- Opowiadanie: Wolimir Witkowski - Królestwo za pomstę: Droga na skróty (II)

Królestwo za pomstę: Droga na skróty (II)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Królestwo za pomstę: Droga na skróty (II)

 

Przebijające się przez gęsty las promienie słoneczne opadły na twarz Kolasova przerywając jego donośne chrapanie. Z trudem otworzył jedno oko i rozejrzał się wokoło. Z jednej strony Wincek ostrzył miecz, z drugiej tajemniczy łucznik robił nowe strzały. Zbychu spojrzał na gościa, podniósł palec do góry i zmarszczył brwi ewidentnie próbując sobie coś przypomnieć.

 

– Robert Szylec – powiedział mężczyzna w ciemnozielonym płaszczu i uśmiechnął się lekko.

– A, tak! – zaśmiał się Kolasov. – Wybacz, ale mi gorzałka się na pamięć zawsze rzuca.

 

Prawda była taka, że Zbyszek pił dwa razy więcej niż jego koledzy. Uważał wszak, że skoro waży drugie tyle co oni, to mu się należy. Poza tym był chytrusem jeśli chodzi o własne wyroby (chociaż się do tego nie przyznawał, a gdy tylko ktoś mu o tym wspomniał, w odpowiedzi dostawał po gębie).

 

– Zbieraj się, Zbychu – powiedział Dąbrowski i wstał. – Wyruszamy. Naostrzyłem ci topór.

– A nie trza było, Wincuś. Sam bym naostrzył.

– Pociąłbyś sobie łapy. Wstawaj, idziemy.

– A gdzie idziemy? Dalej na północ? – zapytał i podniósł się z trudem, stękając przy tym jak stary dziad.

– Trochę na wschód zboczymy. Daleko nie odbijemy, a zbadamy co to się święci z tymi ogrami. Jeśli Teliria ma z tym coś wspólnego, trzeba będzie powiadomić króla Hektora.

– Ale zamek króla jest na południe – Kolasov otrzepał z brody kawałki pieczonych ziemniaków.

– Dlatego jeśli tak będzie, ty się udasz do Hektora, a ja ruszę dalej do Yaris. – Łucznik spojrzał na Wincentego z zaciekawieniem.

– Ja będę mógł się udać do zamku – wtrącił. – Moja wioska leży niedaleko stąd, a przyjaciel posiada szybkiego i wytrzymałego wierzchowca. Na pewno go użyczy.

– Dobrze. Tak będzie najrozsądniej – zgodził się Wincenty. – Teraz chodźmy i sprawdźmy o co tam chodzi.

 

Maszerowali do południa w stronę Wzgórz Karlistych, gdzie według pogłosek miała znajdować się kryjówka ogrów. Szylec po drodze opowiedział to co o nich słyszał. Podobno grasuje około dziesięciu, z czego jeden jest wielki na pięć łokci. Do tej pory nie zauważono, by opuściły las, natomiast zaginęło w nim parę osób – w tym córka przyjaciela Roberta – które skończyły najprawdopodobniej jako posiłek. O ile napotkanie ogra w lesie, nawet w tych stronach, do wybitnie nadzwyczajnych zjawisk nie należy (choć dziwi), to grupa tychże stworów już tak.

 

Mężczyźni dostrzegli dym jakieś kilkadziesiąt sążni od nich. Szylec zatrzymał się przy niedużych zaroślach, podniósł rękę do góry, odwrócił się do towarzyszy i przyłożył palec do ust. Wskazał dłonią, by pozostali na swoich miejscach, a sam poszedł skulony dalej. Poruszał się ciszej niż wiatr. Wincenty obserwował z podziwem, jak powoli, bezszelestnie wyciągał strzałę z kołczanu, cały czas poruszając się wolno w stronę dymu. Przykucnął, naciągnął cięciwę i odwrócił się w stronę Dąbrowskiego.

 

– Rzućcie broń – powiedział spokojnie. – Jeden krok i poczęstuję grotem. Zanim do mnie dobiegniecie, zdążę dać dokładkę.

 

Wincenty nie zareagował w żaden sposób. Zaskoczyło go to, ale nie dał tego po sobie poznać. Po prostu patrzył szpiclowi prosto w oczy, a ten przez chwilę chyba nawet się przestraszył. Kolasov natomiast cały kipiał. Dyszał wściekle, zaciskał pięści, kręcił nosem, marszczył brwi, napinał mięśnie ud. Czuł się jak wściekły pies, który chce rozszarpać na strzępy królika znajdującego się poza zasięgiem łańcucha. Chwycił topór i cisnął nim z całej siły o ziemię. Dąbrowski spokojnie wyjął miecz i upuścił go. Robert zagwizdał głośno i po krótkiej chwili, zza krzaków za jego plecami, wybiegło sześciu uzbrojonych żołnierzy.

 

Dym z ogniska zakłębił się w powietrzu, podleciał na chwilę do Wincentego i pognał na wschód.

 

– Zwiążcie ich – powiedział Szylec wstając i ciągle mierząc z łuku w Wincka. – Wory na głowy pozakładajcie. I tylko nie obijcie ich za mocno. Ja do nich nic nie mam.

– A czemuś nas od razu nie zabił, psie?! – zapytał wściekle Zbych.

– Głupie pytanie, synu Saszy. Jakbym chciał, to już byście byli martwi, ale kazano mi was pojmać, nie zabić.

– Kto? – spytał Wincenty.

– Dowiesz się w swoim czasie, a teraz daj się lepiej związać po dobroci.

– Jak nas znalazłeś w lesie? – spytał Wincek i od razu dostał pałą w potylicę.

Szczery uśmiech Szylca rozmył się w ciemnościach.

 

 

***

 

 

Cisza… Zadaję cios mieczem. Niemy krzyk. Piękna pogoda i rzeki krwi. Dookoła wojna. Idę przed siebie. Cisza… Cios, wyjmuję z wroga miecz. Paruję, lecz nie słychać brzęku stali. Obrót, cios. Widzę krzyki, rozpacz, gniew. Widzę wrzaski, płacz i śmiech… Cisza… Jest! Widzę go! Otoczony największymi wojami. Idę. Cios, blok, cios… Jestem coraz bliżej. Widzę jego czarne futro, czarne włosy jak pierz kruka, czarne, puste oczy… On się śmieje w głos. Widzę to, lecz nie słyszę. Cisza. Idę powoli. Przede mną wiruje miecz, który ścina wrogów niczym żniwiarz zboże. To już nie jest miecz, to kosa! Moje dłonie! Kości! Mam na sobie czarny płaszcz. Jest i on – Aleksander – Teliriański władca! Trzech wojów się rzuca na mnie. Kosa jednym zamachem ścina im głowy. Czarne oczy się zwiększyły, roześmiana gęba się zamknęła. Ręce składają się błagalnie, berło w nich drży, ale ja nie mam wpływu… Kosa przecina szyję – nić wiążącą Telirię z problemami… Krzyk! Słyszę krzyk! Niewyobrażalnie potężny, piskliwy, kobiecy krzyk! Wiatr. Niedobry to wiatr… Ziemia się trzęsie i pęka…

 

Wincenty przebudził się, czując, że jedzie na wozie. Drewniane koła klekotały na kamienistej drodze i cały dyliżans podskakiwał co chwilę. Przez worek na głowie przebijały się promienie słoneczne.

 

– Zbychu!? – zawołał

– Nic mu nie jest – odezwał się Robert, siedząc obok i obierając jabłko nożem. – Leż spokojnie, bo będą ci musieli jeszcze raz przyłożyć.

– Gdzie jedziemy?

– Nic się nie bój. Powinieneś mi dziękować. Oszczędzam twój czas. Zabieram cię tam, gdzie i tak byś wyruszył z Yaris.

– Czyli gdzie?

– Och, Wincenty. Za dużo przebywasz z Kulasowem. Jakbym ci mógł powiedzieć gdzie, to byś nie miał wora na głowie. Powiem ci tylko tyle, że tam gdzie sam byś chciał podążyć.

– Lidia.

– Poniekąd.

– Co z nimi? Co z moją córką?!

– Tego nie wiem. Możesz być jednak pewien, że wie to ten, do kogo cię wiozę… Co w sumie nie do końca powinno cię cieszyć.

– Czyli do kogo mnie wieziesz?

– To już mogę ci w sumie wyjawić. Zabieram was do Aleksandry, domyśl się kogo córki.

– Nie wiedziałem, że miał dzieci.

– Ja też nie wiedziałem. Niestety dla ciebie, właśnie się jedno ujawniło i przejęło koronę.

– Co z tym wszystkim ma wspólnego Trisikstus?

– Ach, czyli już wiesz, że coś ma? – zdziwił się Szylec. – Ja niestety nie wiem co, ale wiem, że ot tak, to on się do polityki nie miesza. Mogę się tylko domyślać…

 

Nastała chwila ciszy. We dwóch zastanawiali się jak to się stało, że legendarny nekromanta wplątuje się w polityczne intrygi.

 

– Wiesz, że cię zabiję? – zapytał niezwykle poważnie Wincenty, przerywając zamyślenie.

 

Robert zaśmiał się bez nuty drwiny w głosie, zupełnie jakby usłyszał dobry żart. Poklepał Dąbrowskiego po ramieniu i dokończył jabłko.

 

 

***

 

 

Kilkunastoletnia, blada, wychudzona i niska brunetka krążyła nerwowo po ponurym holu. Ciemne witraże na bocznych ścianach przepuszczały tylko część światła dziennego, zmieniając go w ledwo widoczne, granatowe słupy. Z oddali dobiegał płacz dziecka.

 

– Niech ktoś uciszy tego bachora! – dziewczyna wrzasnęła tak głośno, że echo rozniosło się po całym pałacu. – Jeśli matka nie potrafi zamknąć mu gęby, to ją zabijcie! I tak mi nie jest do niczego potrzebna!

– Wybacz pani, ale matka musi karmić piersią. Jeszcze z tydzień będzie – odrzekła stojąca w kącie służąca, patrząc w marmurową podłogę. – Inaczej dziecko mogłoby umrzeć.

– Trisikstusie, kiedy oni tutaj dotrą? – spytała kompletnie odmienionym, łagodnym tonem, stojącego tyłem łysego mężczyznę. Wpatrywał się w ogromny portret Aleksandra i trzymał ręce za plecami. Na sobie miał satynowy, krwisty płaszcz po kostki, zdobiony czarnymi wzorami, które zdawały się wić w różne strony. Trisikstus odwrócił się powoli, ukazując swoją przerażającą, pomarszczoną twarz bez gałek ocznych. Oczodoły wypełnione były wirującymi, czarnymi smugami.

– A skąd mam wiedzieć? – zapytał zgryźliwie, lecz spokojnie. – Nie jestem jasnowidzem. Nie potrafię być też w dwóch miejscach jednocześnie.

– Czy nie mógłbyś wysłać Szadołaka jeszcze raz?

– Nie. Jego moce są ograniczone i nie może przebywać za długo poza moim ciałem. Na zwiady go już posyłać nie będę – odwrócił się z powrotem do obrazu, – to nie jest demon na posyłki.

– Nie masz innego? – pytała coraz zuchwalej.

– Nie! Aleksandro! – odrzekł stanowczo i wymownie. – Na posyłki mamy Roberta, a ten, jak ci wiadomo, właśnie wraca z twoją przesyłką. A propos, co zamierzasz z nią zrobić?

 

Ciemne oczy Aleksandry zapłonęły z nienawiści, a na twarzy zagościł wredny, złośliwy uśmiech. Dziewczyna rozłożyła ręce i zaczęła się kręcić wokół własnej osi jak baletnica. Tańczyła po całym holu i podskakiwała radośnie.

 

– Jeszcze nie wiem! – wykrzyczała. – Może pokroję dziecko na jego oczach? A potem żonę? A na końcu zamknę go w lochu bez jedzenia i picia? I zostawię mu tylko odrąbane części ciała jego rodziny, by je musiał zjeść?

– Myślę, że prędzej by się zabił – ze stoickim spokojem wtrącił Trisikstus.

– To może zabiję Lidię, a potem powiem mu, że wychowam jego córkę na kurwę, która będzie się chędożyć za jedzenie, od kiedy zacznie mówić? A później zabiję go z tą świadomością!? Hi, hi, hi, hi! Jest tyle możliwości!

– Radziłbym ci już teraz coś wybrać. Niezdecydowanie może cię potem wyprowadzić w pole. Nie zapominaj, że on zabił twojego ojca…

– NIE ZAPOMINAM!!! – przerwała Aleksandra piskliwym wrzaskiem. Przestała tańczyć.

– Nie zapominaj o tym – kontynuował spokojnie mężczyzna, – że tak łatwo mu to przyszło. Musi być w nim coś, o czym on sam może nie wiedzieć…

– Co takiego?

– Może cię to zdziwi, ale nie wiem. – Ironiczna odpowiedź nekromanty zawisła w pamięci dziewczyny niczym list gończy na drzwiach. „Zginie za to” – pomyślała.

 

 

***

 

 

– Dalej wóz nie pojedzie – powiedział Szylec i nakazał się zatrzymać.

 

To był dziewiąty dzień, który Wincenty i Zbyszek spędzili z workami na głowach. Dało się w nich rozróżnić dzień od nocy lub stwierdzić jaka była pogoda. Teraz zdawało się, że jest dość pochmurno, ale żaden z pojmanych mężczyzn nie miał pojęcia gdzie się obecnie znajdują. Byli osłabieni. Karmiono ich tylko czerstwym chlebem, a potrzeby załatwiali przy drodze. Umyli się tylko raz, poprzedniego dnia, w zimnym potoku. Dąbrowski mógł się jedynie domyślać, że znajdują się na terenie Telirii.

 

Robert nakazał im zejść z wozu. Jednego żołnierza odesłał z końmi do pobliskiej wsi, nie wymieniając nazwy. Prowadził jeńców pod górę, dość stromą, usłaną kamieniami i obrośniętą korzeniami ścieżką. Ręce mieli związane za plecami. Kolasov, popychany kijem przez śmiejącego się z niego żołnierza, przewrócił się kilkakrotnie. Za którymś razem, podnosząc się, odepchnął go potężnym kopniakiem i gdy próbował podbiec i kopnąć raz jeszcze, potknął się o korzeń i upadł. Oczywiście Zbychowi się za to oberwało i gdyby nie Szylec, prawdopodobnie by zginął.

 

– Po co my go kurwa w ogóle trzymamy? – zapytał ze złością ten, który oberwał od rudego Kolasova. – Królowa Aleksandra chciała tylko jednego!

 

Robert bał się tego pytania. Miał nadzieję, że tępa hołota nie domyśli się, że Zbyszek jest zbędnym balastem. Tymczasem wszyscy zawtórowali „błyskotliwemu” żołnierzowi. Szylec musiał odpuścić.

 

– Dobrze – powiedział. – Przywiążcie psiego syna do drzewa. Niech go pożrą w nocy wilki. Albo raczej ogry. – W odpowiedzi usłyszał śmiechy i wyraźną aprobatę pomysłu.

 

Kolasov odwrócił się w stronę szpiega i chciał na niego splunąć, ale w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że ufajdałby sobie worek. Zaczął wierzgać i szarpać się ze sporo mniejszymi Teliriańczykami. Gdyby nie związane ręce, prawdopodobnie dałby sobie radę. Żołnierze powalili go na ziemię, związali mu nogi, potem całego przywiązali do drzewa rosnącego kilkanaście sążni od ścieżki. Robert sięgnął po wielki topór wojenny Zbyszka, podszedł do niego i wbił broń w ziemię przed nogami woja z Bastronii.

 

– Masz! Ha, ha! Niech cię drażni, że tu jest. – Żołnierze znowu zarechotali, a Szylec sprawdził wszystkie więzy, szarpiąc je z każdej strony. Kolasov poczuł w dłoni końcówkę liny.

– Nie martw się, Zbychu. Wrócę po ciebie! – zawołał spokojnie, pewny siebie Wincenty. – Robert znów się zaśmiał, jakby usłyszał dobry żart i znów poklepał Dąbrowskiego po ramieniu.

 

Wincek gubił się w grze szpicla. Nie mógł uwierzyć, że ciągle wydaje mu się sympatycznym człowiekiem. Zaiste, lepszego aktora jeszcze nie poznał. Nie uratuje go to jednak przed śmiercią.

 

Wyruszyli, pozostawiając Zbycha przywiązanego do drzewa. Ten odczekał dłuższą chwilę, po czym z trudem szarpnął trzymaną w dłoni końcówkę liny. Sznur, którym był przywiązany do drzewa poluzował się jak zaczarowany i opadł na ziemię. Kolasov stracił równowagę i się przewrócił – ciągle miał związane ręce i nogi. Wił się jak wielka larwa naokoło drzewa w poszukiwaniu topora i gdy go już napotkał, przecięcie lin było tylko kwestią kilku ruchów. Oswobodził się w końcu i zdjął worek z głowy. Mimo iż niebo przysłonięte było ciemnogranatową zasłoną z chmur, światło dnia nadal go lekko oślepiało. Zbyszek rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę gdzie jest. W tych górach stoczyli pierwszą walkę z Telirią. Domyślał się też, gdzie prowadzą Wincentego – do pierwszego pałacu Aleksandra. Przypomniał sobie, jaką salą tortur tam dysponują i przełknął ciężko ślinę, wspominając jednocześnie opowieści o Trisikstusie. Nigdy go nie widział, ale z tego co słyszał, wywnioskował, że najlepiej trzymać się od niego z daleka. Tchórzostwo było jednak tak bliskie Zbyszkowi jak te ciemne chmury świni. Bez namysłu udał się więc w górę ścieżki, trzymając dystans, by nie zdradzić swojej obecności.

 

 

***

 

 

Wincenty słyszał otwieranie, zapewne ogromnych drzwi. Popchnięto go kopniakiem do przodu i drzwi się zamknęły. Podłoga była równa, a odgłos kroków rozchodzący się po pomieszczeniu pozwalał się domyślać, że znajduje się w holu. Ciągle lekko popychany, przeszedł kilka sążni, po czym otrzymał cios w tył kolan. Mimowolnie ukląkł. Robert zdjął worek z jego głowy, a Wincenty rozejrzał się i po chwili rozpoznał pomieszczenie. Był tu, kiedy wojna się rozpoczęła. Tu zaczęli poszukiwania Aleksnadra. Tu po raz pierwszy widział torturowanych ludzi. Tu nie chciał nigdy wracać… Skojarzenie podziemnej sali tortur z żoną uderzyło go jak młot bojowy. Miał wrażenie, że zemdleje, ale jego uwagę oderwał łuk i kołczan szpicla, który był dzierżony przez jednego z żołnierzy.

 

– Wypełniłem zadanie, wasza wysokość. – Szylec ukłonił się nisko siedzącej na tronie Aleksandrze.

– Nie miałeś wyboru – uśmiechnęła się ciemnowłosa, młoda królowa. – Uwolnię twoje dzieci w swoim czasie. Jak tylko zdecyduję co z nim zrobię – wskazała Wincentego berłem. Tym samym, który trzymał jej ojciec gdy został zabity. Wstała, bardzo powoli podeszła do Dąbrowskiego i z całej siły przyłożyła mu złotą kulą w głowę. Mężczyzna się przewrócił, a dziewczyna westchnęła, jakby jej trochę ulżyło. – Nareszcie – powiedziała cicho. – Do lochu go! – wrzasnęła do straży. – A ty, spieprzaj! – wskazała na Roberta, uśmiechając się szyderczo.

 

 

***

 

 

Zbychu szedł pod górę z trudem. Nienawidził nierównych terenów. Trzymał się w takiej odległości od ścieżki, by widzieć czy ktoś nią podąża. Nagle usłyszał stukot kopyt nadchodzący z naprzeciwka. Przykucnął w krzakach i wypatrywał jeźdźca. Zobaczył Roberta, ujeżdżającego kasztanową klacz. Przykryty ciemnozielonym kapturem, rozglądał się po lesie, jakby czegoś wypatrywał. Kolasov przez chwilę się zawahał, ale w końcu zahuczał raz jak sowa. Szylec zsiadł z konia i zboczył ze ścieżki, kierując się w stronę usłyszanego dźwięku.

 

– Wybacz, Zbyszku, ale musiałem. Oni trzymają moje dzieci – tłumaczył się Robert.

– A domyśliłem się, że coś jest nie tak, jak mi linę wręczyłeś. Dzięki.

– Tylko tyle mogłem zrobić. Po co szliście do Yaris?

– A nie wiem. Chyba siostra teściowej Wincka tam mieszka i podobno wie coś o Trisikstusie.

– Rozumiem. Wyczekuj mnie w takim razie pod wioską do świtu, a ja się udam do Yaris. Tylko nie wchodź tam sam i trzymaj się z dala od ścieżki. Najlepiej zostań tutaj.

– A niby jak dotrzesz do Yaris i wrócisz do jutra, jak na to miesiąca trzeba co najmniej?

– Zaufaj mi, proszę.

 

Robert spojrzał Zbyszkowi prosto w oczy. Ten podrapał się po rudej brodzie i skinął głową. Szylec wyciągnął rękę, uścisnął mu dłoń, po czym dosiadł klacz i popędził w dół ścieżki.

 

 

cdn.

Koniec

Komentarze

Widzę, że napisałeś już ciąg dalszy przygód Zbycha i reszty. Dobrze i lekko się czyta, podobnie jak pierwszą część. Pozdrawiam

Mastiff

Nowa Fantastyka