jej słowach stawał się namacalny – ja zaś mogę cofnąć poparcie Zakonu dla twojego królestwa.

Królowa pobladła. Naraz gniew ją opuścił, a strach się pojawił. Nienawidziła Rowana, bogowie jak go nienawidziła. Był taki podobny do swojego ojca. Żywy dowód zdrady, braku miłości i wielu lat obojętności. Tak, nienawidziła go, ale nie wystarczająco by pogrążyć przyszłość ukochanej córki i jej królestwa. Przyjdzie czas – pomyślała patrząc z pogardą na młodzieńca – ona nie będzie zawsze w Delgarcie.

– Wybacz, kobieto Tradycji. Możesz go sobie zatrzymać, jeśli potrzebujesz rozrywki.

Rosa uśmiechnęła się krzywo. Usiadła obok królewskiego syna. W milczeniu przyglądała się królowej. Czekała.

Wściekła pewność siebie wdowy znikała z chwili na chwilę, a przedłużająca się cisza unosiła włosy na karku. Przelękłe spojrzenie zatrzymało się na wciąż stojącym w drzwiach doradcy.

– Moja pokojowa wskaże wam komnaty. – Nienawidziła drżenia własnego głosu. – wieczorem odbędą się uroczystości zaręczynowe.

Rosa nadal milczała.

– Dziękuję za wasze przybycie, Kobieto Tradycji i do zobaczenia wieczorem. – Królowa odwróciła się i szybko wyszła z komnaty, a za nią Lord Woere.

Zakonna uśmiechnęła się ponuro i spojrzała na siedzącego obok.

– No i była furia.

Delikatnie dotknął jej ramienia. Poklepała jego rękę.

– Chodź, musimy doprowadzić cię do porządku przed wieczerzą.

Spojrzał zaskoczony.

– Chcesz zabrać mnie na przyjęcie?

– A wolisz być tylko rozrywką?

Zarumienił się i spuścił głowę.

– Sądziłem…

– Wiem co sądziłeś, Rowenie. Czytam w myślach. W twoich też.

Rumieniec pogłębił się.

– Ja…

– Spokojnie, przyjacielu. – Delikatnie uniosła jego podbródek, a potem miękko przesunęła kciukiem po rozchylonych wargach młodzieńca. – To bardzo miłe myśli. – Wyszeptała wprost w jego usta, nadal sunąc po nich palcami. Z ociąganiem cofnęła rękę i wstała.

– Później, Rowenie. Teraz zajmiemy się przygotowaniem do wieczerzy. Chodź. – wyciągnęła dłoń. Zamrugał. Półprzytomnie patrząc na jej usta ujął szczupłe palce i posłusznie ruszył za wojowniczką.

Stała w oknie przyglądając się Delgartowskim szczytom. Za jej plecami w dużej bali kąpał się Rowan. Odwróciła się czując jego wzrok. Poważne zielone oczy natychmiast uciekły jej spojrzeniu.

– To nic nie daje. – podeszła wolno. Złożyła palce czarem podgrzewając chłodnącą wodę. Uśmiechnęła się widząc zażenowanie na męskiej twarzy. – Nawet jeśli nie będę widzieć twoich oczu i tak zdołam czytać myśli.

Zagryzł usta i znów popatrzył na nią. Przez chwilę widziała jak walczy z sobą, wreszcie zapytał:

– Dlaczego to robisz? Wezwała cię królowa, a ona mnie nienawidzi.

– Jestem Zakonną, Rowanie. Postępuję zgodnie z Tradycją. Tradycja nakazuje ojcu roztoczyć opiekę nad dzieckiem, nawet tym z nieprawego łoża.

– Mój ojciec nie żyje.

– To niczego nie zmienia, żyje jego żona i ona powinna otoczyć cię opieką. Twoje miejsce nie jest między zwierzętami, czy służbą. Jesteś synem Rowentrata, twoje miejsce jest wśród możnych waszego kraju. Bez względu na to, czy ojciec poślubił matkę czy nie. Tak mówią Święte Zwoje. - Sięgnęła po różane mydło i namydliwszy dłonie wolno wsunęła je w jasne włosy kąpiącego. Drgnął, ale nie cofnął głowy. Przez chwilę myła go w kompletnej ciszy, długimi zmysłowymi pociągnięciami palców.

– Zawsze schodziłem jej z drogi. Nigdy nie zrobiłem jej nic złego, a ona i tak mnie nienawidziła.

Spłukała mu włosy nie odpowiadając na niezadane pytanie. Odsunęła się i znów popatrzyła na krajobraz za oknem.

– Jesteś zagrożeniem.

– Ja? Jestem tylko… – urwał – tylko synem z nieprawego łoża. Król ma dziedzica. Nigdy nie zrobiłbym krzywdy Arnette.

Odwróciła się słysząc jak wymówił imię królewny. Miękko, z czułością.

– Nawet gdyby…

– Nigdy! – przerwał jej żarliwie. Uśmiechnęła się i podeszła do balii.

– Nie mógłbym jej zranić, nie potrafiłbym… – wyszeptał – ona…. Jest delikatna, słodka, niewinna, jest najlepsza. Nie ma drugiej takiej. Jest wyjątkowa…

– I jest twoją siostrą.– Przerwała wojowniczka

– Jest moją siostrą – skończył zwiesiwszy głowę.

Zakonna znów się odwróciła i spojrzała na bielejące szczyty za oknami. W ciszy, która zapadła, pozwoliła płynąć myślom. Pozwoliła im dotrzeć daleko, do innego kraju, innej komnaty, innego mężczyzny, któremu ona kiedyś obiecała, że go nigdy nie zrani. I tak, jak ten chłopiec dzisiaj, tak ona wtedy kłamała.

– Czas już, Rowenie – powiedziała wreszcie – goście zaczynają się zbierać.

Za jej plecami młodzieniec wyszedł z balii. Zawinął się w prześcieradło i podszedł do dziewczyny. Pachniał świeżością i różanym mydłem elfów z Dalekiego Kraju. Odwróciła się i uśmiechnęła smutno. Potem wyminąwszy go sięgnęła po nowe odzienie, które kazała pokojowej przynieść z targu.

– Ubierz się – podała je chłopcu. Patrzyła, kiedy to robił. Był pięknym mężczyzną. Wysokim, smukłym Gaalem, o smagłej skórze i pięknej rzeźbie mięśni. Pamiętała z rycin w starych księgach Zakonu obrazy gaalskich wojowników. W niczym im nie ustępował. Mógł uwieść samym wyglądem, ale była w nim też iskra. Dobroć, czułość, smutek, siła. Jakkolwiek by tego nie nazwać, Rosa ją czuła. Jeszcze nie do końca rozwiniętą – był przecież młody, kilka lat młodszy od niej, ale z czasem ta iskra zapłonie w królewskim synu.

Ubrany w nową białą koszulę z syrellskiego jedwabiu i czarne spodnie z cielęcej skóry, z jasnymi włosami pachnącymi świeżością lekko opadającymi na kołnierz, wyglądał na tego kim był – dobrze urodzonego młodzieńca z Krainy. Wojowniczka uśmiechnęła się.

– Prawie dobrze. – powiedziała. Sięgnęła do sakwy, wyciągnęła z niej złoty łańcuch i zawiesiła go na szyi młodzieńca. Słońce odbiło się w szmaragdowym wisiorze. – Teraz już tak. – dodała odsuwając się lekko.

Mężczyzna popatrzył na nią zaskoczony. Z wahaniem wziął klejnot w palce patrząc jak promienie załamują się w jego wnętrzu.

– To… znam to… pamiętam…

– To szmaragd Gaalów. Jeden z czterdziestu kamieni gaalskiej Rady Królów, z czasów przed rodem Yerghart. Mają prawo nosić go tylko potomkowie Czterdziestu. Nosiła go twoja matka, zostawiła go Radzie Zakonu, przed śmiercią, by w odpowiednim czasie oddali go tobie. Rada uznała, że nadszedł ten czas.

Palce mężczyzny drżały. Uniósł wzrok, równie szmaragdowy jak kamień na jego szyi i wbił go w dziewczynę.

– Jestem potomkiem gaalskiego króla?

– Ojciec nigdy ci o tym nie mówił?

– Wiedziałem, że matka była Gaalką, ojciec też, po babce chyba, ale nie wiedziałem, że była królewną, to znaczy, że matka była królewną…

– Gaalowie prawie wyginęli, Rowanie, a tych, którzy przeżyli mało interesują dawne tradycje. Z twoim pochodzeniem nie wiążą się korzyści, a jedynie duma i poczucie wartości. Nie ma żadnego królestwa, zamku, czy chociażby dworu, który by do ciebie należał z racji urodzenia, ale tak, jesteś w prostej linii potomkiem jednego z Czterdziestu Królów.

Przez chwilę wpatrywał się w nią jakby nie do końca rozumiejąc co właśnie powiedziała. Naraz uśmiechnął się, mocnym pewnym siebie uśmiechem.

– Duma i poczucie wartości, Roso – pochylił się nad nią – to najpiękniejszy prezent jaki mogłem dostać. Dziękuję – pocałował ją lekko, a potem wyprostował się – Jestem gotów zmierzyć się z gośćmi Królowej Matki.

Zakonna też się uśmiechnęła. Przyprowadziła do tej komnaty wystraszonego stajennego w brudnym podartym ubraniu, a teraz stał przed nią wysoki, dobrze ubrany i pewny siebie królewski potomek. Mówiono, że kamienie Gaalów mają magiczną moc. Zaczynała w to wierzyć.

– To dobrze, przyjacielu, bo chyba czas byśmy poszli na ucztę. – Sięgnęła po elfią broń, którą wcześniej odpięła i otworzyła drzwi. Podała miecze stojącym za nimi Yorhom, a potem spojrzawszy na młodego Gaala wyciągnęła dłoń. Ujął ją lekko i razem wyszli z komnaty.

Za nimi ruszyli olbrzymi.

Przy długim stole zasiadł kwiat szlachty Delgartu i wielu zaproszonych gości. Król Królów co prawda nie dojechał, ale wysłał swojego przedstawiciela. Podobnie zrobił król Czarnych Elfów. Rosa uśmiechnęła się miękko do czarnoelfiego doradcy. Skinął jej głową obojętnie. Toen nigdy nie okazywał emocji. Nie miał ich. Minęła go szukając swojego miejsca. Była prawie pewna, że Królowa nie wyznaczyła miejsca Rowanowi, żeby go upokorzyć. Pomyliła się. Sługa wskazał im krzesła u szczytu stołu. Zaskoczony Gaal usiadł obok wojowniczki. Nigdy wcześniej nie siedział przy tym stole. Nigdy nawet nie był w tej komnacie. Niepewnie przesunął palcami po koronkowym obrusie, a potem po błyszczącym srebrnym kielichu inkrustowanym jadeitowymi kamieniami – symbolem Delgartu. Wyczuł wpatrzone w siebie spojrzenie Zakonnej. Długie mocne palce dziewczyny zamknęły się na jego nadgarstku.

– Ja… – brakło mu słów.

– Wiem – poluzowała uchwyt pieszczotliwie dotykając wnętrza jego dłoni. Zatonął w bezbarwnych tęczówkach, a wszechogarniający spokój rozlał się w jego żyłach.

W tej samej chwili główne drzwi zostały otwarte i weszły przez nie Królowa Matka i Następczyni Tronu w towarzystwie doradcy i Narzeczonego. Królowa uśmiechała się łaskawie, wsparta na ramieniu Lorda Woere. Goście wstali i kłaniali się głęboko wykrzykując jej imię. Szła powoli starając się uśmiechnąć do każdego z osobna. Kiedy dotarła do szczytu stołu, jej spojrzenie padło najpierw na Zakonną. Skinęła jej i wtedy zobaczyła Rowana. Zamarła w pół kroku. Idąca za nią królewna krzyknęła cicho. Matka nawet na nią nie zerknęła. Nie mogła oderwać wzroku od pasierba. Jego odzienie, uroda i uśmiech zaszokował ją. Jednak największe wrażenie zrobił łańcuch wiszący na szyi młodzieńca. Poznała go. Pamiętała kochankę męża, jedyna wizyta tej kobiety na dworze do dziś śniła się jej po nocach. Pamiętała spojrzenie męża, miłość i ból w jego oczach. Pamiętała szmaragdowy kamień kołyszący się w rytm miękkich kroków tamtej kobiety. Ten sam, który wisiał teraz na szyi jej syna. Szmaragd Gaalów – święty kamień, jeden z czterdziestu. Znak, że bękart jest wybrańcem bogów.

Stała nie mogąc się ruszyć póki Lord Woere delikatnie nie pociągnął jej w stronę tronu. Szła niczym lalka, zaczarowana magią szmaragdu.

Arnette też patrzyła na brata i jak jej matka nie mogła drgnąć. Absolutne uwielbienie odmalowało się na jej ślicznej twarzyczce. Książę Verbedhe – niewysoki i raczej nieładny młodzian – pociągnął ją mocno. Królewna straciła równowagę i na chwilę oderwała zakochane spojrzenie od Rowana. Narzeczony szarpnął ją raz jeszcze i z rozmachem pchnął na fotel u boku Królowej.

Rosa poczuła napięcie towarzysza, jego gniew płynący wraz z krwią.

– Spokojnie, przyjacielu – weszła w jego myśli pieszcząc skórę dłoni. Potrząsnął głową i spojrzał na nią. Skinął powoli oddychając głęboko.

Przy stole zapadła cisza, jako że mająca przemówić Królowa wciąż wbijała oczy w królewskiego syna. Zaniepokojony doradca lekko zacisnął palce na jej ręce, a kiedy to nie pomogło, wzmocnił uścisk. Wdowa po władcy skrzywiła się boleśnie budząc się z koszmaru wspomnień. Oderwała spojrzenie od pasierba i powiodła nim po zgromadzonych.

– Witajcie – zaczęła łamiącym się głosem. Odchrząknęła i kontynuowała już normalnie – dziękujemy, że zechcieliście przyjąć nasze zaproszenie na uroczystość błogosławieństwa zaręczyn naszej córki, przyszłej królowej Delgartu, z młodszym synem pana na Verbedhe. Dzisiaj zaczniemy dziesięciodniowy okres Hyele – przedślubnego oczekiwania, który na zawsze połączy nasz kraj z księstwem. Jedzcie i pijcie za zdrowie narzeczonych. Radujcie się wraz z nami. Po wieczerzy zaproszona przez nas Kobieta Tradycji udzieli najświętszego zakonnego błogosławieństwa.

Oczy wszystkich zwróciły się na Zakonną, która obojętnie przyglądała się królowej. Jej palce nadal zaciskały się na nadgarstku królewskiego syna. Czuła jak jego puls przyspiesza na słowa macochy, a gniew pali skórę. Skinęła możnym, jednocześnie w myślach szepcząc uspakajające zaklęcia. Po chwili tętno zwolniło, a skóra mężczyzny ochłodła.

Goście zajęli się wieczerzą. Jedli, wznosili toasty za zdrowie królowej i młodej pary. Niektórzy z zaciekawieniem przyglądali się wojowniczce. Inni zastanawiali się, kim jest młodzian jej towarzyszący. Byli i tacy, którzy poznali zdobiący go klejnot i z szacunkiem kiwali głowami. Rowan, podobnie jak jego opiekunka, jadł w milczeniu z obojętnym – narzuconym czarami wyrazem twarzy. Nie widział, ani nie słyszał nikogo. Szeptane przez Zakonną zaklęcie absolutnie go wyłączyło.

Kiedy ostatnie misy zostały wyniesione, a objedzeni i opici goście rozparli się na swoich krzesłach, królowa znów zabrała głos.

– Nadszedł czas na błogosławieństwo. – Przyglądała się Zakonnej, czekając aż ta wstanie i podejdzie, jednak Rosa nie drgnęła. Rozluźniona wpół leżąc uśmiechała się lekko, samymi wargami, a z chłodnych bezbarwnych oczu niczego nie można było wyczytać.

– W imieniu Delgartu i przyszłych jego władców, w imieniu pokoleń byłych i nadchodzących, w imieniu światła i ziemi, prosimy Zakon o błogosławieństwo – Wypowiedziała formułę królowa.

Rosa wciąż trzymając dłoń Rowana, wyprostowała się powoli.

– Zakon pobłogosławi następcę tronu Delgartu – powiedziała cichym dobitnym głosem. – Podejdź królewno Arnette i ty, książę Verbedhe.

Chłopak wstał szybko i pociągnął za sobą młodą infantkę. Stanęli przed Zakonną. Verbedhańczyk mocno ściskał palce narzeczonej.

Rosa wstała. Nie wypuszczając ręki królewskiego syna, sięgnęła po dłoń jego siostry rozłączając ją z narzeczonym. Uśmiechnęła się łagodnie do dziewczyny. Potem przymknęła powieki…

Pochodnie oświetlające salę z sykiem gasły jedna po drugiej. Dźwięki, z wolna głuchły, umierając w absolutną ciszę. Mrok rozlał się po komnacie zabierając ostatnie krople światła. Naraz oślepiająca jasność zapłonęła nad Zakonną. Miękkimi falami objęła jej postać, niczym wstęgi tańczące na wietrze, wolno nasycała się barwami, złotem i zielenią. Kolory tańczyły, mieszały się, obejmując już nie tylko wojowniczkę, ale i królewnę i jej brata. W ciszy rozległy się szepty, melodyjne śpiewy nęcące pieśnią starożytnych światów. Dźwięki narastały, a w ich rytm wirowały wstęgi światła, bieli, złota i szmaragdu.

– Esterhe soghethe, reande, niech bogowie dawnych światów połączą was na wieki – mocny głos Rosy zlewał się z pieśniami duchów światła – niech wam błogosławią, wam i waszym potomkom. Niech światło obejmie wasz dom i zostanie w nim na zawsze. Aerhe igieto aner. Niech się stanie.

Dźwięki nagle ucichły. Światła znikły. Pochodnie znów płonęły rozświetlając komnatę. Zakonna wypuściła dłoń królewny, a potem również jej brata. Wolno odwróciła do siedzących.

– Oto pobłogosławiony związek władców Delgartu. Niech bogowie ich strzegą.

– Niech strzegą! – rozległy się krzyki.

Książę Verbedhe ukłonił się nisko ponownie chwytając dłoń narzeczonej, pewien, że oto Święta Tradycja dała mu swoje błogosławieństwo. Goście wiwatowali, a on uśmiechał się szeroko, szczęśliwy i spełniony.

Królowa Matka odetchnęła z ulgą, przekonana, że dopięła swego.

I tylko Lord Woere śmiertelnie blady wpatrywał się w Zakonną. Tylko on, prócz Rosy, wiedział kogo połączyło błogosławieństwo Zakonu.

Wieczerzę uświetniła muzyka najprzedniejszych grajków Krainy. Usunięto stoły, a goście połączyli się w pary by tańcami uświetnić narzeczeństwo następczyni tronu. Królowa Matka wsparta na ramieniu swego doradcy opuściła komnatę tłumacząc się niedyspozycją. Rosa usiadła wraz z królewskim synem na ławie pod ścianą i beznamiętnie obserwowała tańczących. Rowan dopiero wracał z dalekiej podróży w świat zakonnej magii. Zwolna budził się nadal nieświadom co działo się w ostatnim czasie.

– Zaczarowałam cię – przerwała mu rozmyślania Rosa. Spojrzał na nią zaskoczony. Uśmiechnęła się nie patrząc na niego.

– Dlaczego? – zapytał.

– Musiałam. Potrzebowałam cię posłusznego.

– Jestem ci posłuszny.

Roześmiała się. Zdumiony młodzieniec cofnął się lekko.

– Nie jesteś, Rowanie. Nigdy nie będziesz nikomu posłuszny. Już nie. Jesteś Gaalem, jednym z Czterdziestu. Nikt i nic nie będzie nad tobą panować. Jedynie ty sam.

– Ale…

– Spójrz, panie – przerwała mu wskazując koniec sali – książę Verbedhe ciągnie królewnę w ustronne miejsce. Zdaje się, że dziewczyna potrzebuje twojej pomocy.

Popatrzył we wskazanym kierunku i natychmiast wstał. Rzeczywiście książę pewien swych praw szarpał się z młoda narzeczoną ciągnąc ją do pustej komnaty. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Goście, w większości pijani nie patrzyli na młodych, a ci, którzy zauważyli chęci księcia, uznali, że po błogosławieństwie ma już do tego prawo.

Rowan ruszył na pomoc siostrze, za którą zatrzasnęły się drzwi. Nie zwrócił uwagi na sześciu przybocznych księcia, którzy uzbrojeni w miecze stanęli u wejścia do komnaty. Nie zauważył też, że Rosa biegła za nim, ani tego, że z korytarza wyskoczyli jej wierni Yorhowie. Rzucili jej srebrne ostrza. Złapała je w biegu i zakręciła nimi lekko. Jednym ruchem wyminęła królewskiego syna. Verbedhańczycy wyjęli broń i rzucili się na wojowniczkę i jej podopiecznego. Cięła szybsza niż wiatr osłaniając młodzieńca. Olbrzymi ruszyli jej na pomoc. Po chwili nikt już nie bronił Rowanowi wejścia do komnaty i mężczyzna wpadł do środka. Rosa stanęła w progu, a za nią wojowie.

Królewna leżała na podłodze, kopiąc i drapiąc próbowała wyrwać się narzeczonemu. Rozerwana do pasa suknia w strzępach zwisała po bokach. Książę w opuszczonych do kolan gatkach, przeklinając próbował rozsunąć jej uda i jednocześnie utrzymać pazurki z dala od twarzy. W ferworze nie zauważył nawet, że drzwi się otworzyły. Krzyknął i wziął zamach…

Rowan skoczył. Złapał rękę mężczyzny nim opadła i wykręcił. Dźwiękowi pękającej kości towarzyszył przeraźliwy wrzask. Gaal oderwał księcia od siostry i, niczym piórkiem, rzucił o ścianę. Chciał skoczyć ku padającemu, ale dłoń Arnette zatrzymała go w miejscu.

– Nie, zabiją cię za to – wyszeptała dziewczyna.

W jednej chwili czerwona mgła wściekłości opuściła umysł młodzieńca. Pochylił się nad leżącą. Delikatnie objął ją pomagając wstać.

Verbedhe klnąc uniósł się z podłogi. Sięgnął po odrzucony poprzednio sztylet. Nim jednak zdołał go podnieść chłód stali dotknął jego gardła.

– Nie, książę – cichy przerażający głos zabrzmiał w jego głowie – nie podniesiesz ręki na króla Delgartu. Wyjdziesz teraz. Zapakujesz na wóz ciała swoich ludzi i wyjedziesz z królestwa. A kiedy twój ojciec zapyta co się stało, powiesz mu, że, jak zwykle, próbowałeś sięgnąć po nie twoje. Rozumiesz?

Przezroczyste zimne oczy wwiercały się w jego umysł. Naraz poczuł ciepło na udach. Strach i wstyd zmieszały się w jedno.

– Widzę, że rozumiesz, książę. – ostrze cofnęło się. Zakonna odsunęła się otwierając mężczyźnie drogę ucieczki. Nie patrzyła na niego, kiedy ją mijał. Przyglądała się młodym władcom Delgartu. Zobaczyła ich miłość, strach i zawstydzenie. Rowan zdjął koszulę i okrył nią Arnette. Z tkliwością gładził jej włosy, a dziewczyna wpatrywała się w niego rozpaczliwie tuląc.

Rosa podeszła do nich. Lekko dotknęła ramienia młodzieńca, a drugą dłoń położyła na ręce dziewczyny. Przymknęła powieki i weszła w ich myśli.

A potem odeszła na straży komnaty zostawiając Yorhów.

Nie zapukała wchodząc do sypialni królowej. Matka Arnette czekała na nią. Wiedziała, że Kobieta Tradycji przyjdzie. Powiedział jej Woere. Stał teraz obejmując ją i z nienawiścią wpatrując się w Zakonną.

Dziewczyna delikatnie zamknęła za sobą drzwi, przeszła przez pokój i usiadła.

– Zgwałciłbyś własną córkę, Woere? – zapytała miękko.

Królowa drgnęła niespokojnie.

– Co?

– Twój kochanek, pani, namówił Verbedhe do gwałtu na waszej córce, żeby cofnąć Magię Połączenia.

Kobieta cofnęła się gwałtownie wyrywając z uścisku. Przez chwilę wpatrywała się w mężczyznę, z którym potajemnie dzieliła życie od prawie dwudziestu lat, którego kochała i który dał jej dziecko.

– Niemożliwe – wyszeptała. – To niemożliwe.

– To dla jej dobra. – Woere próbował znów ją objąć – dla naszego dobra. Tylko związek z Verbedhe da jej szczęście. Sama tak mówiłaś. Musiałem złamać czar, a to był jedyny sposób.

– Mylisz się Lordzie – zaprzeczyła Zakonna – gwałt niczego by nie zmienił, tylko dobrowolne pokładziny z innym mężczyzną zrywają Magię Połączenia. Tyle, że na to nie mogłeś liczyć.

– Ty głupcze! – królowa poczerwieniała z wściekłości. Odepchnęła kochanka patrząc na niego z obrzydzeniem – Magię Połączenia trzeba zamknąć! Zamknąć! A oni nigdy nie poszliby do łóżka! Na wszystkie demony, myślą, że są rodzeństwem!

Rosa uśmiechnęła się lekko.

– Już nie, królowo. I właśnie zamknęli zaklęcie.

Starsza z kobiet otworzyła usta i zaraz je zamknęła, gdy dotarł do niej sens słów wojowniczki.

– Zabrałaś Rowanowi jego dziedzictwo, pani. – Rosa wstała. Zacisnęła palce na medalionie. Przemówiła mocnym twardym głosem – głosem Zakonu – Tradycja mówi, że jeśli nie ma dziecka uznanego przez prawo, może dziedziczyć to z nieprawego łoża, a Rowentrat nie miał potomków prócz Rowana. Wzgardziłaś Świętą Tradycją, co więcej poprosiłaś Zakon o błogosławieństwo dla swojego kłamstwa. Mogę cię zabić, zabić twego kochanka, a córkę skazać na wieczną tułaczkę w biedzie i wstydzie. Taką karę przewiduje Zakon.

Królowa zbladła. Cofnęła się raptownie.

Zakonna uśmiechnęła się zimno.

– Woere zostanie wygnany. Nie tylko z Delgartu lecz z całej Krainy. Ty zamkniesz się w pałacu i nigdy więcej go nie opuścisz. Będziesz wierną poddaną twojego pana, matką jego żony, babką jego dzieci. I nikim więcej. Nigdy. Aerhe igieto aner. – Zakończyła uroczystą przysięgą Zakonu. Potem odwróciła się by wyjść.

Usłyszała myśli Woere nim sięgnął po sztylet. I nim zdołał jej dosięgnąć cięła długim srebrnym ostrzem. Królewski kochanek zadygotał gwałtownie i opadł na grubą niedźwiedzią skórę. Gasnące oczy wpatrywały się w nią z niedowierzaniem.

Gładkim ruchem wsunęła ostrze w pochwę na plecach i wyszła z królewskiej sypialni.

Dyrthre zarżała cicho na widok swojej pani. Rosa wsunęła rękę w grzywę i przytuliła się do końskiego karku. Przymknęła oczy i uśmiechnęła się ciepło.

– Wyjeżdżasz?

Odwróciła się powoli wciąż się uśmiechając. Naprawdę młody król Delgartu mógł uwieść samym tylko wyglądem.

– Pobłogosławiłam nowego króla, mogę jechać.

-Nie zostaniesz na noc? – W szmaragdowych oczach odbijały się gwiazdy, a światła pochodni kładły cienie na młodym obliczu. Kiedy nie odpowiedziała, położył dłoń na jej ramieniu. – Jak ci się odwdzięczę?

Delikatnie usunęła jego rękę. Dosiadła klaczy i spojrzawszy na niego ostatni raz odpowiedziała:

– Znajdę sposób, mój królu. Kiedyś… – ruszyła galopem w mrok, a za nią wierni Yorhowie.

Koniec

Komentarze

Mnie w niektórych momętach przypominało znane momenty z słynnych lektur. Ale wątek ciekawy.

Lejce służą do powożenia. Jeździec trzyma wodze.

Przeczytałem kilka stron, ale mnie znudziło i nie dotrwałem do końca.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Zmrużyła oczy i wolno przesunęła nimi po twarzy mężczyzny
Były na szypułkach.

Teraz, gdy nie było już Króla, nie miał go kto chronić. Przymknęła powieki i pozwoliła wyobraźni spotkać się z nim, pozwoliła mu się całować, pozwoliła pieścić. W jej wyobraźni był bezpieczny, oboje byli bezpieczni. W jej wyobraźni nie było księcia Verbedhe, obleśnego małego brzydala rozbierającego ją wzrokiem. Tam było miejsce tylko dla nich.
Powtórzenia.

Tak ogólnie: spróbuj odczekać dwa tygodnie i przeczytać tekst na głos.

Popieram Achikę. Za jakiś czas wrócić do tekstu i porządnie zredagować, poprawiając przy okazji bohaterów. Szczególnie tym olbrzymom przydałby się jakiś rys charakterystyczny. A tak ogólnie, Zakonna trochę przypomina mi Spowiedniczkę Goodkinda. Świat jednak ciekawy, więc warto poprawić te opowiadania. Aha, we wszystkich  trochę dużo tych książąt Jakiś natłok:D

Nowa Fantastyka