
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Tajemnica garbuna
Pierwszy kamień świsnął mu koło ucha i ciężko pacnął w pobliską kałużę, wypełnioną po brzegi cuchnącą gnojem czarną wodą. Bezwiednie poruszył wyschniętym na wiór językiem, zlizując przy okazji kilka kropel, który spadły ochładzając mu wargi. Woda śmierdziała nawet we wnętrzu jego gardła. Skulił się, czekając biernie na następne kamienie, które spadną niechybnie na jego koślawe plecy. Brag był przyzwyczajony do tego rodzaju zabaw. Po prostu strażnicy zamkowi nudzili się i by trochę chociaż poprawić sobie humory, szczuli na niego miejscowych parobczaków, przyglądając się później, jak ci próbują wyprostować mu skrzywione plecy i rechocząc przy tym zjadliwie, czynili zakłady, który z zamkowych obwiesiów rozwali wreszcie czerep garbusa. Ale Brag miał twardą czaszkę! Kiedy parobkom było już dość, odczołgiwał się do swojej kryjówki w pobliżu stajni, gdzie zakopywał się w podgniłym sianie, aż kopniak któregoś z masztalerzy nie wydobył go na światło dzienne lub wygłodzony żołądek nie domagał się, by zapchać go resztkami, które litościwa ręka czasem zostawiała niedaleko grodowej świetlicy.
Brag przypuszczał, że było to dzieło starej Flo, która z niewiadomego powodu zdawała się nim opiekować, chociaż, kiedy trafiał do jej królestwa – mrocznej, zamkowej kuchni, nieraz obrywał potężne cięgi wymierzone jej ciężkimi łapskami. Brag wiedział jednak, że jej ciosy tak naprawdę nie zrobią mu wielkiej krzywdy, a przynajmniej nie takiej, jakiej mógł się spodziewać ze strony rozwścieczonych parobczaków. A rozzłościć mogło ich cokolwiek! Choćby dzisiaj nie dość szybko ustąpił z drogi przyciężkawemu stajennemu Drogowi, który tylko łypnął na niego swym jedynym zdrowym okiem, splunął i wrzasnął na całe gardło:
– Odmienieeec!
I to wystarczyło!
Chwilę później Brag skulony we dwoje uciekał przed hordą rozwrzeszczanych pachołków, którzy zataczając koło zapędzili go na pokryty rozlewiskami błotnych kałuż placyk niedaleko świniarni, skąd nie było już żadnej drogi ucieczki. Powoli krąg się zacieśniał.
-I co pokrako?! – wysyczał przez resztki zębów kudłaty Marg. – Zaraz rozłupiemy twój wstrętny gnomi łeb! – podniósł z bajorka u stóp oślizgły kamień i rzucił. Brag zamknął oczy i czekał. Ale ku jego zdziwieniu kolejne kamienie nie leciały w jego kierunku. Zaskoczony uchylił z lekka powieki.
Krąg był przerwany! Parobczaki kulili się w pobliżu drewnianych tramów świniarni, a kudłaty Marg klęczał w samym środku bajorowatej kałuży przed stojącą w smudze słońca postacią. Dopiero po dobrej chwili Brag uświadomił sobie, kim jest osoba, której pojawienie się tak nagle przerwało „zabawę" parobczaków.
To była Jolanda! Córka komesa Stogniewa – miejscowego grododzierżcy, który surową ręką sprawował rządy w Dali.
– Czego chcecie od tego biedaka? – gniewnym głosem zapytała Jolanda i władczym ruchem rozsunęła kłębiących się u jej stóp pachołków. W tym momencie pobladły nagle Marg zanurzył kudłate włosy w śmierdzącej kałuży.
To upokorzenie największego wroga sprawiło Bragowi niewysłowioną radość. Dotąd to tylko on zwykle lądował w zgniłej wodzie.
Córka komesa postąpiła znowu krok do przodu, bacząc jednak uważnie, by nie powalać w błocie długiej, szkarłatnej sukni.
– Ostawcie go w spokoju! – powiedziała dumnie unosząc głowę i obrzuciwszy nieuważnym spojrzeniem wyratowanego przez siebie nieszczęśnika zakręciła się na pięcie i jak zjawa z innego świata zniknęła z pola widzenia garbusa.
Brag jeszcze długą chwilę nie był w stanie się poruszyć i to wcale nie z powodu obawy przed parobczakami, czy grodowymi strażnikami, którzy zresztą jak na rozkaz poniknęli z grodowych murów. Do tej pory Brag widział kasztelankę tylko raz i to ze sporego oddalenia. Widywał ją oczywiście, kiedy była jeszcze dzieckiem i w otoczeniu kilku nianiek bawiła się na zamkowych podworcach. Potem jednakże Jolanda wyjechała na długo. Mówiło się, że stary Stogniew wysłał ją po nauki na dwór księżnej Fiolunelli w Kuropatkach, gdzie miała nabrać niezbędnej dla damy ogłady i odpowiednich dla osoby z jej pozycją manier, których z pewnością nie zdołałaby osiągnąć z prostackimi w obejściu kobietami zamieszkującymi zamek w Dali. Co prawda komes niezbyt chętnie rozstawał się z ukochaną córką i dopiero interwencja grafiny Monto – siostry jego zmarłej młodo żony, skłoniła go do odesłania Jolandy do Kuropatek.
Teraz jednak, kiedy coraz głośniej mówiono o jakichś niejasnych zagrożeniach, które miały spaść na spokojne zwykle krainy Zagórza, wolał mieć córkę w swoim pobliżu. I dlatego gdzieś miesiąc wcześniej w orszaku zakutych w miedziane blachy gwardzistów zastukały na zamkowych kamieniach okute koła zgrabnej dwukółki, skąd dumnie spoglądały na rodowe gniazdo niebieskie oczy kasztelanki. Wtedy to właśnie Brag zobaczył ją po raz pierwszy.
Tymczasem zaś wśród parobków i grodowej czeladzi zaczęły rozchodzić się plotki o możliwym ataku, jaki może grozić Zagórzu ze strony Wielkiego Imperium Apostatów, których wężowe wojska miały spłynąć lada chwila z cienistych zboczy Gór Brązowych. Tego bano się jednakże w Dali może najmniej. W końcu gród leżał daleko od spodziewanego miejsca ataku, oddzielony od gór potężnymi fortyfikacjami Grodgórza, gdzie siedział waleczny hrabia Mąciwił, o którym wiedziano powszechnie, że prędzej każe pogrzebać się pod zamkową fosą, niż przepuści przez swoje ziemie choćby jednego odszczepieńca. Na dodatek niedaleko był uważany za niezdobyty Malowany Gród, który zgodnie z kursującymi wśród gawiedzi przepowiedniami nigdy nie mógł wpaść w ręce nie-ludzi. W Dali bardziej obawiano się wieści, jakie nadchodziły z zachodu i południa. Nieliczni kupcy, którzy w ten niespokojny czas przedzierali się przez Wielki Trakt Południowy mówili przy kuflu pienistej winnej nalewki o świecących na zboczach Gór Niebieskich oczach, a nawet o migających w oddali watahach przeraźliwych górskich gnomów. Plotkowano nawet, że zagrożenie może też przyjść ze wschodu, chociaż, jak pamięć ludzka sięga, nie słyszano, by plemiona piaskowych ludzi opuściły kiedykolwiek obszary Wielkiego Pustkowia Wschodu.
I coś w tych plotkach, szerzących się po karczmach i izbach czeladnych musiało być z prawdy, bo sam komes kilkakrotnie wyjeżdżał na czele świecących w letnim słońcu gwardzistów i znikał na kilka dni, a po powrocie kazał rozsyłać gońców aż na zielone zbocza Gór Niebieskich, zaś zagony gwardzistów z Dali po raz pierwszy od wieków zapuściły się w straszliwe moczary u brzegów Rzeki Barwionej. Czego tam szukały? O tym w zamku woleli jednak nie wiedzieć.
Wszystkich mieszkańców Dali opanował gorączkowy wręcz pośpiech. Okoliczni chłopi, zamieszkujący pobliskie sioła, nie czekając na rozkazy ekonomów, czy na to, by zboże dojrzało, wychodzili z sierpami na pola i żęli ledwo co żółtawe kłosy. I o dziwo, nikt ze sług komesa nawet nie próbował temu przeciwdziałać. W zamku też przybywało ludzi. Każdy, kto tylko mógł wysyłał przynajmniej dzieci na teren podgrodzia. Okolica pustoszała!
A w zamku wrzało coraz bardziej!
Jedyną istotą, która wydawała się nie przejmować wzrastającym w grodzie zgiełkiem, był garbaty Brag. Od momentu, kiedy kasztelanka wzięła go w obronę żył jakby w innym świecie. Cały czas przed oczami stała mu dumna postać Jolandy, taka, jaką ją widział wtedy. Skąpana złocistymi promieniami słońca, które rozświetlały burzę jej złotorudych włosów, wydawała mu się wtedy tak piękna jak żadna inna mieszkanka całego Zagórza, a może nawet wszystkich Krain Środka.
Nie zważając na miotane na swoją głowę obelgi, którymi raczyły go przechodzące pokojowe młodej kasztelanki, ani nawet na wylewane przez okna kubły z nieczystościami, specjalnie spuszczanymi przez kuchcików prosto na jego zmierzwioną głowę, całymi dniami snuł się w pobliżu wieży, gdzie znajdowały się komnaty córki komesa Stogniewa. Czasami udawało mu się ujrzeć przez uchylone z powodu gorąca wąskie okna zarys kobiecej głowy, w której domyślał się uwielbianej kasztelanki. A pewnego dnia zobaczył ją w całej jej krasie, kiedy wraz z dwoma dwórkami zachęcona do tego piękną, letnią pogodą i nieobecnością w zamku ojca, który z niewiadomych dla niej powodów nakazywał surowo, by nie opuszczała murów, wyszła z wieży zażyć przechadzki. Brag, kiedy ujrzał ją, wyłaniającą się spoza ciężkich drzwi, zaledwie kilka kroków od niego, zastygł w bezruchu. Czekał na jeden chociażby gest z jej strony i patrzył, starając się zapamiętać każdy szczegół z jej bladawej lekko twarzy i ciemnoniebieskich oczu.
– Pani! – Jedna z dwórek spojrzała na niego z obrzydzeniem, spluwając przy tym prosto w twarz garbusa. – Odmieniec!
Brag czekał, że jego wielbiona kasztelanka weźmie go znowu w obronę, ale Jolanda nie raczyła nawet na niego spojrzeć. Jedynie drobny ruch ręki, jaki uczyniła w kierunku postępującego za nią potężnego gwardzisty, wskazywał, że jednak dostrzegła jego obecność.
Następną rzeczą, jaka dotarła do świadomości Braga, był świński ryj, który metodycznie obwąchiwał mu oblicze. Leżał w samym środku chlewiku, dokładnie upaprany świńskimi odchodami i zdawało mu się, że nie ma w nim ni jednej całej kości. Przez opuchłe oczy z trudnością rozpoznawał zamglone kształty. Z głośnym jękiem podniósł się i kuśtykając podążył ku wyjściu.
Przez kilka kolejnych dni przestał pełnić swoją wartę pod wieżą kasztelanki, lecząc poturbowane, garbate ciało. Na jego szczęście uwaga zamkowych pachołków zajęta była zupełnie innymi sprawami i przynajmniej na razie dali mu całkowity spokój. Tak więc jedynym zmartwieniem garbusa stała się codzienna miska strawy, której domagał się jego burczący głośno żołądek. Czasem ukradkiem dawał się zamknąć w chlewiku i nim świniarczykowie się spostrzegli wyjadał z koryta nieco zbełtanych pomyj. Czasem stara Flo litowała się nad nim i przywoływała go gniewnym gestem do swego królestwa . Częstowała go wtedy z lekka stęchłymi, warzywnymi obierzynami, które po świńskich pomyjach smakowały mu jednak jak danie z królewskiego stołu, po czym Brag musiał przez długie nocne godziny szorować zaschłe złogi tłuszczu z mosiężnych patelni i garów, jakie zwalała mu pod nogi olbrzymia kucharka. Aż krew puszczała się z poranionych rąk garbusa. Ale nie narzekał!
Po jakichś sześciu dniach wrócił na swój posterunek pod wieżą Jolandy. Tym razem jednak już po paru godzinach zjawił się koło niego mrukowaty gwardzista, który kilkoma brutalnymi kopniakami wyrzucił go na główny dziedziniec. Groźnie wymachując wielkim buzdyganem wystękał nad jego głową ostrzeżenie.
– Jak jeszcze raz dostojna pani Jolanda poskarży się – charczał, wypluwając na skołtunioną głowę garbusa grudki tłustej śliny – że twój smród przeszkadza jej zasnąć, to urwę ci ten plugawy łeb, odmieńcze! Rozumiesz?! – gwardzista spuścił gwałtownie rogaty buzdygan.
Brag poczuł na policzku pieczenie. Jeden z kolców otarł się o jego twarz.
Tego dnia już pod wieżę nie wrócił. Za to w jego głowie począł kiełkować pewien plan.
Wieczorem podkradł się pod okienko niewielkiej sutereny, gdzie, jak wiedział, spędzała wieczory stara kucharka i pojękliwym, przerywanym głosem, starając się, by nie dosłyszeli go krzątający się po podworcu strażnicy, począł nawoływać:
– Pani! Dostojna pani!- wołał cicho, by wreszcie z większą odwagą zagrzmieć – Dostojna Flo!
Chyba właśnie to spowodowało reakcję. Pergaminowa karta, którą przesłonięta była okiennica zaszeleściła i z okna wychyliły się najpierw tłuste, poprzetykane siwizną włosy kucharki.
– A kogóż tam licho przyniosło? – chrapliwie zapytała Flo, odgarniając pęki opadających na twarz włosów. Brag wyłonił się tuż przed jej grubym nochalem.– A to ty! – chrząknęła przeciągle nosem, machinalnie wycierając go wybrudzonym mankietem. – Głodnyś pewnikiem?
– Nie, dostojna pani! – Brag pokręcił głową. – Mam do was inną sprawę, dostojna Flo!
– Ty? – przeciągle zachrypiała stara kucharka. – Do mnie? Sprawę?
– Chyba wiecie pani, jaką! – w głosie garbusa zabrzmiała pewność. Flo wychyliła się mocniej i podejrzliwie obrzuciła wzrokiem otoczenie.
Chwilę później zaskrzypiały drzwi i silna ręka wciągnęła Braga do sutereny, której wnętrze rozświetlało jedynie cuchnące smołą łuczywo wetknięte koło drzwi. Mimo panującego półmroku garbus doskonale widział napięcie w twarzy gospodyni, która nerwowymi ruchami napełniała mosiężny kubek pieniącą się nalewką. Dopiero popiwszy tęgiego łyka, zwróciła otyłą twarz w stronę garbusa.
– Jednak się dowiedziałeś, co? – zapytała z napięciem wpatrując się w oblicze Braga.
– Ano dowiedziałem się! – potwierdził pewnym tonem garbus, chociaż w ogóle nie miał pojęcia, o czym stara gada.
– Zawsze jej powtarzałam, że nie da się długo przed tobą tego ukrywać! – jakby do siebie zaskrzeczała Flo. – Ale ona była taka uparta! Taka głupia! – wzruszyła gniewnie półnagimi ramionami. – A twój ojciec…! Takiego dziwaka nigdy wcześniej nie widziałam! Żeby cieszyć się z tego, że urodziło mu się garbate dziecko. No ale nie dziwota! – zerwała się nerwowo z ławy, na której przysiadła. – W końcu czegóż można się spodziewać po przybłędzie z dalekiego Zachodu. Ponoć, nim do nas się przybłąkał – na nieszczęście twojej matki, biedaku – mieszkał wiele lat w straszliwej Meganie, gdzie ludzie żyją razem z odmieńcami.
– Mój ojciec nie był z Zag…órza? – wyjąkał z wysileniem Brag. Twarz starej Flo nagle skurczyła się w nagłym gniewie.
– Po coś tu przylazł, wywłoko? – wrzasnęła, popychając go w kierunku drzwi. Starała się przy tym nie dotknąć jego wywiniętych ku górze pleców, co nie umknęło uwagi garbusa. – Wynoś się! – ryknęła na cały podworzec. Skulony Brag umknął w kierunku zabudowań obory, obawiając się, że wściekłe wrzaski grubej kucharki ściągną mu na kark zamkowych strażników.
Przez całą noc w głowie szumiało mu od kłębiących się myśli. Zakopany głęboko w podgniłe siano przewracał się z boku na bok, nie mogąc zasnąć.
Brag właściwie pozbawiony był wspomnień z dzieciństwa. Jak przez mgłę czasami widział pochylającą się nad nim kobiecą głowę, której twarzy nie był jednak w stanie dostrzec. Tak jakby ukrywała ją przed nim. Dobrze pamiętał tylko głos kobiety. Cichy, uspokajający szept, który kołysał go do snu. Do tej pory jednak nigdy nie myślał o niej, jak o swojej matce. Jako coś zupełnie naturalnego uznawał fakt, że nie ma nikogo bliskiego. Do tej pory…
Rozmowa ze starą Flo całkowicie wytrąciła go z równowagi. Poszedł do niej, by poprosić ją o radę, jak może zbliżyć się do uwielbianej kasztelanki. Chciał prosić grubą kucharkę o wstawiennictwo, aby wielmożny komes Stogniew przyjął go na stajennego Jolandy. Wierzył, że dzięki temu będzie mógł przebywać choć krótkie chwile blisko kasztelanki. Tymczasem nagły wybuch gniewu kucharki uniemożliwił mu nawet wydukanie swej prośby.
Flo jednak wiedziała coś o nim! O nim i o jego rodzicach!
Brag teraz coraz częściej myślał o swoich rodzicach. Zaprzestał nawet wędrówek pod wieżę Jolandy, gdzie czyhał na niego milkliwy gwardzista. Natomiast nie spuszczał prawie z oka grubej kucharki, starając się zresztą schodzić jej z oczu, gdyż od nocnej rozmowy jej stosunek do niego zmienił się diametralnie. Nie tylko przestała go dokarmiać, ale wręcz, widząc go, szczuła na niego kanciastych kucharczyków. Dobrze, że coraz mroczniejsze wieści, jakie dochodziły do Dali, nadal odwracały uwagę parobczaków od jego osoby. A i zamek coraz bardziej pękał w szwach od nadmiaru ludzi, którzy kupili się za obronnymi murami. W takim tłumie niepozornemu garbusowi łatwo było się skryć.
Brag tymczasem czekał na okazję. Wiedział, że jedyną szansą, by czegoś dowiedzieć się jeszcze od grubej Flo, jest zbliżyć się do niej wtedy, kiedy jej umysł zamroczy się winną nalewką, której zażywała w wielkich ilościach. Jednak ze względu na wzrastającą liczbę gości w zamku stara kucharka miała mniej czasu dla siebie niż zwykle.
Do garbusa szczęście się w końcu uśmiechnęło. Tego dnia do zamku wtoczył się duży drabiniasty wóz, cały wyładowany skrzyniami i domowymi statkami, na którego czubku siedziała olbrzymia kobieta z rękami przypominającymi konary drzewa i tubalnym głosem nawoływała Flo. Powitanie, jakiego cichym świadkiem był Brag, wskazywało, że obie kobiety były bardzo dobrymi znajomymi, które jednak nie widziały się już od lat. Kiedy garbus ujrzał w ręku olbrzymki zielonkawy odblask sporej flaszy, wiedział, że nadeszła jego chwila. Mimo burczenia w brzuchu nie schodził ze swego stanowiska w pobliżu kuchni aż do późnego wieczora, kiedy wreszcie podtrzymywana przez jednego z kucharczyków wytoczyła się stamtąd, ledwo powłócząc nogami stara kucharka.
Bez większego trudu, niezauważony przez nikogo garbus wślizgnął się do cuchnącej winem sutereny. Flo leżała na barłogu porzucona tam pewnie przez parobka. Przewracała się co chwilę jakby miotana nagłym strachem, a z jej ust wydobywały się bełkotliwe słowa, których znaczenia Brag nie mógł się początkowo domyśleć. Dopiero, kiedy pochylił się nad potężnym cielskiem kobiety, sens słów począł do niego docierać.
– Przeklęty znajda… – syczała Flo. – Strzeżcie się… ON się zbliża! Jaskinia… Yyy… Ukryjcie znajdę… Wiedźma… Ukryjcie!!! – przy ostatnim słowie, które zamieniło się wręcz w przeraźliwy skowyt, stara zerwała się i nieprzytomnym wzrokiem spojrzała dookoła. Kiedy dostrzegła pochylającego się nad nią Braga, zaskowyczała i skuliła się, jakby oczekując na cios.
– Kim jestem? – próbował wykorzystać moment garbus. – Kim byli moi rodzice?! – potrząsnął drżącym ramieniem kobiety.
– Nieeee!!! – przeraźliwy wrzask wyrwał się z ust staruchy i Brag już nabrał ochoty do rejterady, będąc przekonanym, że krzyk ściągnie mu na kark całą straż zamkową, ale zawahał się na moment i wtedy z ust kobiety wydobył się skierowany do niego charkot. – KOZIA GROTA! Idż do Koziej Groty…!
Po wypowiedzeniu tych słów Flo zachwiała się i bez przytomności runęła na podłogę, czym ostatecznie wystraszyła garbusa. Brag wybiegł z sutereny kucharki, jakby goniło go stado apostatów i wyrżnął łbem wprost w nadchodzącego Kleba – dowódcę strażników. Ten zaskoczony nagłym pojawieniem się przed nim człowieka, przykucnął, dając tym samym czas garbusowi na wyślizgnięcie się z potężnych rąk.
Brag zatrzymał się dopiero, kiedy mury zamku przesłoniły pierwsze drzewa. W czasie którejś ze swoich ucieczek przed kamieniami ciskanymi przez parobczaków natrafił na niewielką dziurę w murze. Dorosły mężczyzna nie miał żadnej szansy, aby przecisnąć się przez nią, ale Brag przypominał raczej kilkunastoletniego chłopca i bez trudu mieścił się w wąskiej szparze, doskonale zamaskowanej wielkimi kępami grubego łopianu. To tędy właśnie wymknął się teraz garbus, który w tym momencie kierował się głównie instynktem. Wiedział, że nikt nie uwierzy odmieńcowi i strażnicy zatłuką go po prostu na śmierć. Krzyk Flo musiał zwabić Klebę i ten widząc ją nieprzytomną lub – czego Brag obawiał się najbardziej – martwą, uznałby go za napastnika, który chciał obrabować kucharkę albo zbyć ją cnoty. Żadne tłumaczenia, by tu nie pomogły. Kto by zresztą chciał słuchać takiej pokraki jak on.
Jedno było pewne! W zamku pozostać nie mógł!
Z początku biegł na oślep. Otrzeźwiły go dopiero mocne uderzenia gałęzi i głuche pohukiwania puchunów, które wzbiły się w powietrze wystraszone rumorem czynionym przez garbusa. Zdał sobie sprawę, że dalszy karkołomny bieg przez puszczę może się dla niego skończyć w najbliższym wykrocie, albo w paszczy jakiegoś drapieżnika, którego rozbudzą wydawane przez niego odgłosy. A o Starym Borze, na którego terenie znalazł się, opowiadano w Dali tak mrożące historie, że skołtunione włosy Braga stanęły w jednej chwili dęba.
Noc spędził u podnóża potężnej sosny, drżąc z zimna, a może bardziej z rosnącego strachu. Nie był w stanie zebrać myśli. Każdy odgłos podrywał mu nogi do biegu i tylko wysiłkiem woli powstrzymywał się, by nie pobiec z powrotem w stronę mroczniejącej w oddali fortecy. Na jego szczęście noc skończyła się szybko i powoli z mroku zaczęły się wyłaniać wyraźniejsze zarysy drzew oświetlane pierwszymi, nikłymi jeszcze promieniami wschodzącego słońca.
Gdy mroki nocy, a wraz z nimi również nocne koszmary rozwiały się w blasku letniego dnia, garbus zagłębił się w szumiącym borze, pożywiwszy się wcześniej kilkoma garściami zebranych jagód, których cierpko-słodkawy smak czuł jeszcze długo. Mimo że praktycznie nigdy nie oddalał się od zamku, wiedział, w którą stronę powinien się kierować. Każdy mieszkaniec Dali słyszał o Koziej Grocie i jej mieszkance. Na samą myśl o tym nogi uginały się pod Bragiem, a w wykrzywionych plecach rozchodziły się nagłe fale gorąca.
Garbus jednak kroczył dalej na wschód, zagłębiając się coraz bardziej w Stary Bór. Nie miał już nic do stracenia. Do zamku droga była dla niego zamknięta. Czasami w chwilach zwątpienia miał ochotę lec pod jakimś drzewem i poczekać na zbliżającą się śmierć. Coś jednak stale zmuszało go do dalszego marszu. Szedł na oślep, nie bacząc już na kierunki. Wiedział, że do Koziej Groty trafi, nawet gdyby tego nie chciał.
Jeszcze przed zmrokiem Brag dostrzegł zmianę monotonnego krajobrazu. Teren począł się piętrzyć i garbusowi coraz trudniej przychodziło pokonywanie kolejnych przeszkód. I tak miał niesłychane szczęście, że na trop tak łatwego łupu nie wpadł dotychczas żaden drapieżnik. Widział co prawda dwa wielkie niedźwiedzie, które jednak zignorowały go zupełnie. Gdzieś w oddali słyszał też stadko żerujących dzików. Natomiast na żadne krwijaki czy krasnoludy nie natrafił. Niestety coraz mniejszą również nadzieję miał na dotarcie do Koziej Groty przed zapadnięciem ciemności. A na kolejną noc w samym środku puszczy nie miał najmniejszej ochoty.
I wtedy ją właśnie zobaczył!
Kozia Grota wyłoniła się przed jego oczami jakby wyjęta z trzewi ziemi. W jednej chwili jej nie było, a kiedy mrugnął oczami, już była. Zdumiony przetarł oczy i patrzył na ciemną jamę Groty, z której zionęło stęchlizną. Wiedział już, że znalazł Kozią Grotę!
Długo jednak trwało, nim zebrał wystarczającą ilość odwagi, by wejść w ciemność, jaka spowijała jaskinię. Kilka głębszych oddechów i obraz kasztelanki stojącej w pełnym słońcu pomógł na tyle, że uczynił kilka nieśmiałych kroków w głąb Groty. Wbrew pierwszemu wrażeniu wnętrze jaskini wcale nie było mroczne. Jakaś dziwna poświata wydobywająca się z wilgotnych ścian rozświetlała grotę widmowym blaskiem.
Brag szedł wąskim korytarzem, który wił się, meandrując. Co kawałek jego bose stopy zagłębiały się w czymś miękkim. Zaciekawiony schylił się i podniósł kawałek do oczu. Już sam zapach mówił sam za siebie. To był kozi bobek. Teraz już zrozumiał nazwę, jaką nadano grocie.
Na wiedźmę natknął się równie niespodziewanie, jak chwilę wcześniej na jaskinię. Po prostu w pewnym momencie korytarz zamienił się w obszerną skalną komnatę, na której środku płonęło spore ognisko. Było dokładnie tak, jak Brag sobie zawsze wyobrażał.
Pochylona Wiedźma mieszała dostojnie wielką chochlą w olbrzymim kociołku z parującą cieczą i nuciła pod nosem sprośną piosenkę. W migotliwym blasku ognia garbus mógł dobrze się jej przyjrzeć. Z pewnością była już bardzo stara. Jej oblicze przypominało podziurawione bagnisko, a jedyną w miarę gładką całość stanowiły bystro spoglądające oczy. Na głowie całkiem siwe włosy były już tak mocno przerzedzone, że gdzieniegdzie przeświecała pomarszczona skóra. Z wpółotwartych ust sterczał jedyny ocalały ząb o barwie żółtobrunatnej.
Wiedźma zdawała się nie dostrzegać początkowo garbusa, całkowicie pochłonięta mieszaniem w kotle i wywrzaskiwaniem kolejnych zwrotek piosenki o jakiejś koziej panience, na którą oskomę miały wszystkie capy w okolicy. Dopiero głośne chrząknięcie spowodowało, że głowa Wiedźmy obróciła się w stronę przybysza.
– Aaa…– zagulgotała rozciągliwie. – Syn Zenda! Proszę! Proszę! Znaczy się gruba Flo nie utrzymała języka za zębami!
Słysząc te słowa, Brag otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Na terenie Zagórza wiedźmy raczej rzadko kontaktowały się z ludźmi, żyjąc gdzieś daleko w lasach lub na pustkowiach i chociaż każde hrabstwo szczyciło się posiadaniem własnej wiedźmy, to do ich pomocy uciekano się tylko w ostateczności. Skąd więc wiedźma znała starą Flo?
– No coś tak zbaraniał, kochaneczku? – gulgotała tymczasem dalej Wiedźma. – Podejdź no tu! – pokiwała wysuszoną na wiór ręką. Niech no ci się przyjrzę, kochaneczku! Syn Zenda! No, no!
Brag niechętnie poddał się dokładnej lustracji, jakiej dokonała Wiedźma. Jej suche ręce na dłużej zatrzymały się na skrzywionym kręgosłupie, by pieszczotliwie poklepać go po nim, mrucząc przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Brag nie był do tego kompletnie przygotowany. Ludzie raczej bali się dotykać jego garb. Dłuższą chwilę trwały te wiedźmie oględziny i garbus zaczął się już niecierpliwić.
– Syn Zenda! – powtórzyła po raz kolejny Wiedźma, mlaskając przy tym obleśnie. – Bili? Co kochaneczku? Bili! -zapytała wpierw, a potem twardo stwierdziła, natykając się na jedną z licznych blizn po „pieszczotach" zamkowej czeladzi. – Pewnie nieraz bili! I odmieńcem nazywali? Co? Kochaneczku? Taki to już nasz los! Trzeba się przyzwyczaić! A jak nie, to uciekać! Uciekać kochaneczku, gdzie oczy poniosą! Tak jako właśnie uczyniłeś! Dobrześ uczynił! – znowu poklepała go po garbie, w którym poczuł przyjemne mrowienie.
– Pani! – wydukał wreszcie ośmielony poufałością Wiedźmy Brag. – Pani, opowiedzcie mi o ojcu!
– Nic o nim nie wiesz! Co, kochaneczku? – roześmiała się rechotliwie Wiedźma. – Siadaj więc i popróbuj mojej okowitki! – szerokim ruchem nalała do wyciągniętego zza pazuchy kubka nieco parującej cieczy.
Płyn był gęsty i piekący. Brag zaraz po pierwszym łyku zakrztusił się i z trudem po długiej chwili udało mu się złapać oddech.
– Pierwszy raz, co kochaneczku! – śmiała się Wiedźma. Brag pokiwał głową. – Nie dawali,co? A okowitka dobra na frasunek! Oj, dobra! A tobie kochaneczku ciężko na sercu, co? Pij jeszcze! Okowitka piecze jeno z początku! Pij! – starucha zachęcająco poruszyła suchą ręką.
Garbus pociągnął więc zdrowo i tym razem napój bez przeszkód przepłynął przez gardło. Chwilę później Brag poczuł, że umysł ma jakby nieco jaśniejszy niż zwykle, zaś troski utonęły w chwilowej niepamięci. Wiedźma uśmiechnęła się szeroko bezzębnymi ustami.
– Widzisz, kochaneczku? – pokiwała głową, patrząc na garbusa z widocznym zadowoleniem. – Dobrze ci to zrobi, synu Zenda! Chcesz więc wiedzieć, kim był twój ojciec? – Brag skinął potakująco, zaś starucha nabrała głęboki haust powietrza i drapiąc się co chwilę po brązowych kurzajkach, zaczęła opowiadać. – Dziwny to był człek – ten Zend! W tłumie nikt z pewnością nie zwróciłby na niego uwagi. Mały, pękaty, z dala przypominał toczącą się po ziemi beczkę. Jak to pozory mogą mylić? Kiedy pierwszy raz zjawił się w mojej Grocie, też nie dostrzegłam jego prawdziwej MOCY. Ale gdy spojrzałam w ogień, to… – na twarzy Wiedźmy odbiło się nagłe przypomnienie dawnego strachu. – Lepiej nie przywoływać tego… – starucha spojrzała na garbusa uważnie. – Zend był człowiekiem, jakiegom w życiu nie spotkała, a żyję już dłużej niż sięga pamięć kilku pokoleń. Ale miał potężnych wrogów! Tak potężnych, że musiał umykać przed nimi aż do naszego Zagórza. On wszechmocny magun, przed którym drżały całe królestwa, szukał schronienia u mnie, biednej Wiedźmy z kraiku, o którym może nie słyszał nigdy wcześniej. Ale siły, jakie go ścigały… – starucha znowu przerwała i ciężko łapiąc powietrze zanurzyła usta w parującym ciągle płynie. Dopiero po kilku łykach była w stanie ciągnąć dalej swą opowieść. – Dopadli go na moczarach niedaleko Wielkiej Przełęczy Wschodu. Ostrzegałam go przed NIMI! Widziałam ICH w ogniu! Ale on kazał mi jeno przysiąc, że zaopiekuję się tobą i odszedł na pustkowia, by oddalić niebezpieczeństwo od ciebie i twojej nieszczęsnej matki. I tak jak potrafiłam, czuwałam nad tobą, Bragu synu Zenda!
– To ty kazałaś Flo opiekować się mną? – zapytał głuchym głosem garbus.
– Tak, kochaneczku! – skinęła starucha. – Miałeś nie zwracać na siebie uwagi! I dojrzewać do tego, do czego przeznaczył cię twój ojciec!
– Co to ma być?! – z gorączką w oczach zakrzyknął Brag.
– Dowiesz się we właściwym czasie, kochaneczku! – poważnie odpowiedziała Wiedźma. Na razie twój czas jeszcze nie nadszedł! Ale TO już blisko, naprawdę blisko! Czuję to! – bezwiednie wzrok Wiedźmy powędrował ku płonącemu ogniowi, który rozjarzył się natychmiast pod jej spojrzeniem.
Bragowi zdało się wtedy, że płomienie przybrały w tym momencie ludzki kształt, który kiwał na niego przywołująco ręką. Chciał już zapytać Wiedźmę o to, kiedy obok jego głowy przeleciał ciemny kształt, uderzając wprost w pierś staruchy. Wiedźma zachwiała się, a z jej ust buchnęła struga gęstej krwi.
Napastnicy zaatakowali w zupełnym milczeniu. Było ich trzech. Trzy mroczne kształty rozdzieliły się i zaczęły zbliżać z wolna do kulącego się przy leżącej Wiedźmie garbusa. W ich trójkątnych łbach niewiele było ludzkich cech. Ptasio zagięte, haczykowate nosy nadawały im niesamowity wygląd, pogłębiony jeszcze przez jarzące się zielonkawym blaskiem okrągłe oczy bez źrenic. W nadmiernie wydłużonych, załamanych w kilku miejscach łapskach trzymali groźnie wyglądające brzeszczoty.
– Użyj MOCY! – wyjęczała Wiedźma, rozpaczliwie unosząc się na ręce.
Garbus spojrzał z przestrachem na starą i bezradnie rozłożył ręce.
Potworne stworzenia były już dosłownie o kilka kroków i Brag czuł ich śmierdzące bagnem oddechy. Wiedział, że za chwilę srebrzyste ostrza spadną na nich i już nic nie będzie dla niego ważne. I wtedy właśnie poczuł, że ręka Wiedźmy uniesiona siłą woli dotyka jego pleców. Poczuł dziwaczną falę gorąca rozlewającą się wokół niego.
Tego, co stało się później nie pamiętał w ogóle. Kiedy wróciła mu świadomość, najpierw poczuł ohydną woń spalonego mięsa, która o mało nie pozbawiła go znowu przytomności. Kiedy zaś otworzył wreszcie oczy, zobaczył dwa kopcące się jeszcze kopczyki poczerniałych szczątków, wśród których lśniły srebrne brzeszczoty. Trochę dalej wił się w straszliwych boleściach ostatni z napastników, który podkurczał pod siebie na wpół opalone stopy i starał się odczołgać jak najdalej od swego przeraźliwego wroga.
– Co się stało? – w głosie Braga zabrzmiało olbrzymie zdziwienie. Patrzył dookoła pełnym zdumienia spojrzeniem i nic nie rozumiał. Czyżby on tego dokonał? Ale jak?
– To MOC! – wyjęczała z wielkim trudem Wiedźma, której usta pokrywała warstwa spalonej skóry, a oczy zaszły bielmem. – Musisz się z nią oswoić, kochaneczku! Jest twoim skarbem i nieszczęściem! – przerwała, zdając się tracić przytomność. Trwało to jednak krótką chwilę. – Twój ojciec przekazał ci to w darze! Pamiętaj jednak, że jeśli nie nauczysz się panować nad nią, twój los będzie straszny!
– Jak mam się tego nauczyć? – zaskowyczał garbus. – Naucz mnie!
– Idź na Zachód! – coraz słabszym głosem powiedziała Wiedźma, a w ustach pojawiły się krople krwawej piany. – Uważaj na …!
Nie dokończyła. Przez jej wyschnięte ciało przeleciał gwałtowny spazm, po którym znieruchomiała. Nie żyła!
Brag odwrócił się od jej nagle zmalałego ciała, w którym następował gwałtowny rozpad . Kozia Wiedźma przeżyła chwilę swej śmierci o wiele dziesiątków lat i teraz Natura domagała się swoich praw. Kiedy garbus znalazł się koło skowyczącego piskliwym głosem napastnika, ze starej pozostała już tylko kupka zetlałych kości.
– Nie dotykaj mnie! – Głos potwornie okaleczonego stworzenia przypominał skrzeczenie puchuna. Potwór starał się odpełznąć w kierunku wejścia do jaskini.
– Kim jesteś? – zrezygnowanym tonem zapytał Brag, nie spodziewając się odpowiedzi.
– Będziemy pomszczeni! – szarpnął się stwór i nim garbus zdążył zareagować, szybkim jak błyskawica ruchem rozciął brzeszczotem łuskowatą skórę gardła. Zielonkawa krew bryznęła na bose stopy garbusa, którego żołądek nie wytrzymał już tego i z ust Braga poleciała śluzowata ciecz.
Dopiero dobrą chwilę później na tyle opanował swoje odruchy, że był w stanie przyjrzeć się lepiej leżącemu już nieruchomo kształtowi. Brag nigdy nie widział stworzenia chociaż trochę do niego podobnego. Z wyglądu jego głowy wnioskował jednak, że miał przed sobą przedstawiciela straszliwego plemienia pustynnych ludzi, powszechniej znanego jako warwary, a na terenie Zagórza nazywanego po prostu piasożerami. Brag nigdy nie słyszał, by pustynni ludzie opuszczali kiedykolwiek Wielkie Bezludzie Wschodu. I mimo że Zagórze bezpośrednio sąsiadowało z ich siedliskami, żaden piasożer nigdy nie przekroczył pasma rozdzielających obie krainy Gór Nieprzebytych. Podobnie jak żaden człowiek nie zdobył się na odwagę, by zbadać Wielkie Bezludzie. Co prawda opowiadano o magunie Sagu, który miał się ponoć zapuścić na te niegościnne tereny, ale, ponieważ słuch o nim potem zaginął, sądzono, że po prostu zawrócił i ze wstydu wyjechał gdzieś może nawet do samej stubramnej Megany.
Brag nie zwlekał już dłużej! Musiał wyjść z tej cuchnącej śmiercią jaskini. I ruszyć zgodnie ze wskazówkami Wiedźmy na Zachód.
Kiedy wreszcie owiał go podmuch zimnego powietrza, odetchnął z ulgą. Był środek nocy. Nie spodziewał się, że od jego wejścia do Groty minęło już tyle czasu. Z oddali dobiegał go głuchy łoskot. A w koronach wysokich sosen szeleścił poszum wiatru, ale to nie on zaniepokoił garbusa. Od wschodu, gdzie piętrzyły się Góry Nieprzebyte, słychać było dudnienie. Brag już wiedział, co to było. Dzicy warwarowie przekroczyli granicę. I szli prosto na Dal! Chociaż nie widział jeszcze tych zbliżających się watah potworów z trójkątnymi łbami, był pewien, że zmierzają wprost do zamku. Do jego zamku!
Rzucił się do gwałtownego biegu, nie czekając tym razem na poranne słońce.
Właściwie nie wiedział, dlaczego to czyni! W końcu w Dali nie spotkało go nigdy nic dobrego. Nie miał tam praktycznie żadnej przyjaznej sobie duszy. W jego głowie pulsowała jednak tylko jedna myśl: Ostrzec Jolandę! Ostrzec Flo! Ostrzec komesa Stogniewa!
Nim dognały go pierwsze promienie słońca, jego bose stopy zatupotały na drewnianym moście, jak zawsze przerzuconym przez stromą fosę. Dal nie obawiała się napaści!
Brag wrzeszczał jak opętany, tłukąc dłońmi w dębowe wierzeje. Zaspany strażnik pojawił się dopiero po długiej chwili, ale widząc garbusa splunął z obrzydzeniem na ziemię i już miał ciężkim ościeniem zdzielić intruza po głowie, kiedy ten sprytnie uchyliwszy się mu pod ręką, wdarł się na zamkowy dziedziniec, napełniając go wrzaskiem.
– Trwoga! Trwoga! – darł się Brag na całe gardło, wywabiając tym kolejnych ludzi na mokre od rosy kamienie, którymi wyłożono placyk za bramą. – Piasożery! Piasożery nadchodzą!
– We łbie ci się pomieszało, pokrako! – warknął ponury strażnik, który wytoczył się właśnie z wieży. – Piasożery w Zagórzu! Też coś! Chyba się szaleju ożarłeś, wyskrobku! Nuże, łapcie odmieńca! – zarządził obławę i sam wyciągnął olbrzymie łapska.
Brag jednak nie dał się łatwo schwytać. Korzystając ze swych dziecinnych wręcz rozmiarów, z łatwością wymykał się rozespanym jeszcze strażnikom, wrzeszcząc przy tym coraz głośniej:
– Straszne warwary! P I A S O Ż E R Y !!! Ratuj się, kto może!
Jego ryki wywabiły na dziedziniec coraz więcej ludzi.
– Co to za wrzaski?! – potężny głos komesa Stogniewa, który wychylił się z okna zamkowej świetlicy, zapanował wreszcie nad rosnącym zgiełkiem.
Nawet garbus, słysząc go, zatrzymał się i bez oporu dał się podprowadzić pod okno.
– Ten odmieniec oszalał, panie! – warknął strażnik, starając się zmusić garbusa do uklęknięcia. Ku jego zdumieniu Brag, mimo że mężczyzna użył całej siły swych węźlastych mięśni, nie dał się przydusić do ziemi.
– To ten krzywus? – zapytał Stogniew, poprawiając mimowiednie rozchełstaną koszulę i mrużąc oczy krótkowidza. – Czego chce ten odmieniec?
– Czcigodny komesie! – skłonił się dumnie garbus, nie bacząc na dłoń strażnika, która chciała mu zatkać usta. – Kilkanaście mil od zamku, w pobliżu Koziej Groty napadło mnie trzech piasożerów, a z oddali słyszałem też zbliżanie się ich całej armii! – Brag znowu pochylił głowę i rzekł: – Każcie dostojny panie zamknąć bramy grodu! Będą tu, nim słońce stanie wysoko! Każcie opatrzyć mury, czcigodny komesie! Nim będzie na to za późno! – garbus zamilkł i z napięciem wpatrywał się w komesa, który rwał nerwowo długiego wąsa.
– Panie! – odezwał się Kleba – dowódca zamkowej straży, który w międzyczasie pojawił się na dziedzińcu i nieufnie przypatrywał się garbusowi. – Ten wyskrobek zwiał wczoraj z zamku i włóczył się cały dzień i noc po Starym Borze! A co tam porabiał? – Kleba wzruszył ramionami i postukał się wymownie w czoło, dając wyraźnie do zrozumienia, co o tym wszystkim sądzi!
– Pewnikiem, panie – dorzucił drugi ze strażników – klepki mu się obruszyły i oszalał dokumentnie. – Może nawet spiknął się z wyjuchami! Takiemu odmieńcowi to nietrudno! Obwiesić psiajuchę! Jak świat światem nie słyszano, by jakowyś piasożer pojawił się po tej stronie Gór Nieprzebytych! Obwiesić odmieńca! Ot i tyle!
Tłum, jaki tymczasem zgromadził się na dziedzińcu, zaszemrał przyzwalająco! Podniosły się okrzyki, a w niektórych ściśniętych dłoniach zaczerniły się kamienie.
– Panie! – tym razem Brag padł na kolana. – Każcie wysłać gońców w stronę Koziej Groty! – zaskowyczał głucho. Nie mógł pojąć, dlaczego nie chcą mu wierzyć.
– Patrzcie odmieńca! – rozległy się głosy. – Kozia Grota mu się marzy! Z Wiedźmą wszedł w konszachty! Chce nas sprzedać czarownicy! Na bramę parszywca! Obwiesić odmieńca!
I ten krzyk rozlegał się coraz głośniej. Już kilku co odważniejszych poczęło sięgać do garbusa, szarpiąc na razie tylko postrzępiony kubrak, w jaki był odziany. Jedynie obawa przed gniewem potężnego komesa, który w zamyśleniu przyglądał się całej scenie i dalej szarpał długiego wąsa, powstrzymywała wszystkich od wykonania rzucanych wobec garbusa pogróżek.
Wreszcie Stogniew gniewnie fuknął i obróciwszy się na pięcie, zniknął w oknie.
Tłum natychmiast uznał to za gest przyzwolenia i dziesiątki nielitościwych rąk pochwyciło Braga i pociągnęło w stronę zamkowych murów, gdzie już niecierpliwy parobczak przerzucił przez jeden z rzygaczy sznur, zwisający aż do samej ziemi. Drugi szybko skręcił pętlę!
Garbus nie bronił się! Nagle wszystko stało mu się zupełnie obojętne. Ci śmierdzący gnojem i potem ludzie, którzy wyglądali nie lepiej od spotkanych w jaskini piasożerów, czy warci byli, by ich ratować.
Tuż pod karkiem uczuł rozszerzającą się falę gorąca. Wiedział, co za chwilę się stanie! Na głowie poczuł szorstką powierzchnię pętli, którą zarzucał mu na szyję znienawidzony Marg. Mięśnie garbusa napięły się bezwiednie.
Nagle jednak tuż nad jego głową rozległ się przeraźliwy wrzask, który zmroził wszystkich. Jeden ze strażników z rozwartymi szeroko ze strachu oczami wskazywał ręką na wschód i wrzeszczał wrzaskiem nie do opisania. Ci, którzy akurat znajdowali się na blankach, zdawali się być skamieniali z trwogi.
– Luuudzie! – wreszcie jeden ze strażników odzyskał głos. – Stary Bór maszeruje do Dali!
Istotnie ciemniejąca w dali linia lasu zdawała się z wolna przybliżać do zamkowych murów. Rozległy się okrzyki przerażenia. Z murów poczęli zbiegać pierwsi przerażeni strażnicy. Widząc to Kleba puścił się pędem ku bramie i zagoniwszy siłą kilku swoich ludzi, opuścił z nimi ciężką bronę.
Pojawił się też sam komes Stogniew, który – rycząc jak zraniony zwierz – miotał się w srebrzystym szyszaku po dziedzińcu, nawołując wojów na mury. Jego przykład podziałał na resztę i zmieszani strażnicy poczęli wracać na mury. Jednak pierwszym, który tam się pojawił, był Brag, a w jego ręce błyszczał porzucony przez kogoś dębowy łuk.
Kiedy zaczęła się panika na murach, garbus uwolnił szyję z pętli i nie czekając na kogokolwiek wspiął się zwinnie po sterczącej belce, chwycił łuk i obrzucił uważnym wzrokiem okolicę, wychylając się z zamkowego wykusza. Jemu też w pierwszej chwili zdało się, że to rzeczywiście Stary Bór wyruszył na podbój Dali. Dopiero po dłuższej obserwacji spostrzegł swój błąd. Istotnie wielkie korony starych drzew chwiały się poruszane jakąś przemożną siłą, co rzeczywiście dawało wrażenie ruchu, ale ku murom toczyła się inna fala.
– Piasożery! – ryknął z całej mocy Brag i natychmiast wypuścił w kierunku najeźdźców pierwszą strzałę, która utonęła w migotliwej wstędze zielonkawych ciał, jakie sunęły w stronę obwarowań Dali.
Okrzyk garbusa najwyraźniej otrzeźwił kilku mężczyzn z załogi zamku. A i sam komes Stogniew zdołał już wspiąć swe olbrzymie cielsko na zamkowe blanki i widząc zbliżających się napastników, wrzasnął:
– Strzałami w nich! Strzałami! – I za przykładem garbusa chwycił za łuk i począł szyć w kierunku nadciągających piaskowych ludzi.
Wkrótce przyłączyła się do nich cała grupa strażników. Na razie jednak ich pociski nie czyniły wśród wrogów większych spustoszeń. Widać było, że strzały odbijają się od dziwnych, brązowawych puklerzy, w jakie warwary byli odziani.
Brag zdyszany od ciągłego napinania łuku i wypuszczania miedzianych grotów, przerwał na chwilę, ocierając krople tłustego potu, jakie zalewały mu oczy. Teraz mógł lepiej przyjrzeć się armii piasożerów, która na kształt wzbierającego wichru nadciągała pod mury zamku. Szli bez większego ładu, jakby nikt nimi nie kierował. Potykając się o siebie, tłoczyli się już pod zamkową bramą i garbus ponownie ujrzał zielonkawo lśniące okrągłe oczy osadzone na trójkątnym łbie. W zakrzywionych, długich łapskach potworów groźnie błyszczały znane mu już brzeszczoty, które jednak wydały mu się teraz dużo groźniejsze niż poprzednio. Niektórzy wyposażeni byli oprócz tego w dziwnie wyglądającą broń, której przeznaczenia Brag początkowo nie mógł się domyślić dopóki jeden z piasożerów nie wypuścił jej ze świstem z rąk. Połyskliwy kształt o zakrzywionych na końcu rogach ze skowytem wzleciał w powietrze i ugodziwszy w czoło jednego ze strażników, wrócił do rąk wielkiego warwara. Brag spojrzał na leżącego obrońcę i ze wstrętem natychmiast odwrócił oczy. Połowa twarzy strażnika zamieniła się w miazgę.
Ale i strzały obrońców poczęły czynić wśród piasożerów coraz większe spustoszenia. Kiedy spostrzeżono, że brązowawe puklerze stanowią barierę dla pocisków, starano się trafiać bezpośrednio w ohydne trójkątne łby i coraz więcej drgających ciał zwalało się w fosę.
W międzyczasie Kleba, który miał jako jeden z nielicznych doświadczenie w walce na murach, kazał kobietom i przebywającym w zamku wieśniakom naznosić na mury kamieni, które w tym celu zalegały jeden z dziedzińców, a starej Flo, która jęczała ze strachu skryta w pobliżu studni, zdzieliwszy ją najpierw w kark, nakazał wziąć kilku kucharczyków i nagotować jak najwięcej ukropu, który potem mieli dostarczyć obrońcom.
Donośny głos komesa także dodał odwagi broniącym. Brag, który widząc, że większą szkodę napastnikom uczyni kamieniami, począł miotać je we większe skupiska wrogów. Co chwilę też trafiony przez niego piasożer z wizgiem padał na pokrytą zielonkawą mazią ziemię u stóp zamku. Nagle odmieniec kątem oka dostrzegł złotawe włosy w niedalekiej odległości od siebie. Jolanda z dumnie wzniesionym czołem szyła w kierunku warwarów z łuku z kołowrotkiem, jaki garbus widział kiedyś u Kleby. Jeden ze strażników osłaniał ją wielkim drewnianym szczytem, którym starał się uchronić kasztelankę przed miotanymi przez piasożery zakrzywionymi oszczepami. Bezwiednie Brag uczynił kilka kroków w jej kierunku i wtedy z przerażeniem zobaczył, jak strażnik strzegący Jolandy wali się bezwładnie do tyłu, zaś w stronę kasztelanki leci z wizgiem wirujący kształt.
Tego, co stało się później nie mógł opisać potem nawet sam Brag. Z nieludzką wręcz szybkością garbus wyskoczył w powietrze i jednym ruchem tuż przed twarzą córki komesa schwycił lecące ostrze. Sam nie mógł pojąć, w jaki sposób tego dokonał.
Teraz to on zajmował się ochroną kasztelanki.
Tymczasem sytuacja obrońców stawała się coraz gorsza. Była jednak jakaś wola kierująca poczynaniami trójkątnogłowych piasożerów. Po pierwszych bezładnych atakach na mury, które napastnicy podjęli, najwyraźniej licząc na pełne zaskoczenie, przegrupowali swe siły i teraz już metodycznie kolejne fale zielonkawego wojska uderzały o mury Dali. Najwidoczniej zgodnie z wydanymi rozkazami, kiedy nie powiodło się opanowanie głównych wrót zamku, starali się wdrapać na mury. Niektórzy czynili tu użytek z długaśnych łap zakończonych ostrymi pazurami, którymi wczepiali się w najmniejsze rysy na murze i z kocią zwinnością wdrapywali się na górę. Inni używali do tego celu smukłych drzewek sosnowych, wyciętych w pobliskim borze.
Najgorsze jednak miało dopiero nadejść!
Obrońcy najpierw usłyszeli straszliwy ryk, a potem oczom ich ukazało się przeraźliwe stworzenie. Na krótkich, beczkowatych nogach sunął w stronę muru kształt przypominający olbrzymiego robala z całą masą poruszających się gwałtownie licznych szczęk. Na jego obłym karku siedział wysmukły piasożer, najwyraźniej kierujący potworem.
– Skalny smok! – jęknął doświadczony Kleba, który rozpoznał stworzenie, o jakim słyszał niegdyś w karczmie nad Rzeką Barwioną. Wiedział, jak groźny był ten beczułkowaty potwór.
Reszta mieszkańców Dali o możliwościach skalnego smoka dowiedziała się chwilę później. Już jego pierwsze uderzenie wybiło kilka potężnych głazów, które natychmiast zniknęły w przeraźliwych szczękach potwora. Następne uderzenie smoczego łba zwaliło z nóg większość obrońców stojących na tej części murów. Stało się jasne, że nieuchronnie potworne zwierzę uczyni wyłom w obwarowaniach Dali. Zrozumiał to też wódz napastników, który gdzieś z oddali kierował ich poczynaniami. Wysoki gwizd, jaki rozległ się nagle w pobliżu skalnego smoka, dał sygnał piasożerom do kolejnego przegrupowania. Ich długie zielonkawo – brązowawe kolumny wyraźnie przesunęły się w stronę rejonu działania potwora, czyhając jeno na odpowiedni moment, by wlać się przez uczynioną przez niego dziurę.
Pojął to też stary komes, który gwałtownymi gestami i okrzykami począł kupić wokół siebie ludzi, by rzucić ich w miejsce, gdzie spodziewał się, że za chwilę zapadnie ostateczne rozstrzygnięcie. Z rozpaczą w oczach i rozwichrzonymi długimi włosami zmiatał potężnymi ciosami kolejnych piasożerów, którzy zdołali wspiąć się na mury.
Tymczasem Brag, który nadal pilnie strzegł „swej" kasztelanki, nie dosłużywszy się jednak z tego powodu ani cienia zainteresowania ze strony Jolandy, również zauważył zagrożenie, jakie groziło murom.
– Wodą go! – ryknął w kierunku Kleby. – Gorącą wodą!
Nikt jednak nie zważał na jego wrzaski i garbus w końcu sam musiał opuścić swe dotychczasowe stanowisko i nad wyraz zwinnie przetoczyć się do wielkiej konwi z parującą wodą, którą przed chwilą wniósł na górę jeden z pacholików. Z wielkim trudem podniósł ją do góry ponad blankę i spojrzał w dół. Wielki talerzowaty łeb skalnego smoka znajdował się tuż pod nim, wgryzając się w kolejny olbrzymi kamienny blok.
W tym momencie mur zachwiał się i na moment Brag stracił równowagę i chwiejąc się o mało nie wylał całego wrzątku wprost na swoją głowę. Ostatkiem sił przechylił cebrzyk i patrzył na reakcję potwora.
Woda rozprysnęła się na wszystkie strony, uderzając w otworzony szeroko pysk bestii. Ryk, jaki się później rozległ, o mało nie rozsadził uszu najbliżej stojących obrońców zamku. Siedzący na karku potwora piasożer zwalił się trójkątnym łbem w dół prosto pod beczułkowate nogi skalnego smoka, który padł po krótkim podskoku na ziemię i począł drgać na całym monstrualnym cielsku. Bestia przestała być groźna.
Na zamkowych blankach podniósł się okrzyk triumfu i obrońcy z jeszcze większą zajadłością rzucili się na oblegających. Kilku co odważniejszych zapędziło się nadmiernie w wirze walki i po zwalonych sosnowych pniach skoczyło na karki piasożerów, tnąc bezlitośnie w odsłonięte miejsca.
Zresztą w oddali działo się coś jeszcze dziwniejszego. Nagle od strony zachodniego traktu rozległy się odgłosy, które jako żywo mogły uchodzić za dźwięki bojowych rogów. Każdy, kto tylko mógł, z niedowierzaniem nadstawiał ucha, a skupione wokół grubej Flo wieśniaczki piszczały radośnie, wskazując na zachód.
– Pomoc! Ktoś nam idzie na pomoc! – wrzeszczały coraz głośniej!
Wreszcie obdarzony sokolim wzrokiem strażnik Zado, który nie zważając na śmigające wokół niego wirujące ostrza, wychylił się daleko ze szczytu zachodniej wieży, krzyknął radośnie.
– To konnica Odrzywoła! Książe Odrzywół idzie nam w sukurs!
Radosna wieść natychmiast rozniosła się po murach i przydała jeszcze energii broniącym strażnikom. Nikt już nie zważał na niebezpieczeństwo! Sława księcia Odrzywoła, władcy Malowanego Grodu wszystkim dodawała otuchy. Teraz już potworni napastnicy musieli ulec.
Nie zważając na nic, Kleba zebrał wokół siebie grupę wojów uzbrojonych w olbrzymie toporzyska i nakazał otwarcie bramy.
– Nie będą nam później odrzywołowi knechci wypominać, że czekaliśmy na nich jak kwoki w kurniku! – syknął do jednego ze swoich ludzi.
Piasożery wpadły w panikę. Chyba już nikt nad nimi nie panował. Dobiegające z oddali wysokie piski świadczyły dobitnie o klęskach, jakie zadawali im jeźdźcy władcy Malowanego Grodu. Także strażnicy z Dali nie pozostawali w tyle. Parli do przodu, siekąc zaciekle uciekających miedzianymi ostrzami i pławiąc się dosłownie w zielonkawej krwi potworów, którzy zmykali teraz z powrotem w kierunku mrocznych ostępów Starego Boru. Tam bowiem pogoń nie zamierzała się zapuszczać.
Brag ciężko dyszał wycieńczony po swym ostatnim wyczynie. Kiedy ostatnie piasożery zniknęły spod zamkowych murów i czeladź poczęła uprzątać martwe ciała poległych obrońców i zrzucać w dół dobijanych bez zbytnich ceregieli trójkątnogłowych napastników, garbus odszukał wzrokiem kasztelankę. Widząc ja bezpieczną, odetchnął z wyraźną ulgą i natychmiast uczynił kilka kroków w jej stronę.
Jolanda powolnym ruchem odgarniała w tym momencie złociste sploty włosów, które w trakcie boju rozwichrzyły się na wietrze. Przypadkowo jej wzrok na chwilę zatrzymał się na przykurczonej z nagłej emocji twarzy garbusa. Krótki grymas, którego znaczenia nie mógł się domyślić, zmroził mu serce, a słowa, jakie usłyszał o mało nie zwaliły go z nóg.
– Dzielnie się spisałeś, mój obrońco! – kasztelanka skinęła mu przychylnie głową, a Brag poczuł, że gotów jest dla niej skoczyć w gardziel skalnego smoka.
Nie zdążył jej jednak odpowiedzieć, gdyż prawie w tej samej chwili do dziewczyny podszedł wysoki strażnik z osobistej gwardii samego komesa i pochyliwszy głowę w ukłonie rzekł:
– Twój dostojny ojciec, pani, wzywa cię, byś mu towarzyszyła, kiedy będzie witał naszego wybawcę – księcia Odrzywoła!
Jolanda poszła więc w ślad za potężnym gwardzistą, zaś biedny Brag, który nie śmiał podążyć za nią odprowadził ją jeno wzrokiem, starając się jednak, by nie umknęła mu z pola widzenia. Widział, jak smukła sylwetka kasztelanki zbliża się do krążącego po dziedzińcu Stogniewa, który z wyraźną przyganą odezwał się do niej, ganiąc widocznie fakt, że narażała się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo. Jednak samych słów garbus nie dosłyszał. Zresztą wszystko w międzyczasie zagłuszyły potężne okrzyki wznoszone na cześć jeźdźców z Malowanego Grodu. Nawet Brag wychylił się przez wąski otwór w murze, by lepiej zobaczyć nadciągającą ku bramie zamkowej kawalkadę żołnierzy.
Istotnie ich widok mógł wywołać okrzyki zachwytu.
Ku Dali w równych szeregach zmierzali jednobarwnie odziani jeźdźcy na pięknych czarnych koniach z wzniesionymi do góry długimi kopiami, które krwawo lśniły w stojącym wysoko na niebie słońcu. Mogło się wręcz zdawać, że nie z bitwy wracają, a z parady. Szczególną uwagę zwracał zwłaszcza jadący na czele olbrzymi rycerz w pozłocistej zbroi z wielkim koncerzem w ręku, którym wymachiwał z taką łatwością, jakby uczyniono go z drewna, a nie szacownej, dobrze obkutej miedzi.
– Odrzywół!!! – po zamkowych murach przeszedł szmer podziwu.
A sam książę, słysząc te ściszone głosy, podwijał zadziornie długaśnego wąsa i uśmiechał się, chytrze wykrzywiając usta i bacznie przyglądając zamkowi, w którym nie był jeszcze nigdy, a który właściwie uważał już za swój.
Brag miał w tym momencie okazję, by dokładnie przyjrzeć się potężnemu możnowładcy, który akurat przejeżdżał obok miejsca, gdzie wychylał się garbus.
Już samo imię Odrzywoła mówiło samo za siebie. Istotnie było w nim coś z mocy zwierzęcia, którego miano nosił. Potężnie sklepione piersi znamionowały niesłychaną wręcz siłę, a wielkie jak chlebowe bochny łapska musiały służyć właścicielowi do zgniatania przeciwnika jednym uderzeniem. Płaska twarz co prawda nie należała do urodziwych, ale najwyraźniej tym książę przejmował się najmniej. Dumnym spojrzeniem szarych oczu omiatał kłaniających się wpół mieszkańców Dali, którzy już bez skrępowania wiwatowali na jego cześć. Łaskawym skinieniem głowy obdarzył dyszącego ciężko Klebę. Znał go jako stogniewowego posła na swoim dworze.
Tymczasem komes wraz z córką stali już w bramie zamku. Odrzywół zeskoczył nader gracko z konia i na piechotę podszedł do pana Dali, co spotkało się z olbrzymim wręcz aplauzem ze strony mieszkańców, których chóralne wiwaty zagłuszyły pierwsze słowa Stogniewa. Dopiero podniesione do góry ręce potężnego księcia, które sygnalizowały, że teraz on chce coś powiedzieć, uciszyły gawiedź.
– Czcigodny kasztelanie i wy cna pani Jolando! – zagrzmiał w nagle powstałej ciszy głos księcia. – Mniemam, że te wstrętne pokraki nie uczyniły specjalnych szkód w waszym zacnym grodzie i że przybyliśmy na tyle szybko, by ich całkowicie pognębić! Mniemam takoż, że wszystko to wyjdzie nam w ostateczności na pożytek, a Malowany Gród i Dal połączy wieczna przyjaźń! Ohydnym zaś piasożerom na pohybel po wiek wieków!
– Wdzięczni wam jesteśmy dostojny książę za ratunek! – dwornie skłonił się gruby komes. – Jak zaś wielce, o tym wiadomym uczynimy wszystkim na uczcie, jaką na waszą cześć wyprawimy dzisiejszego wieczora, by tym lepiej uczcić radość ze zwycięstwa nad potwornymi stworami, które chciały nas pognębić! Prosim was panie na pokoje! Waszych ludzi takoż!
Stogniew obrócił się i poprowadził księcia w kierunku dworzyszcza przy niemilknących wiwatach mieszkańców zamku. Za nim kroczył olbrzymi Odrzywół trzymający za rękę spłonioną rumieńcem kasztelankę.
Brag odwrócił głowę i przysiadł ciężko pod murem. Nikt już nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy pochłonięci byli wjazdem do zamku drużyny wybawców, których triumfalnie prowadził stary Kleba.
Ku zdziwieniu garbusa pod wieczór odnalazła go niedaleko świniarni stara Flo, która przyniosła mu zaproszenie na ucztę. Jednak najwyraźniej dostrzeżono jego wyczyny na murach. Brag był tak tym uradowany, że zapomniał nawet wypytać grubą kucharkę o jej konszachty z Kozią Wiedźmą. Prawie biegiem pobiegł ku rozświetlonym wnętrzom zamkowej świetlicy, gdzie podejmowano gości. Było ich tak dużo, że dla niektórych rozstawiono na podworcu prowizoryczne stoły i winna nalewka lała się tam już strumieniami.
Garbusowi udało się jednak dostać do obszernej zamkowej świetlicy, gdzie nad biesiadującymi górował suto zastawiony różnorakim jadłem i konwiami, w których głucho chlupotała pienista nalewka, masywny, dębowy stół. Przy nim zaś siedział sam dostojny książę Odrzywół obejmowany czule przez ledwie trzymającego się na nogach komesa Stogniewa. Z boku przyglądała się temu z dumnym wyrazem twarzy pomieszanym z wyraźnym niesmakiem spowodowanym zachowaniem ojca piękna Jolanda.
Bragowi wydało się wtedy, że ma przed oczami postać pochodzącą wprost ze snów. Jej krasa olśniła go do tego stopnia, że aż na chwilę przysiadł na progu i dopiero gwałtowne szarpnięcie przywołało go do rzeczywistości. Odsunął się, robiąc miejsce czeladzi, która właśnie wnosiła kolejne dania przeznaczone na stoły biesiadników. Garbus tymczasem ponownie popadł w otępienie. Nie odrywał już praktycznie wzroku od smukłej postaci kasztelanki, jawnie adorowanej przez olbrzymiego księcia, przeciw czemu – ku wzrastającej rozpaczy Braga – najwyraźniej nic nie miała.
Czary goryczy dopełniły słowa pijanego Stogniewa, który ze straszliwym śmiechem zakrzyknął do Odrzywoła.
– Alkowy u nas wygodne, mości książę! – zarechotał głośno. – Jeśli macie takowe życzenie, to na pierwszą noc z małżonką nie będziecie musieli długo czekać! Co książę?!
– Ojcze! – okrzyk Jolandy na chwilę otrzeźwił otyłego komesa, który zachwiał się i przytomniejszym wzrokiem spojrzał na pobladłe nagle czoło kasztelanki. – Jeszczem nie została pobłogosławiona zieloną gałęzią i na razie książę nie jest mym mężem!
– Ale będę, cna pani! – wymruczał Odrzywół, krzywiąc grube wargi w obleśnym uśmiechu. – Szybciej niż myślicie!
– Widzę, że nadszedł już czas, bym poszukała schronienia we własnej komnacie! – sucho odrzekła Jolanda, gwałtownie podrywając się z miejsca i tylko wspólnymi siłami zdołano ją powstrzymać przed wykonaniem groźby.
Brag już miał się rzucić na ratunek ukochanej i uczyniłby to niechybnie, gdyby nie czyjaś koścista ręka, która z niewysłowioną mocą schwyciła go za ramię o mało nie obalając na ziemię. Z gniewem odwrócił się, by rozprawić się ze zuchwalcem. Ujrzał wysokiego chudego jak tyczka mężczyznę w barwach odrzywołowego dworu. Pod zwisającym aż po piersi czarnym wąsem igrał przyklejony do wąskich warg drwiący uśmieszek.
– Nie warto! – wymruczał uspokajająco intruz.
Brag poczuł nagłe mrowienie przebiegające przez skrzywienie pleców. Znał ten głos! Znał tego człowieka! Nie wiedział, skąd, ale znał. Moc przypomnienia oblała go nagłą falą. To było tak dawno! Wąska twarz kobiety i te długie wąsiska, które łaskotały go po twarzy.
– Tyś jest Brag syn Zenda! – stwierdził raczej niż zapytał przybysz. Garbus bezwiednie skinął kudłatą głową. – Wysoko chcesz sięgać! – dodał wąsacz. – Twoje prawo! Ale ona nie warta tego!
Brag, słysząc te słowa, ścisnął nerwowo pięści. Ten przybłęda z Malowanego Grodu ośmielał się znieważać Jolandę. Mężczyzna dostrzegł nerwowe ruchy garbusa i natychmiast bezceremonialnie poklepał go po ramieniu i z przyjacielską miną zagadał:
– No nie bocz się na mnie, mości Bragu! Urody jej nie zbywa, prawda to! Ale czy ma duszę? Praktyk ci to mówi, mości kawalerze!
Garbus nieprzyzwyczajony, by ktoś traktował go jak równego sobie, zabełkotał jeno i bezwolnie dał się wyprowadzić na wąski korytarz prowadzący do wieży, gdzie trzymano niesfornych poddanych i gdzie znajdował się zamkowy skarbczyk.
– Tu możemy porozmawiać bez obawy, że jakieś niesforne uszy będą ku nam nadstawione. – orzekł spokojnie wysoki mężczyzna, kiedy pozostawili za sobą rozgardiasz panujący w świetlicy.
– Kim jesteście, panie? – zdołał wreszcie wydusić z siebie garbus. – I skąd znacie moje imię?
– Możesz nazywać mnie Silem z Oderwanej Części! – skłonił swą tykowatą sylwetkę wąsacz. – Przynajmniej obecnie pełnię przy boku Jaśnie Oświeconego Księcia Odrzywoła funkcję ochmistrza, chociaż myślę, iż prawdziwym powodem, dla jakiego ten wół mnie trzyma przy swoim boku, jest to, że może pośmiać się z moich krotochwil. Błaznem więc jestem, młodzieńcze, ot co! – roześmiał się podkręcając zawadiacko wąsa. – W dzisiejszych czasach najbezpieczniej jest być trefnisiem! Zwłaszcza zaś przy boku takiego zwyrodnialca jak Odrzywół!
– Nie lubicie, panie, swego księcia! – na wszelki wypadek odezwał się Brag.
– Ano nie lubię! – żachnął się człowiek zwący się Silem. Natychmiast się jednak uspokoił i już ciszej ciągnął: – Nie o tym jednak chciałem z tobą porozmawiać, kawalerze! Nie o tym! – pociągnął garbusa w mrok korytarza. – Widziałem, jakeś patrzył na tę blondwłosą dziewoję! Chcesz ją, co? – przerwał i chwilę przyglądał się Bragowi, na którego twarzy, mimo panującego półmroku dostrzegł plamy czerwieni. – No już dobrze! Nie sumuj się! Normalne to! Młodyś jeszcze, to i amory ci w głowie! – pokiwał głową. – Potem wywietrzeją ci te zbytki z łepetyny. Praktyk ci to mówi! – znowu zamilkł i uważnie rozejrzał się wokoło. – Jeśli mi pomożesz w pewnym przedsięwzięciu, sprawię, że jeszcze dzisiaj będzie ona twoja. Ale jakoż tego dokonasz, panie? – z niedowierzaniem w głosie ozwał się garbus.
– O to możesz być spokojny! – zapewnił z tak wielką pewnością w głosie tykowaty Sil, że Brag uwierzył w jego słowa.
– Czego więc żądacie, panie? – nadstawił ucha garbus.
– Chcę byś zszedł ze mną do dalskich lochów i przyniósł stamtąd pewien przedmiot! – ściszonym głosem powiedział wąsacz, równocześnie popychając Braga w stronę schodów.
– Ale, panie! – bronił się garbus. – Ja nigdy w lochach nie byłem! Co wam po kimś takim jak ja! Tam trzeba kogoś, kto wam pomoże pokonać Czarne Siły!
– Już ci powiedziałem kawalerze, że właśnie ciebie mi tam właśnie potrzeba! – odburknął wąsacz. – Na taki dzień, jak dzisiaj czekałem całe lata.
Żółte oczy mężczyzny zmieniły się nagle w wąskie szparki, a twarz niespodziewanie przemieniła się w drapieżną maskę, która niewiele różniła się od łbów piasożerów. Jednak idący w przedzie Brag tego nie zauważył.
– Dzisiaj nie strzegą się wcale! – mówił jakby do samego siebie Sil. – Dzisiaj święta w zamku! To dobrze! Byle tylko nie wpaść w łapy tych wrednych grotołazów! Ale z nim przecież nic mi nie grozi!
Garbus wsłuchiwał się w cichy szept dobiegający zza jego pleców. Nie rozumiał właściwie, o czym chudzielec mówi. Zresztą człowiek ten go nieco przerażał. Jednak jego obietnicę zdobycia Jolandy potraktował bardzo poważnie i teraz idąc w dół schodami głównie ta właśnie myśl go zaprzątała.
Rzeczywiście schody prowadzące do lochów nie były przez nikogo strzeżone, choc
Nie podobało mi się:
zbyt wiele informacji z początku tzn nazw. W dwóch bodajże akapitach pojawia się tyle nazw, że nie sposób tego zapamiętać.
Mało przekonywująca jest pijana kucharka gdy rzuca przez sen kilka informacji Bragowi.
Zupełnie niemożliwie wyszła krwawiąca wiedźma udzielająca ostatnich wskazówek garbusowi. Ten fragment był nieco tandetny. A słowa: "Użyj Mocy" kojarzą mi się z "gwiezdnymi wojnami"
"Kozia Wiedźma przeżyła chwilę swej śmierci o wiele dziesiątków lat i teraz natura domagała się swoich praw." - to, że tak powiem Gdzieś już było. :P
Pytanie techniczne: Jak garbus zdołał tak prędko dotrzeć z powrotem do zamku, skoro wcześniej tak dlugo szedł do wiedźmiej pieczary?
" warwary byli odziani." - Dziwnie to trochę brzmi. Lepiej Te warwary, albo Ci warwarowie. Polska końcówka gramatyczna to wymusza.
"zmieszani strażnicy poczęli wracać na mury. Jednak pierwszym, który tam się pojawił, był Brag" - Najpierw chce ratować ludzi z zamku, gdy go wykpili robi się mu to obojętne. Mieli zamiar go powiesić, ale gdy gród został zaatakowany ten był już pierwszy do obrony. Niezdecydowany.
"kątem oka dostrzegł złotawe włosy", "Widziałem, jakieś patrzył na tę blondwłosą dziewoję!", "rozświetlały burzę jej złotorudych włosów" - no dobrze, to blondynka czy ruda?
Garbus wielkości dziecka, zdołał unieść cebrzyk wody, której wylanie unieszkodliwiło smoka. - Naciągane. Woda bardzo szybko wystyga. Moja mateczka pije wrzątek i jej gardło wiele na tym nie ucierpiało. Lepsza byłaby już wrząca smoła, którą najlepiej by ugotować bezpośrednio na murach.
"czeladź poczęła uprzątać martwe ciała poległych obrońców i zrzucać w dół dobijanych bez zbytnich ceregieli" - Makabryczne! Nikt tam nie dba o swoich zmarłych? O_ __O
Umknęło mi chyba kiedy Piasożery opuściły miejsce bitwy. Tylko pojawił się książę Odrzywół i już ich nie było :P
"stara Flo, która przyniosła mu zaproszenie na ucztę. Jednak najwyraźniej dostrzeżono jego wyczyny na murach." - noł łej! :P Niewiarygodne, że zaprosili garbusa do jednego stołu gdzie siedział książę :P.
" niesfornych poddanych i gdzie znajdował się zamkowy skarbczyk.
- Tu możemy porozmawiać bez obawy, że jakieś niesforne uszy" - za dużo tej niesforności
Podoba mi się:
Język. Opisy i dialogi czyta się dobrze, w zasadzie sam początek mnie wciągnął. Po wizycie w Koziej Grocie już trochę gorzej, może więcej się rozpraszałam błędami.
Podoba mi się, że bohater jest brzydkim garbusem. I moja wielka prośba by nie zamieniał się potem w księcia z bajki. Chyba wszyscy woleliśmy Bestię (z Pięknej i Bestii) przed przemianą.
Ogólnie rzecz biorąc podobało mi się, więcej powodów do czepiania się niż napisałam nie znajduję.
Pozdrowienie
Niesforni poddani --- rozumiem. Niesforne uszy --- to znaczy jakie?
(...) a nie szacownej, dobrze obkutej miedzi. --- koncerz z miedzi? Na czym polega szacowność miedzi?
Przecinkologia kuleje...