
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Mansory
OBSESJA vo.1
1.Pierwsze rozdanie.
W ciszy, w ktόrej żyję odzywa się telefon.
Urywany, brzęczący sygnał wabi mnie do staromodnej, metalowej słuchawki.
Waham się, nie jestem pewien, czy odebrać. Może to pomyłka? Może to nie do mnie?
Nie.
Tego numeru nikt nie wykręca przez przypadek. Nikt nie pyta, czy pod tym numerem znalazł swojego kuzyna czy winnego mu pieniądze przyjaciela.
Każdy, komu dane jest wybrać ten numer, doskonale wie, do kogo dzwoni.
Wie, ile to kosztuje.
Papieros z sykiem gaśnie w popielniczce, żarzący się popiόł migocze przez chwilę. Kubek kawy wędruje na stόł. Odbiorę– zresztą, jaki inny mam wybόr?
W słuchawce mόwią, że Chiny– konkretnie jakaś kolejna nowoczesna dziura zwana Hong-Kongiem. Że się skontaktują. Że proszą o numer konta, żeby przelać zaliczkę. Opłacą bilet lotniczy, muszą tylko wiedzieć skąd i na kogo.
Odpowiadam: „nie" i odkładam słuchawkę. Przez chwilę mam nadzieję, że to pułapka. Że to się już skończy.
Nie skończyło się, a telefon znόw dzwoni.
Dzwoni.
Dzwoni.
Ile można czekać?
Znόw ten sam głos, tym razem bardziej zaniepokojony i ugodowy. Pewnie boi się konsekwencji kogoś wyżej, jeśli w tej chwili nie zapakuje mnie na samolot.
Nawiasem mόwiąc, nienawidzę samolotόw.
Trochę się z nim droczę i obserwuję, jak jego mur topnieje, jak zgadza się na kolejne warunki.
Rozmowę kończę po dwόch minutach.
Sprawdzam ulicę przez koronkową firankę, ocean rdzawoczerwonych dachόwek zmącony suszącymi się ubraniami i antenami telewizji. Na dole spokόj. Kwiaciarka smaży się w słońcu.
Z drewnianej szafy wyciągam skόrzaną walizkę, niezbyt dużą, za to pakowną. Jest już gotowa, czeka na właśnie takie momenty. Rozglądam się, wszystko zabrałem.
Mόj cień, uczepiony moich stόp sunie po terakocie.
Zgarniam klucze.
Zresztą, jaki inny mam wybόr?
Cristoban Ohrondez siedział w głębokim, obitym twardą, aromatyczną skόrą fotelu. Czuł, jak guziki pikowania wbijają mu się w łopatki, lecz nie odezwał się ani słowem, nie zmienił pozycji. W pomieszczeniu było duszno, lecz nie czuł żadnych irytujących zapachόw, prόcz aromatu obić i zapachu świeżo odkorkowanego wina. Przez bambusowe rolety wpadało do środka mdłe, żόłte światło, wąskimi smugami omiatając małą przestrzeń.
Twarz za koronkowym parawanem była niemożliwa do zidentyfikowania przez misternie wycięty wzόr, jedyne, co mόgł wywnioskować to to, że jest doń zwrόcona profilem. Gospodarz sam z siebie mόwił niewiele, więcej zaś mόwił jego asystent, skromny i schludny Chińczyk stojący pod ścianą, na granicy parawanu, z widokiem na obydwu. Miał miękki, spokojny głos, z ktόrego bił szacunek zarόwno do swojego chlebodawcy, gdy mόwił w jego imieniu, jak i gościa. Co ciekawe, zauważył Ohrondez, gospodarz, ktόry przywitał go na samym początku i kazał asystentowi nalać wina, miał niższą barwę głosu, lecz jego portugalski był bez zarzutu.
Już wcześniej ustalili, że rozmowa będzie toczyć się w tym języku. Ohrondezowi było to na rękę.
Gdy przyboczny rozlał porto do kryształowych kieliszkόw, gospodarz stwierdził, że języka nauczyły go portugalskie zakonnice. Potem chyba zdał sobie sprawę, że nie powienien był o tym mόwić, gdyż od tej pory mόwił za niego młody.
Ohrodnez słuchał go uważnie, choć wolałby rozmawiać z samym zleceniodawcą. Nie lubił takiej postawy, czuł się nieco urażony. Miał nadzieję nawiązać kontankt z człowiekiem, od ktόrego bierze pieniądze, wysondować go i uznać, czy jest godny zaufania. Zawsze mόgł wstać, podziękować i wyjść. A tak, nawet nie wiedział, kto go najął.
– …rzecz w tym, panie Ohrondez, że sytuacja tutaj, w Hongkongu, pod panowaniem komunistόw zmusza nas – mόwił młody – do pewnego rodzaju dyskrecji. Nasze działania nie znajdują już takiej swobody jak pod panowaniem brytyjskich okupantόw. Oczywiście, Pekin nigdy nie odważyłby się przeciąć żyły Hongkongu prowadzącej na świat. Jesteśmy ich finansowym oknem, i podobnie jak nasi szanghajscy bracia cieszymy się pewnego rodzaju immunitetem, za ktόry musimy, niestety, płacić. Co raz wyższą cenę.
Triady, pomyślał Ohrondez. Na sto procent, Triady. Pięknie.
– W czym problem?– spytał cicho.
Porto smakowało mu. Zmrużył oczy, czuł jak łagodny smak rozlewa mu się po języku. Czekał.
Młody zawahał się na moment, czekając na znak od gospodarza. Ten skinął głową, powoli, niespiesznie. Na pewno jest gruby, pomyślał Ohrondez.
– Duma. Duma, ktόra powoduje, że w pewnym momencie musimy powiedzieć: dość. Dość wyzysku we własnym kraju. Nie możemy pozwolić na to, by traktowano nas jak obywateli drugiej kategorii. Bo prawda jest taka, że nasza działalność ma wielki wpływ na Hongkong taki, jaki pan widzi. Finansujemy rozwόj miasta. Budowę drόg. Rozbudowę nowoczesnej infrastruktury. Bez nas leniwi ludzie dzierżący swoje skorumpowane urzędy nie kiwnęliby palcem, gdyby nie mieli za to nic dostać wzamian. Tutejsi włodarze są przeżarci rdzą chciwości. Komunistyczny alfons nie może nas dłużej wykorzystywać. Cierpi na tym morale naszych ludzi.
– Nie są tacy oddani, jakbyście tego chcieli.
Głowa za parawanem obrόciła się w jego stronę.
– Słucham?
Tak! O to chodziło. Opanowany głos zawisł w powietrzu.
– Mόwię, że chcielibyście bardziej posłusznych podwładnych. Tych na najniższych szczeblach.
– Panie Ohrondez…-wtrącił młody, chcąc przerwać dyskusję między gospodarzem a gościem.
– To młodzi ludzie, łasi na pieniądze.– kontynuował Ohrondez, rozmyślanie ignorując asystenta, ktόry wyraźnie zaczynał tracić kontrolę nad rozmową.
– Panie Ohrondez…
– Nasi ludzie są lojalni– powiedział gospodarz.
– Może wasza zależność od komunistόw ich drażni…?
– Poddaje pan pod wątpliwość wierność naszych żołnierzy?
– Nie, absolutnie.
– Wydarliśmy ich z biedy i nędzy. Daliśmy pożywienie i wykształcenie. Są nam wierni aż do śmierci.
– Dlatego tutaj jestem– powiedział Ohrodnez. Uśmiechnął się lekko, z satysfakcją. Ich pięta achillesowa leżała wypięta na słońce. Upił kolejny łyk porto– uznał, że było absolutnie najlepsze, jakie dotąd pił.
– Dobry rocznik– mruknął.
Młody stał sztywno, z rękami złożonymi za plecami. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
– Dlaczego po prostu nie zlecicie mi zabόjstwa?– spytał w końcu z powagą. Czekał, nikt mu nie odpowiedział.– To byłoby dużo prostsze i tańsze.
– Nie.
– Co: nie?
– Zabόjstwo jest prostackie. Mało wyrafinowane. Zabić potrafi nawet analfabeta z Kowloonu– stwierdził gospodarz. Mόwił powoli, z namaszczeniem. Sytuacja wydała się Ohrondezowi nagle wyjątkowo absurdalna.– Nikt nie odważyłby się zabić takiego człowieka. My chcemy, by on sam odebrał sobie życie, rozumie pan? By odsunął od nas podejrzenia. Prostak tego nie zrobi. Mόwią o panu, że jest pan artystą.
Wentylator pod sufitem leniwie mielił powietrze wydając z mechanizmu ciche szuranie.
– Tak mόwią. Czy się znacie?
– Słucham?
Jego „słucham" jest wyprane z braku szacunku. Bez lekceważenia. Solidne, proste „słucham?", w takim wykonaniu, jakie Ohrondez najbardziej lubi.
– Czy się znacie. W sensie– czy mieliście kiedykolwiek kontakt?
– Czy jest to panu niezbędne? Do pracy?– nadal mówił łagodnie, choć Ohrondez chyba zaczynał go irytować.
Cristoban jednak tylko się uśmiechnął i skinął głową.
– Tak, znaliśmy się.
Ohrondez pochylił się nieco do przodu i oparł ręce na kolanach.
– Jest pan homoseksualistą?
Gospodarz zakrztusił się.
– Słucham?– zaskoczenie da się kroić. Trafił we właściwy punkt.
– Zna pan moje zasady.
Trochę się uspokoił. Posapał chwilę, złapał oddech i odłożył kieliszek na niski, hebanowy stolik. Ohrondez dostrzegł srebrną bransoletę na pulchnym nadgarstku.
– No tak…mόwiono to i owo o panu, ale czegoś takiego się nie spodziewałem.
Ohrondez opadł z powrotem na oparcie.
– I niech tak pozostanie. Nazwisko, proszę.
– Słucham?
– Nazwisko, cholera, czy mόwię tak bardzo nie po ludzku? I niech pan skończy z tym „słucham", bo szlag trafia. Czy pańska duma to utrzyma, czy naśle mnie pan na samego siebie?
Cisza gęstniała. Jego chiński consiglieri rzucał zaniepokojone spojrzenia, nadal z dłońmi złożonymi za plecami. Zerkał to na niego, to za parawan. Ohrondez uśmiechał się lekko, z wyższością, bo wiedział, że człowiek za parawanem jest już jego. Wytrącenie z rόwnowagi człowieka o tak opanowanym spojrzeniu na świat już na pierwszej rozmowie ugruntowało jego pozycję w tym rόwnaniu. Taką miał taktykę– stać na rόwni ze swoim zleceniodawcą, pokazać mu, że nie jest popychadłem i jego cena tego nie pokryje. Szermierka słowem w stylu francuskim, szczęk szpad, szeleszczące płaszcze i rozwiane rękawy-cios!, cios prosto w serce, strzępki dumy opadają na ziemię. To najbardziej boli Chińczyka, zapamiętać, zapamiętać.
W końcu gospodarz odezwał się, spokojnie, choć z nutą urazy w głosie.
– Ma Wuan Tran. Komisarz generalny policji. Jest jednym z najbardziej wpływowych– oprόcz burmistrza– ludzi w mieście. Kontroluje przemyt i handel ze Złotego Trόjkąta. Z pochodzenia jest Wietnamczykiem, świetnie dogaduje się z tamtymi komuchami. Znajdzie go pan w lokalu „ Niebiański Pałac", przebywa tam z reguły wieczorami, po pracy. Ma rozbudowaną ochronę. Skontaktuje się pan z jednym z naszych ludzi, on poda panu szczegόły pańskiej przykrywki. A teraz, jeśli będzie pan łaskaw, proszę wyjść.
Ohrondez patrzył na niego przez chwilę, cień wentylatora śmignął mu przez twarz. Dopił wino, wstał. Młody opuścił ramiona wzdłuż tułowia i zrobił krok w jego kierunku.
– Będziemy w kontakcie– powiedział z namaszczeniem.
– Jeszcze jedno– odezwał się Ohrondez– proszę przekazać swojemu pryncypałowi, że jeśli sprόbuje ze mną pogrywać, zabiję go.
Tym razem sam znalazł wyjście.
Brudny świat za drżącymi metalowymi drzwiami oślepił go i ogłuszył kakofonią dźwiękόw. Odczekał chwilę, aż oczy przyzwyczają się do blasku. Słońce, mimo iż z trudem przebijało się przez gęstą skorupę chmur, skutecznie doświetlało brud doków, obijało się na arkuszach blachy falistej pokrywających baraki robotników. Wilgotne, parne powietrze sprawiało, że czuł się jak owinięty w watę.
Huk młotów pneumatycznych dudnił mu w uszach, falował między kontenerami, gdzieś blisko zabuczała syrena okrętowa. Jakieś krzyki, nawoływania, bulgot diesli, stukot maszyn, wizgot kabli. Po ziemi przesunął się wielki cień– może samolot, może kolejna europejska limuzyna przenoszona z kontenerowca na brzeg przez masywny portowy dźwig. Wszystkiego dopełniał charakterystyczny, słodkawy odόr kleju, duszących oparόw benzyny, spalin i gorącej smoły, zmieszany z gorzką wonią morskiej soli, akroleiny, potu i innych mało przyjemnych zapachόw. Praca wre, pomyślał Ohrondez.
Stał tak przez chwilę i chłonął to, co go otaczało, dogłębnie analizując źrόdło każdego bodźca, ktόry rejestrował. Dawno już nauczył się obserwować otoczenie inaczej, niż tylko oczami, i nie raz ratowało mu to życie. I tym razem kontrolował stan gry, i tym razem nie pozwalał sobie czuć się bezpiecznie. Poczucie bezpieczeństwa ogranicza, uspokaja. Właśnie w tedy atakował wrόg. W czasie snu.
Bramka portowa wypluła go wprost w pulsujące, tętniące ulice Makau. W parnym powietrzu przeciskały się tysiące ludzi, każdy z nich kierując się w inną stronę starał się zapewnić sobie jak najwięcej przestrzeni na wąskim chodniku. Podobna walka miała miejsce na gęstej od samochodόw jezdni, gdzie małe riksze i skutery bez strachu rywalizowały o miejsce z wielkimi SUV-ami i ogromnymi, brudnymi ciężarόwkami, wydalającymi z drżących wydechόw piόropusze siwych spalin, ktόre kłębiąc się trzymały się nisko, przy kołach. Światła, z reguły czerwone, co chwilę tamowały ruch, pozwalając wielkim masom przelewać się na drugą stronę jezdni. Kakofonia klaksonόw, brzęczących silnikόw i nawoływań żebrzących przy szybach dzieciakόw mieliła rzeczywistość w wielobarwną, huczącą papkę, ktόrą go żywiła, a ktόra nie bardzo trafiała w jego smak.
Rozejrzał się uważnie, lecz nie mόgł wypatrzeć czegoś niepokojącego w tłumie wytrwale maszerującym w dόł ulicy. Westchnął, postawił krok i dał się wciągnąć fali, co chwilę kontrolując kieszenie. Jednakże czuł się bardzo nieswojo po spotkaniu w baraku, czuł coś niewymownego, tuż pod skόrą. Nie mόgł tego zgłębić, więc idąc za starą taktyką, pozwolił się temu kierować. Wszechobecne bilbordy i reklamy stanowiły swoiste znaki drogowe, wiszące smętnie na hakach czerwone lampiony czekały na swόj czas. Po chwili odbił w lewo, pokluczył trochę w tłumie, odbił w prawo. Rozejrzał się. Nadal coś kazało mu iść do przodu, zgłębić się w targu. Przeciskał się więc dalej, coraz głębiej w ciżbę, starając się nie oddychać nosem i nie patrzeć innym w oczy. Gęste powietrze uciskało mu klatkę piersiową, krew szumiała w uszach. Serce przyspieszyło, czuł jak tętnica szyjna pulsuje mu mocno, wyraźnie. Pocił się, czuł jak zimny pot spływa mu po plecach, ze skroni. Pocił się nie tylko on, lecz rόwnież setki innych ludzi, o ktόrych musiał się ocierać, gdyż o ustępowaniu drogi nie było mowy. Lawirował wśrόd bijących serc i śmierdzących oddechόw pragnąc wydostać się stamtąd jak najszybciej. Gdzieś nisko zaryczał kolejny odrzutowiec, a on zauważył z nutą goryczy barwy szwedzkich linii lotniczych. Przekupnie targowali się zajadle, jakaś szczerbata kobieta w sile wieku wymachiwała zakrwawionym wężem, ktoś inny nadziewał na szaszłyk chrząszcze, karaluchy i skorpiony. Szmaciane markizy rzucały na to wszystko chorą, żόłtawą poświatę, a Ohrondez czuł się jakby miał febrę. Kurczaki miotały się w klatkach, pomarszczony starzec ostrzył nόż o papier ścierny, rytmiczne szuranie doprowadzało go do szału. Gdzieś ktoś żyłował silnik w motorze, ktόrego nie widział, co rόwnież wyprowadzało go z rόwnowagi. Chmura spalin kłębiła się przy nogach, ktoś się kłόcił, przepychał, coś włochatego otarło mu się o łydkę– gwałtownie kopnął brudnego, zapuszczonego kundla, zaklął raz i drugi.
Obłęd!
Zdjął okulary, odepchnął jakiegoś smarkacza usiłującego wcisnąć mu złotą zapalniczkę i znalazł najbliższe drzwi, ktόre wyglądały na solidne. Pchnął drzwi restauracji– ciężkie i obite kuloodporną płytą. Zamknął je za sobą, czując, że wnętrze dłoni ma mokre od potu, nienawidził tego. Nadal ściskając okulary w dłoni rozejrzał się czujnie po czerwonej jaskini z dyskretnymi kinkietami w chińskie wzory. Od jednego ze stołόw zerwało się dwόch szczupłych, młodych Chińczykόw. Otaksowali go wzrokiem, spojrzeli po sobie, usiedli.
Cristoban ominął ich i usiadł za drewnianym przepierzeniem. Ku jego uldze siedzenia były miękkie. Schludna kelnerka zmaterializowała się po jego prawicy, jej melodyjny głos zmącił głęboką ciszę. Poprosił, by podała mu cokolwiek, oddalił ją gestem.
Potrzebował zebrać myśli.
Czuł, że Chińczycy są spięci, choć dzieliło ich kilka stolikόw, zastanowił się, co to za lokal. Pomyślał o swoim nowym zleceniodawcy. Pomyślał o Triadach. Potem o swoim przewrotnym szczęściu.
Potarł skronie i zmrużył oczy. Czuł, że ten cyrk źle się skończy. Miał takie wrażenie.
Zastanowił się nad gospodarzem spotkania. Mόwił płynnie po portugalsku.
Jak sam wyznał, nauczył się go od portugalskich zakonnic. Oznacza to, że był sierotą, gdyż z tego, co wiedział Ohrondez portugalskie zakonnice nie zajmowały się tu niczym innym jak niańczeniem bezpańskich bękartów. A skoro był sierotą, pochodził z nizin społecznych Hong Kongu, z najgorszej biedoty. Frustracja, gniew, zazdrość– oto prawdopodobne motywacje. Może ofiara podpadły mu, gdy był biedny, głodny i nagi, a teraz chciał zalepić swoje popękane, napęczniałe ego zabawą w zemstę. Ohrondez widywał takich ludzi wcześniej, znanych, szanowanych, a z mroczną przeszłością po drugiej stronie lustra. Ofiarami bywali najrόżniejsi ludzie– nieuczciwi wspόlnicy z przeszłości, więzienni gwałciciele, niewygodni wspόłodkrywcy, porywacze, ojczymowie– słowem ktokolwiek, kto kiedyś krzywo spojrzał na swego przyszłego werbalnego kata.
Ohrondez gardził takimi zleceniodawcami, gdyż w przeciwieństwie do innych fachowcόw, on zastanawiał się, dlaczego ten konkretny człowiek musi przejśc coś takiego, co on miał mu zgotować. Dawało mu to pewne szczegόlne uczucie, ktόrego nie umiał i nie chciał sprecyzować– coś w rodzaju psychologicznej władzy nad chlebodawcą; świadomość, iż jest bogatszy o tę wiedzę i o to, że ma go w garści. Lubił wtedy wrzucić mu taki emocjonalny granat na talerz i zabawiać się jego bezsilnością i wściekłością, upokarzać go na rόżne, wyrafinowane sposoby. Wiedział bowiem, że jest nietykalny, a jeśli pracodawca go zdradzi, on rozpłynie się w mroku i wrόci w najbardziej niespodziewanym momencie. Następnie zada mu bόl.
Gdyż on jest ciemnością.
Zupa won ton z kluskami była ostra, wypaliła mu gardło i roznieciła w żołądku pożar. Czuł, jak do oczu napływają mu łzy, a każdy oddech parzy. Wyobraził sobie śmierć przez otrucie, a potem zapłacił kelnerce i nadal pod ciężkim spojrzeniem dwόch Chińczykόw ulotnił się. Wychodząc usłyszał szmer ich rozmowy.
Po powrocie do hotelu Cristoban wziął długą kąpiel.
Siedział w parującej, gorącej wodzie, oparty plecami o zimne żeliwo wanny stojącej na staromodnych, lwich nogach. Czuł, jak wypaca z siebie toksyny, ktόre jego ciało wchłonęło na brudnych ulicach Makau. Ramiona przewiesił przez brzegi, głowę odchylił do tyłu i wpatrzył się w kremowy sufit.
Sprόbował zapalić papierosa, lecz w wilgotnym powietrzu nie chciał się przypalić.
Posiedział jeszcze parę minut, a podskόrne ostrzeżenie wciąż nie dawało za wygraną. Gdy woda zaczęła się robić chłodna, wypełzł z wanny i energicznie wytarł się swoim własnym, szorstkim ręcznikiem. Te hotelowe były zbyt miękkie.
Włączył telewizor, lecz trzęsienia ziemi w Japonii i powodzie błotne w Brazylii nie pociągały go. Wyjrzał przez okno.
Hong Kong pulsował i migotał tysiącem kolorόw przez tropikalną noc. Barki, dżonki i kontenerowce sunęły przez atramentową zatokę, a zachmurzone, pomarańczowo-granatowe niebo przeszywały dziesiątki błyskających czerwienią iglic. Cristoban zastanowił się, jakie to uczucie, gdy skacze się z jednej z nich, robiąc sobie jaja z prawa i pławiąc się w sławie i uznaniu tłumu tuż przed aresztowaniem. Spojrzał w dόł na ruchliwą ulicę dziewiętnaście pięter niżej. Ciekawe, pomyślał, czy spadłbym przed czy na samochόd. Rozważył tę myśl raz jeszcze, po czym wszedł do pokoju.
Wyszedł pόł godziny pόźniej, w czarnej kurtce i bez zegarka. Wsiadł do zielonej taksόwki i podał śniętemu kierowcy adres.
Po jakimś czasie wysiadł w ciemnym, brudnym zaułku w trzewiach Makau, w kłębach spalin taksόwki, ktόrej kierowca nagle się ożywił.
To nic.
Ruszył w głąb alejki, dopόki nie stanął przed niepozornymi drzwiami z numerem 4. Zapukał dwa razy, drzwi uchyliły się. Masywny Chińczyk przeszukał go i puścił dalej korytarzem.
Cristoban szedł powoli, nie spiesząc się. Stanął przed czerwonymi, londyńskimi drzwiami.
Obnażył lekko zęby w uśmiechu.
Osobiście nie doszukałem się w tym żadnej fantastyki, ale skoro to dopiero część pierwsza może dalej jakieś elementy się pojawią. Sam tekst jednak zrobił na mnie wrażenie. Ciekawą cechą jest to, że praktycznie przez większość opowiadania nic wielkiego się nie dzieje, a napięcie jest ogromne i nieustannie narasta ciekawość - co będzie dalej. Rozmowa ze zleceniodawcą opisana znakomicie. Podobnie podobał mi się opis zatłoczonej ulicy. Dziwne tylko, że nie robisz odstępów, gdy używasz myślników co troszkę irytuje, ale na odbiór opowiadania nie wpływa.
Pozdrawiam