- Opowiadanie: Szavik - Azaduthjun

Azaduthjun

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Azaduthjun

Azaduthjun – (zach. ormiański) wolność

 

Żar… był wszechobecny. Powietrze okalające jego skórę wyciskało z niej ostatnie krople wilgoci jednocześnie paląc go od środka z każdym nabieranym oddechem. To był już koniec. Za chwilę dołączy do swojej siostry i innych, którzy bez krzty życia leżeli razem z nim. Miał nadzieję, że zaczekają na niego i wspólnie udadzą się przed oblicze stwórcy. Nareszcie zobaczy rodziców. Myśl o ponownym spotkaniu przyjemnie rozgrzała jego serce.

Otworzył lewe oko, które wciąż wystawało ponad otaczający go piasek. Poprzez drżące powietrze ujrzał ciało swej siostry. Odeszła nad rankiem, nim słońce wyłoniło się znad odległych gór. Przecież była taka silna. Dziwne. Powieka opadała powoli, niepodtrzymywana już przez słabnący mięsień. Nie przyniosła jednak upragnionej ciemności. Słońce przedzierało się przez skórę malując czerwony obraz śmierci.

Nieoczekiwany cień zakrył jego twarz przed powolnym mordercą. Wyraźnie czuł jego granicę na swoim przedramieniu. Przez nieustanny szum wiatru przebił się chrzęst piasku. Uchylił lekko powiekę. Poprzez liczne ziarenka kwarcu i innych minerałów, przedzierała się czerń. Czysta, jaskrawa czerń. A więc śmierć przyszła po niego.

– Przeciwnie, mój mały przyjacielu. – głos rozpływał się po okolicy, niczym niepowstrzymywany – Powiem ci nawet, iż nie bardzo za nią przepadam.

Nie miał siły by podnieść głowę i spojrzeć na nieoczekiwanego rozmówcę. Z pomocą przyszedł wiatr, którego przeciągły podmuch oczyścił mu twarz, uwalniając od piasku usta i drugie oko. Przekręcił lekko głowę i spojrzał na ubranego w czarne szaty mężczyznę. Twarz jego była nienaturalnie blada, co w tak słonecznym regionie zakrawało na szarlatańskie sztuczki. Dopiero po kilku uderzeniach serca, jego wzrok odkrył zasnute bielą oczy nieznajomego.

– Şeytan! – wychrypiał z przerażeniem.

Mężczyzna roześmiał się radośnie.

– Chrześcijanin! – odwzajemnił okrzyk – I to w dodatku wzywający antychrysta po turecku. Turczynem jednak nie jesteś. – odparł gładząc chłopca po jego złocistych włosach.

Białooki wstał otrzepując szatę. Jego wzrok zaczął uważnie badać okolicę.

– Współwiercy? Krewni? – zapytał przyglądając się ciałom.

Nie wypowiedział ani słowa, jedynie jego usta poruszyły się w niemej odpowiedzi.

– Ach… siostra. – nieznajomy najwyraźniej czytał w jego umyśle.

Mężczyzna przykucnął przy ciele dziewczyny.

– Nawet ładna. – odparł z nieskrywanym zdziwieniem.

Rozległ się cichy odgłos rozgarnianego piasku. Po chwili Białooki już stał. W dłoni trzymał metalowy łańcuszek. Srebrny symbol chrześcijaństwa dyndał na nim, poruszany przez pustynny wiatr.

Krzyż stał nieruchomo pomimo przelewających się wokół niego promieni słonecznych. Niegdyś na ich drodze stał witraż, lecz Kurdowie nie oszczędzili go podczas pierwszego plądrowania świątyni. Niewiele elementów wyposażenia przetrwało do dnia dzisiejszego, a przecież minęło zaledwie kilka nocy od mordów dokonanych na tutejszych chrześcijanach.

Historia jednak zmienną kurwą jest i w dodatku niezmiernie lubi ironię. Bowiem dzisiaj, to właśnie on stał w drzwiach kościoła, z zakrwawioną szablą w ręku. Czerwona ciecz wzbudzała strach pośród zgromadzonych w świątyni. Czy naprawdę łudzili się, iż będą bezpieczniejsi tutaj, niż w domu Allacha? Owszem, meczet jako pierwszy został puszczony z dymem. Do starych kościołów miał jednak pewien sentyment.

Kroki stawiane na kamiennej posadzce, rozchodziły się z silnym pogłosem po średniowiecznej budowli. Dźwięk narastał, wraz z każdym towarzyszem wkraczającym razem z nim. Nie mogli mieć pojęcia, iż byli ostatnią grupą Ormian odwiedzającą tą świątynię, nim tureccy zwycięży zrównają ją z ziemią.

Czarnowłosy mężczyzna podbiegł do niego i od razu padł na kolana. Błagał by ich oszczędzić. Powoływał się na wielowiekową wspólną egzystencję muzułmanów i chrześcijan, którzy zamieszkiwali te ziemie. Wystarczył jeden zamach, by jego nerwowy monolog uciąć na zawsze. Jednocześnie rozległ się paniczny krzyk i lament. Istna kakofonia dźwięków, jakiej nikt nie spodziewał się na syryjskiej pustyni. Jednak wiatr przyniósł ją do jego lewego ucha i rozlał po całym ciele.

Białooki znów się pochylał nad nim.

– Widzisz chłopcze… – odparł zamyślony – Życie, to… splot niekończących się decyzji, których dokonujemy na każdym kroku. Jednocześnie największym błędem, jest żałowanie niektórych wyborów, bo to dzięki nim jesteśmy kim jesteśmy…

Potężny podmuch wiatru mężczyźnie na chwilę.

– To jednak nie tyczy się ciebie, znaczy jeszcze nie. Anuszawan, w swoim czternastoletnim życiu nie miałeś dotąd prawdziwej możliwości wyboru. Ten okres niestety minął bezpowrotnie.

Jego wzrok napotkał puste spojrzenie Białookiego.

– Czego chcesz ode mnie?

Nieznajomy poruszył energicznie brwiami.

– Konkretny chłopak. Niezmiernie lubię takich ludzi. – odparł poszerzając swój uśmiech, kompletnie nie pasujący do martwych oczu – Jednak tu się mylisz, gdyż to ja pragnę obdarować cię największym skarbem na świecie. – Białooki skrócił dzielącą ich odległość – Wiesz co mam na myśli?

Wolność…

Oj, krótko cieszyli się nią mieszkańcy Tyfilisu. Nowa rzeczywistość przerażała, a strach pogłębiał się wraz z każdą zwrotką koszmarnej piosenki, w rytm której czerwonoarmiści wkraczali do miasta. Tak kończyła się czteroletnia walka o niepodległą Gruzję.

Pozostawił czerwoną rzeczywistość za oknem, a sam obrócił się do znajdujących się w pokoju ludzi. Młodszyj leitnant ze szkoły kadetów stał w rogu pomieszczenia, zapalając pomiętego papierosa. Dwóch byłych podoficerów piechoty, a także wdowa po majorze Czcheidze, siedzieli przy starym stole, wykonanym w Persji. Oni także zdecydowali się pozostać w stolicy, mimo oferowanego wyjazdu do Polski. Poczucie obowiązku przeważyło podczas dokonywania decyzji. Staną się teraz okiem i uchem, dla swojego odległego sojusznika. Miał świadomość, że cena jaką przyjdzie im zapłacić, przekroczy jego najkrwawsze szacunki. A jednak ani on, ani nikt ze znajdujących się w pomieszczeniu, nie żałował swojej decyzji. Ostatniej podjętej w wolnym kraju.

– Czyż może być coś piękniejszego? -rozległo się nieoczekiwane pytanie, a pomieszczenie poczęło rozsypywać się, niczym zrobione z sypkiego piasku.

Dopiero z czasem uzmysłowił sobie, że nie oderwał wzroku od białych oczu szatana.

– Znów mnie tak nazwałeś! – mężczyzna wygarnął mu z teatralną urazą – Czy wszystko co niepoznane, musi być w twoim przekonaniu złe?

Przez chwilę rozważał słowa nieznajomego, by w końcu przyznać im rację.

– A widzisz? Nie strasz mnie, bom gotów pomyśleć, że pomyliłem się co do ciebie…

Nie słuchał już. Jego ciało dotarło do skraju wytrzymałości i szykowało się do skoku w mroczną otchłań. Tam będzie miał spokój, bez nieustannie męczącego go…

– Ból… będzie zawsze tam gdzie człowiek. – słowa brutalnie wdarły się do jego i tak już sfatygowanej świadomości – Jest jego integralną częścią i gdybyś się go wyzbył… nie uroniłbym łzy nad kaleką jakim byś się stał.

– Daj mi odejść… – głos stawał się słabszy z głoski na głoskę – Nie zniosę już tego dłużej…

Twarz Białookiego stężała groźnie.

– Naprawdę sądzisz, że wiesz co to jest ból? – odparł wyciągając skórzany bukłak, ze zwojów swej szaty. Korek wyskoczył pod naciskiem palca, a woda popłynęła ciurkiem, gdy tylko przechylił pojemnik.

Gorący piasek syczał podczas kontaktu z chłodną cieczą, która natychmiast wsiąkała w głąb niewielkiej wydmy. To marnotrawstwo życiodajnej esencji odbywało się tuż przy jego twarzy. Czuł jej woń i chłód, lecz mimo szczerych chęci nie był w stanie poruszyć się o milimetr.

A woda wciąż lała się przepiękną kaskadą, z hukiem uderzając o stalowy kadłub okrętu. Nie czyniło to jednak najmniejszej szkody tej solidnej holenderskiej konstrukcji. Na chwilę zatrzymał wzrok na miejscu, w którym powinien znajdować się biały numer 85A. Osobiście pomagał zamalować wszelkie oznaczenia przez ostatnią misją. Radość z jej pomyślnego zakończenia jednak wyparowała, a jej miejsce zajęła pustka nie do wypełnienia. Z braku ciekawszych zajęć wrócił do obserwacji ciemnych fal. Ocean Atlantycki zdawał się im sprzyjać, a to z kolei miła odmiana.

– Co jest Arek? – zapytał przyjacielski głos – Przeca wyrwaliśmy sikorę z paszczy diabła. Gadaj no już co ci na duszy siedzi, bo nie widzę cię, a czuję jak się gotuje w tobie.

Napełnił płuca wilgotnym powietrzem, lecz ucisk w klatce piersiowej nie słabł.

– Nic wielkiego, Węgrzyn. Nic wielkiego. – odparł zgniatając trzymaną w dłoni kartkę papieru – Po prostu nieco spóźnione wieści z kraju.

Zamachnął się i z całej siły cisnął znienawidzony zwitek celulozy daleko przed siebie, by zaopiekował się nim wiatr i morskie fale.

To nie były fale, tylko drżące powietrze unosiło się ku górze.

– To ty… – wychrypiał – To ty sprowadzasz te obrazy do mej głowy…

– I tak… – odparł Białooki i wykonał nieduży krok, a słońce zalało go ponownie swym okrutnym żarem – I nie. – dodał wracając na poprzednią pozycję. – Podczas moich wędrówek spotykałem czasem ludzi, których otwarte umysły potrafiły podjąć ze mną konwersacje. Co prawda, większość z nich odeszła w męczarniach z tego świata, ale tylko i wyłącznie na własne życzenie. Samotnie nikt tego świata nie zmieni, a oni ten fakt po prostu zignorowali.

Pustynia nagle pociemniała, gdy odległe chmury zakryły ją własnymi ciałami. Skąd znalazły się na pustyni, gdzie wilgoć była materiałem deficytowym? Wciąż było parno, lecz przynajmniej oczy nie były już bombardowane intensywnym światłem.

– Twoja świadomość zareagowała samoistnie na moją obecność. – mężczyzna ciągnął dalej swój wywód – Muszę przyznać, że po raz pierwszy spotykam się z tak silnym rezonansem i zastanawiam się teraz jak to wykorzystać.

– Już z góry założyłeś, że potulnie pójdę za tobą… – wygarnął Białookiemu.

Bez tego jasnego potwora nad sobą, powoli odzyskiwał siły.

– Ja nie zakładam. – nieznajomy nie stracił nawet odrobiny ze swojej pewności i pochylił się nad nim – Już mi to powiedziałeś. – przeraźliwie zimny palec stuknął go dwa razy w czoło.

– Prędzej szczeznę, Szatanie! – podniesiony ton głosu szybko wyczerpał jego energię.

– Skoro tak pragniesz śmierci… – chłodny ton bladego mężczyzny zaskoczył go.

Jednak nic nie nastąpiło po słowach Białookiego. Jedyną zmianą była cisza, przerywana przez jego własny oddech. Nie, było w tym coś jeszcze. Cichy szmer szybko przeobraził się w straszliwy huk. Źródło hałasu znajdowało się za nim i zbliżało się, ale nie miał wystarczająco sił by się obrócić.

Atak nastąpił na całej powierzchni ciała, która nie była skryta głęboko w piasku. Zasypany informacjami mózg przestał odpowiadać na bodźce. Dopiero gdy do jego ust dostał się mokry piasek, zrozumiał co się stało. Ulewa jednak nie słabła, a wręcz nabierała na sile. Chaotyczne próby wsparcia się na rękach, spełzły na niczym. Mokry piasek coraz skuteczniej ograniczał jego ruchy, a nadmiar wody, której nie był wstanie pomieścić, zaczął wciskać się przez chłonące powietrze usta i nos. Cóż za ironia – Utopić się na pustyni.

– Czemu walczysz? – Białooki bez emocji obserwował jego walkę z żywiołem – Przecież tak jej pragnąłeś. Poddaj się, a dostaniesz to o czym mówiłeś od początku naszego spotkania. Chyba… że zmieniłeś już zdanie. – mężczyzna zaśmiał się krótko.

Silna ręka ponownie wepchnęła jego głowę do kadzi z lodowatą wodą. Zimno nie doskwierało już tak jak za pierwszym razem. Sparaliżowane neurony odciążały nieco jego mózg. Nim poczuł kujący ból w płucach, raptowne szarpnięcie wyrwało go ponownie z objęć życiodajnej cieczy. Mimo upływu lat wciąż tak ją postrzegał.

– Panie Frankowski, naprawdę zaczynam tracić cierpliwość. – odparł kapitan o kwadratowej szczęce – A gdy mnie już całkowicie opuści, to pozostanie ci jedynie pokorna modlitwa do swojego Boga.

Spod mokrych kosmyków, wysłał mu bezduszne spojrzenie. Wielce zdziwiło oficera ludowego wojska polskiego, który sądził, iż rozgryzł przesłuchiwanego.

– Gdybym wierzył, to prędzej wygarnąłbym temu skurwysynowi za wszystko, co mi odebrał, niż miałbym się przed nim korzyć błagając o łaskę, której i tak bym nie uzyskał.

Oficer lekkim ruchem dłoni odprawił znęcającego się nad nim draba.

– Skąd ta wrogość do Boga? – zapytał z ciekawością, lecz coś kryło się pod nią.

Dobrze znał taką taktykę, bowiem ile to razy stosował podobną metodę. Zwykła rozmowa, podparta później kilkoma argumentami, łamała wolę znacznie szybciej, niż standardowe środki.

Czy jest w stanie się jej oprzeć? Znał dobrze siebie i swoje możliwości, a w oparciu o nie gotów był zaryzykować takę grę. A jednak, wciąż miał w swojej pamięci obrazy przyjaciół, których pewność siebie zabrała z tego świata. Tak… śmierć odebrała mu ich zbyt wielu.

Przechylił lekko głowę i szybkim ruchem mięśni namalował na swej twarzy zdumienie. Oczami świdrował oblicze oficera.

– Czyżby moje słowa uraziły Pana kapitana?

Przesłuchanie było nagrywane i bez względu na to co powie, będzie musiał się tłumaczyć przełożonemu z tego niemal jawnego oskarżenia. Ech ci komuniści i ich podejście do religii. Manipuluje nimi tak jak to robił pięćdziesiąt lat temu. W duszy radował się na widok bladego jak papier oblicza. Jednak satysfakcja ta smakowała jakoś dziwnie.

Po raz pierwszy spotkał się z tym uczuciem wewnętrznej harmonii. Jakże odmienny to był stan, w porównaniu z pustynną agonią.

Usiadł pośród jasnożółtego piasku. Dla wykończonego kilkuset kilometrowym marszem umysłu, szokiem był całkowity brak bólu. Gdyby nie to, że znajdował się na pustyni, mógłby uznać to wszystko za koszmar z którego właśnie się obudził. Tak jednak nie było. Częściowo odkryte ciała siostry i innych, potwierdzały bezwzględną rzeczywistość. Skoro tak, to gdzie podział się Białooki i śmiertelne zmęczenie?

Zaczerpnął powietrza. Gorąc rozlał się po jego klatce piersiowej i na tym koniec. Był nieprzyjemny, lecz nie dało się go porównać z ogniem palącym go jeszcze jakiś czas temu. Ile czasu upłynęło odkąd stracił świadomość? Słońce zakrywały rzadkie chmury, ale pustynia wciąż utrzymywała swoją temperaturę. Na zewnątrz nic się radykalnie nie zmieniło. To on odzyskał w pełni siły, tylko skąd? Musiałby spędzić miesiące pod ścisłą opieką.

Dłonią dotknął czoła. Rozgrzane palce natychmiast wychwyciły chłodny punkt znajdujący się na środku. Znał to zimno. Pochodziło od Białookiego szatana.

Cisza. Nikt nie zganił go za to porównanie. Czyżby był tylko majakiem, jak te wszystkie obrazy wewnątrz jego głowy? A może jest w tym ziarenko prawdy? Nie sposób tego potwierdzić i na dobrą sprawę było mu to po prostu obojętne. Rozmyślania na ten temat nie wskrzeszą jego świata, który rozpadł się kilka miesięcy temu.

Powstał na równe nogi z żalem obejmując wzrokiem całą okolicę. Nie mógł już dla nich nic robić… Poza pamięcią. Samym swoim istnieniem przypominać o tragedii… tylko komu? Europa nawet nie kiwnęła palcem na ich tragedię, pogrążając się we własnym konflikcie, który nie był nikomu potrzebny. Przynajmniej tak uważał jego ojciec.

Uczynił stopą pierwszy krok, jednocześnie przełamując barierę bezruchu jaka wytworzyła się w jego umyśle. Szary materiał onuc zagłębił się w pisaku, który zdawał się zatrzymać go za wszelką cenę. To tak jakby te wszystkie ciała wokół mu nie starczały, a on chciał więcej i więcej… niczym człowiek nieznający umiaru.

Kolejny krok zdusił wszelkie wątpliwości jakie zdawały się w nim jeszcze gnieździć. Po pewnym czasie ciało wszedło w rutynę…

Koniec

Komentarze

Chyba mam złe biorytmy, ale jakos tak cieżko mi było złapać rytm, treść i jakoś rozeznać się w kreowaniej przez Ciebie scenerii. A gdy juz dobrnąlem z niemałym trudem do końca, to w ostatnim zdaniu "perełka": Po pewnym czasie ciało wszedło w rutynę...
Nie było lekko, ale przynajmniej skonczyło sie wesoło :D
Oczywiście, nie traktuje tego Szavik, jako bardzo negatywnej oceny. Zwyczajnie nie wszystko pasi każdemu.
Pozdr.

Otworzył lewe oko, które wciąż wystawało ponad otaczający go piasek.
Na szypułce?...

Krzyż stał nieruchomo pomimo przelewających się wokół niego promieni słonecznych.
To niezwykłe zjawisko, każdy bowiem wie, że zazwyczaj od promieni słonecznych krzyże zaczynają tańczyć polkę galopkę.

Owszem, meczet jako pierwszy został puszczony z dymem.
Drewniane meczety to, jak wiadomo standard. Szczególnie w krajach pustynnych, gdzie drzewo jest tanie i łatwo dostępne.

Przekręcił lekko głowę i spojrzał na ubranego w czarne szaty mężczyznę. Twarz jego była nienaturalnie blada, co w tak słonecznym regionie zakrawało na szarlatańskie sztuczki... takie jak na przykład noszenie kapelusza z szerokim rondem. :-P
Bohaterowi gratuluję wzroku, skoro patrząc w słoneczny dzień na stojącego nad nim - a więc na tle nieba - człowieka potrafi dostrzegać odcienie skóry. Większość z nas zobaczyłaby raczej samą sylwetkę.

Dzięki Achika. Zgadzam się z pierwszą i ostatnią uwagą. Co do krzyża... to zostaw go w spokoju :P, atak serio uważam że autor może stosować pewną grę słów, zwłaszcza gdy opisuje czyjeś wrażenie. Co do trzeciej uwagi... widzisz, zasugerowałaś się pustynią i od razu umiejscowiłaś tam meczet. Może rzeczywiście nie wystarczająco wskazałem gdzie toczy się akcja tej "wizji". Otóż zrobię to teraz. Ormianie nie zamieszkiwali zawsze tego małego skrawku, gdzie leży dziś ich państwo. Około 1/3 powierzchni dzisiejszej Turcji było przez nich zamieszkane przed 1915 gdy zaczęła się masakra (na te tereny napłynęli następnie Kurdówie),. Są to głównie wyżyny, ale zapewniam cię że było by tam dość drewna. A nawet gdyby był z kamienia, czy też gliny, wewnątrz było by dość łatwopalnych elementów... choćby dekoracji by mogły się efektownie palić ;)

Nowa Fantastyka