
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Zasmrodzona krasnorudera – pomyślał Maślaczek Zasłonka i poprawił usmarowany grzybnią kubraczek. Przeczesywał właśnie melinę krasnoludkowych narkochemików. Całe dłonie miał w resztkach psylocygżybni i otrzepywał je z niesmakiem. W laboratorium było już pusto. Alembiki z żołędzi, liściaste fiolki i skrzynki z deseczek po lodach, pełne półproduktu, leżały wszędzie wokoło. Oddział antynarkotykowy krasnoludkowej milicji zbierał odciski paluszków i ślady bucików. Maślaczek rozglądał się wśród sterty śmieci. Przebierał w nich brzozową gałązką i nagle oczy mu zapłonęły.
– Jak w tanich powieściach sensacyjnych. – Podniósł pudełko zapałeczek z logo Muchomorkonightclubu. Wiedział już gdzie się rozejrzeć. Założył płaszczyk z brązowawych liści dębu, powiedział asystentowi, Grzybkowi Poprawce.
– Czas działa na naszą niekorzyść. Wzrost pleśni na pożywce rozlanej pod stołem wskazuje na szybką ucieczkę poszukiwanych, nie więcej niż godzinę temu. Musimy jechać do Muchomorkonightclubu i patrzeć na ręce klientom.
Wyszli razem w wieczorną ściółkę, wsiedli na wiewiórkę i popędzili obok starego buku, śmignęli pod krzewem jeżyny i za wilczą jagodą w sąsiedztwie kłębu dzikiej róży. Pod rozłożystym muchomorem ujrzeli drzwiczki do miejscówki. Przed drzwiami stał rozbudowany krasnoludek z krótką czapeczką nachodzącą na oczy. Zasłonka pokazał mu odznakę z kawałka szyszki i odrobimy szlachetnego kruszcu, a ten odsunął się z przekąsem i wpuścił milicjantów.
Bee Gees brzmiało donośnie z dwóch dużych słuchawek podpiętych do wielkiego walkmena Sony. Stał na nim DJ przyodziany w skórkę myszoskoczka z liliowym kołnierzem. Wśród piasków podłogi kłębiła się chmara krasnoludzkich ciał pląsających w rytm disco, a Maślaczek wraz z Grzybkiem przedarli się właśnie do baru z pudełek po zapałkach ozdobionych dwoma flagami i napisem "Miesiąc pogłębiania przyjaźni polsko-radzieckiej". Gdy milicjanci usiedli na stołkach z gałązek i rozglądali się uważnie, obleśny krasnoludek po ich prawej potarł krasnoludkową zapałkę o draskowy blat baru i odpalił cuchnącego kiepa, skręconego z suchej trawy, z domieszką liści wilczej jagody. Zaciągnął się. Nawet Poprzez głośną muzykę można było dosłyszeć, jak zabijające go płyny w płucach bulgoczą i świszczą przy wdechu. Nie można było dostrzec barmana, dlatego milicjanci wstali i zaczęli się przechadzać po klubie. Nagle przez frontowe drzwi, w pełnej obstawie, wmaszerował Śnisław Purchawka. Od zawsze milicja wiedziała że jest on szefem wszystkich szefów, jeśli chodzi o produkcje i dystrybucje narkotyków, ale nawet on nie odważyłby się chyba na zrobienie tego, co krasnoludzka antynarkotykówka znalazła dziś po południu w melinie pod Krępym Bukiem 8.
– Ukryjmy się – szepnął maślaczek. – z purchawką pogadamy później.
Wraz z asystentem zgarnęli zasłonkę z nasionek i wkroczyli do pierwszej lepszej loży dla vipów. Na pierwszy rzut oka nie zauważyli, że ktoś siedział już na kanapach z ładnie przyciętej gąbki, pozostawionych w lesie materacy. Krasnoludkom zawisły w powietrzu woreczki z drobnym pyłem. Spojrzeli po sobie i nie wiadomo już kto pierwszy wyjął broń, ale w chwilę później toksyczne bełciki z malutkich kusz kieszonkowych zaczęły świdrować powietrze, wbijając się w belki i przebijając liście. Ktoś dostał, wrzask dobiegł z parkietu. Zasłonka wybiegł i skrył się za palem. Zobaczył jak Śnisław Purchawka, osłaniany kordonem krasnoludkowych ochroniarzy, wyszedł z klubu i zniknął w odmętach sierści swojego luksusowego borsuka.
– Poprawka! Żyjesz? – krzyknął inspektor.
– Dostałem, ale żyję. Z tamtymi jest gorzej. – było zaiste. Dwa spuchnięte trupy leżały na zakurzonym piasku ze strzałkami w piersi i pod okiem.
– Przysiągłbym, że było ich trzech – Powiedział Maślaczek, trzymając się za lekko krwawiące ramię.
– Nie pożyjesz za długo, trzeba jechać do lazaretu.
– Rozejrzyjmy się tylko.
Weszli do loży, w której leżały trupy i od razu niemal zauważyli pęknięcie w tekturowej ścienię, tuż za fotelem z prawej. Z drugiej strony był parking pełen luksusowej zwierzyny.
– Chodź, potrzeba nam transportu.
– No co ty, ukradniesz komuś wóz?,
– I tak jest kradziony, chodź. – krasnoludki doczłapały się do zadbanego lisa i wsiadły mu na grzbiet. Maślaczek pogmerał w szczecinie i ruszyli tak gwałtownie, że Poprawka ześlizgnał się niemal na ogon. Pędzili miedzy pniami, a runo rozmywało im się od prędkości.
– Wytrzymaj jeszcze parę minut.
– Dobra. – westchnął Grzybek.
Białe pudełko po butach, z krwiście czerwonym logo Nike, przyjmowało bez kolejki pracowników instytucji państwowych. Opuchlizna prawej ręki Grzybka szybko zniknęła, po błyskawicznym podaniu surowicy sromotnikowej.
– To miasto to autentyczne wysypisko śmieci. – powiedział Grzybek, masując nakłuty mięsień. Krasnoludki mieszkały w starych butach, puszkach, nieoczyszczonych jeszcze z gnijącej kociej karmy. Obok, wielopoziomowce z tektury mieściły całe rody. Na jednym decymetrze mogła mieszkać nawet pięcioosobowa rodzina, i tak zdarzało się często. Czasy, gdy wolne plemiona krasnali, spotykały się pod rozłożystymi koronami Prawdziwków, snując historie i grając w warcaby, odeszły bezpowrotnie.
Lis przedzierał się przez skandujący hasła wolnościowe tłum, obwąchując z ciekawością mijane krasnoludki.
– Póki choć drobna część społeczeństwa będzie czuła się dobrze w tym więzieniu, nigdy nie stracimy pracy. – szepnął maślaczek i uśmiechnął się pod nosem. Główna ulica wyglądała jak zlot całej krasnoludzkiej ludności świata. Tłum ciągnął się na ponad metr, a cała okolica, włącznie z dachami budynków, obstawiona była milicją wyposażoną w broń długą. Niektóre z bocznych uliczek wypełniały oddziały uderzeniowe, z dorosłymi jeżami na smyczy. Zgromadzone przez nie, niewyczerpane jeszcze dezodoranty, z każdą chwilą groziły wybuchem. Inspektor z asystentem zajechali pod komisariat. Widać było stąd ratusz, przed którym siły porządkowe rozstawiły, dla trwogi, armatę z gazrurki.
– Nawet nie jest naładowana. – odrzekł z zażenowaniem Poprawka.
– Tak uważasz? – szyderczo odpowiedział Zasłonka.
Weszli do Budynku.
Ściany bielone wapieniem i zdobione ręcznie wykonanymi plakatami z przepisami BHP uginały się po wielu ulewach podtapiających miasto. Inspektor z asystentem ruszyli wprost do komisarza. Maślaczek zapukał trzy razy w drzwi z fragmentu sklejki.
– Wejść. – usłyszał z drugiej strony. Stanęli przed siwiejącym krasnoludkiem, siedzącym za biurkiem z pokaźnego konara kasztanowca. Na małych gwoździkach, wystających z tektury, wisiały rdzewiejące żyletki, a narożniki pomieszczenia wypełnione były innymi ostrymi przedmiotami i bronią.
– Co mogę dla was zrobić towarzyszu inspektorze? – Westchnął szorstko komisarz. Maślaczek złożył szybki raport po czym powiedział.
– Mam słuszność podejrzewać Śnisława Purchawkę o robienie interesów za naszymi plecami. Proszę o zezwolenie na wejście do posiadłości i przesłuchanie.
Komisarz Kuruś, zamyślił się i odrzekł:
– Gdyby odnalezione szczątki środka, jaki zaginął, nie były tak niepokojące, jakimi wydają się być, to nie przejmowalibyśmy się tym. – wypisał zezwolenie i krasnoludki wyruszyły do szkółki leśnej by przesłuchać wpływowego przestępce.
Przerdzewiała lodówka górowała na skraju lasu, nad krzewem jałowca. Wiele dni zajęło i pochłonęło wiele pieniędzy, wyposażenie tego monumentu, w kilka okien i obszerny balkon, na samym szczycie. Najniższy poziom, wraz z bramą wejściową, zawierał garaże na zwierzęta. Był tam lis albinos, wielki borsuk, kruczoczarna wydra i dwa dorodne jeże. Ochroniarz, ubrany w osmolony pastą do butów kaftan, do złudzenia krojem przypominający wykwintny garnitur. Po ujrzeniu nakazu rewizji wysłał człowieka przodem, a sam zaprowadził inspektora po schodach wzwyż. Po drodze minęli pokoje ochrony na pierwszym i spiżarnie na drugim piętrze. Dotarli na trzecie, gdzie zwykł pracować Purchawka. W pokoju, którego każda ściana ozdobiona była lśniącymi skorupami i łbami owadów, a na podłodze wytarta wykładzina skutecznie amortyzowała kroki. Za tekturowym kontuarem zasłanym stertami papierów, siedziała wielka sylwetka. Nad nią, po lewej, wysłany wcześniej człowiek odbierał ostatnie instrukcje Śnisława, po czym wyszedł.
– Poszukujecie unikatowego produktu o dużej mocy, zgadłem? Oczywiście. Większość straciłem, ale troszeczkę zostało… Zobaczycie korzyści płynące z handlu tym produktem. Wszyscy będą wkrótce w naszych rękach!
Ojciec Purchawka zamachał pięściami w triumfalnym geście, aż koszula na jego przedramieniu osunęła się delikatnie. Maślaczek jakby zamarł.
– Przepraszam, gdzie tu jest toaleta? – powiedział drżącym głosem.
– Piętro niżej, pod koniec korytarza. – odpowiedział ochroniarz. Zasłonka delikatnie pociągnął za sobą Poprawkę i razem wyszli z pomieszczenia.
– Ojciec wyznaje Lestata, widziałem znak na jego ręce. Musimy się ulotnić zanim złoży nas w ofierze. Boi się, że pokrzyżujemy mu plany.
Poprawka zaskoczony zgodził się bez wahania. Na piętrze magazynowym usłyszeli, jak z dołu dobiega gwar mobilizacji. Puścili się pędem przez magazyn. Mijali słoiki z malinami, jagodami, zawieszone na haczykach wędkarskich, osolone kawałki mięsa, patyki, miotły i beczkę najpewniej z jakimś trunkiem. W połowie drogi do okna, usłyszeli za sobą wrzaski. Dwa bełciki śmignęły koło nich i odbiły się od blachy, okolic okna, w otwartej toalecie. Wyskoczyli. Wpadli na gałęzie jałowca. Zeszli po nich w dół niczym wytrawni atleci, dopingowani widmem śmierci, po czym zasiedli na lisie. Jechali prosto do urzędowej dzielnicy lasu, na granicach szkółki leśnej, w krzewach malin. Wiedzieli już, że musieli donieść na Purchawkę, żeby ratować własne życie, kariery i własne państwo oraz całe społeczeństwo krasnoludzkie. Ambicje Purchawki mogłyby bowiem przekraczać najśmielsze krasnoludkowe oczekiwania. Lis pędził łamiąc spróchniałe gałązki i szeleszcząc na listkach czarnej jagody.
– Blokada. – szepnął Zasłonka spostrzegając wyniosłego dzika, leżącego w poprzek dróżki. Na jego grzbiecie siedział oddział strzelców wyborowych z kuszami i procami. Na kłębie dzika, rzepami przymocowana była wielka, samopowtarzalna kusza z nabojami z kredek i zaostrzonych gałęzi. Celowali w lisa. Pierwszy ołówek minął oko zwierzaka o włos. Maślaczek skręcił w lewo, w gęstwinę. Zza dzika wystrzeliły dwie wydry i zając. Pędzili. Kolejne naboje śmigały nad głowami krasnoludków ale nie przejmowali się nimi. Maślaczek wiedział, że zbliżają się do rzeki. Wiedział też, że ma do wyboru popędzić z prądem i narazić się na atak wydr, które przyśpieszą na rzece. lub skręcić w lewo i liczyć na to, że jakoś zgubi pościg. Grzybek załadował kuszę i powiedział – Wal w prawo. – zaraz przy spadzistym brzegu, lis zarył stopami w piach i popędził wzdłuż sypkiej krawędzi. Wydry spadły w dół, do wody.
– Dali się złapać, tak szybko pod górę nie wjadą – pomyślał zasłonka i odbił nieco w prawo.
– Został nam tylko zając, zaraz go unieszkodliwię. Zwolnij trochę. – Poprawka wyciągnął dłoń z malutką kuszą i wycelował z podbrzusze zwierzątka. Strzał sparaliżował przednie kończyny zająca i krasnoludki z jego grzbietu wbiły się w pień brzozy.
– Jedźmy na komisariat. Szybciej. – Wypuścili się na skraj lasu i mknęli do miasta. Nagle usłyszeli szczęk metalu i niewielkie żelazne wnyki zaklinowały stopę lisa. Krasnoludki poturlały się po mchu i legły bez ruchu. Straciły przytomność. Milicjanci zobaczyli nieprzytomnym wzrokiem wielkiego dzika i ludzi Purchawki nad sobą.
– Trzeba zaspokoić pragnienia Lestata.
Duszny zapach dymu wdzierał się do nozdrzy Zasłonki. Wśród głośnej muzyki bębnów, związanymi dłońmi poczuł za sobą wiszącego Poprawkę. Uchylił lekko piekące oczy i rozejrzał się. Słońce już zachodziło, resztkami swej siły oświetlając twarze i ciała dziesiątek krasnoludków, ozdobionych plemiennymi symbolami. Wszyscy tańczyli z pochodniami, wokół licznych ognisk. A tuż pod inspektorem i jego zastępcą, rozciągał się basen kwasu ze spękanych baterii. Chodził w nim większy od przeciętnego krasnoludka kształt. Bardziej kosmaty i krępy.
– Za władzę i wpływy, bogactwo i zło, Lestacie bądź pozdrowiony! – Krzyknął umazany brunatną farbą Purchawka, a zbyt duży pióropusz na jego skroni zachybotał się niebezpiecznie.
– Chorzy masoni! Magii nie ma! Jest tylko wasza zezwierzęcona ambicja. Żaden cywilizowany krasnoludek nigdy przed wami nie uklęknie! Jesteście, byliście i będziecie przegrani z tą waszą farsą z koszmaru. – Wykrzyczał Maślaczek, a gdy skończył usłyszał szept, tuż za swoim prawym uchem:
– Ilu znasz cywilizowanych krasnoludków?
– Zbyt niewielu. – odpowiedział szeptem.
– Za wszelkie bluźnierstwa czeka Cię bolesna kara, tym bardziej, że Lestat wygląda na znudzonego. – głośny huk przeszył las, przerywając Śnisławowi. Wszyscy wokół ognisk przystanęli i wsłuchali się w krzyki przerażenia i bólu, dobiegające z miasta.
– Wasz rząd dziś jeszcze upadnie, haha! Ale wy już tego nie zobaczycie.
Słońce zaszło już całkowicie. Ciemność pogrążyła las. Na szczycie pagórka stał starzec w omszałej szacie. Podpierał się wiekowym kosturem, a księżyc w pełni, oświetlał go lekką niebieskawą poświatą. Zamglone oczy mędrca spoczęły na rozwydrzonym, pogrążonym w tanecznym amoku, tłumie. Nagle usłyszał wystrzał i poczuł dziesiątki umykających istnień. Poczuł ich ból i cierpienie ich rodzin. Niemal osunął się na kolana Łza spłynęła bruzdami zmarszczek i wsiąknęła w gęstą brodę. Krasnoludek chwycił kij mocniej i uniósł go najwyżej jak potrafił.
– Lestacie przyjmij tą ofiarę w ramach naszej pokory. O wielki, obdarz nas proszę swą niepowstrzymaną potęgą! Zwolnić więźniów! – Zawołał Purchawka, drżąc z podniecenia.
– Fajnie się razem egzekwowało prawo – westchnął asystent inspektora.
– Racja – odpowiedział inspektor i razem runęli w kałużę.
Węzły szybko poluzowały się bez napięcia i milicjanci stali po kolana w płynie, czując jak skóra na całym ciele cierpnie im zarówno od strachu, jak i od kwasu, którym się obmyli. Chęć przetrwania kazała im nasłuchiwać. Wrzaski i rytmiczne uderzenia bębnów wtórowały silnym ciosom serca, natchniętego adrenaliną, a zza pękniętego kanistra przeszywał to wszystko narastający pomruk potwora. Lestat kroczył bez pośpiechu. Był ogromny, miał nie mniej niż piętnaście centymetrów. Końskie kopyta, rzadką, ale długą sierść. Zrogowaciałe dłonie, w których zmieściłby po kasztanie. Inteligentne, wściekłe oczy, płonęły czerwienią, znad jaszczurczego pyska, obsianego twardą szczeciną. Zbliżał się.
Starzec zebrał w sobie całą siłę i jeszcze raz poderwał kostur w niebiosa. Nagle, zza pagórka, na komendę pradawnej, krasnoludkowej magii, wystrzeliły setki astralnych elfików. Każdy, o wielkich uszach i lśniących neonowym blaskiem skrzydłach ważki, pędził po jedną duszę, jednego krasnoludka.
Zasłonka, Poprawka i Lestat spojrzeli w górę. Wszyscy padali, nawet bez możliwości obronienia się. Elfy łapały i wyciągały z nich życie pod postacią gęstego kłębu pary, po czym odlatywały gdzieś migiem. Wielki demon machał swymi potężnymi ramionami, ale jego ciosy zdawały się na nic. Elfiki nie przejmowały się nim.
Milicjant. Oddany syn i wnuk, ostatni raz spojrzał swoimi oczami w roześmianą twarz stworka, który zanurzył mu dłonie w piersi i nie ważne było po chwili, co się dzieje. Spojrzał w dół. Widział własne, opadające w kwaśną kałużę ciało. Leciał wyżej i wyżej. gdy już w ciemności nie można było dostrzec ziemi, poczuł wiatr. Był to podmuch znad rzeki Lete, który prowadził go bardzo długo. Mijał w swej podróży boskie strumienie i bory pełne duchów. Jaskinie pełne światła i nieba najpiękniej rozgwieżdżone. Sypiał na liściach traw, spijał rosę z kwiatów i leciał dalej. Wzdłuż zorzy polarnej wprost w odmęty kosmicznej pustki. Na tle miliardów galaktyk, wysoko już w górze. Zabłysnął i zapadł się w sobie, złożył wewnątrz wymiarów ukrytych między cząstkami elementarnymi jego bezcielesności.
Koniec.
Całe dłonie miał w resztkach psylocygżybni i otrzepywał je z niesmakiem. - cokolwiek to jest, powinno być napisane przez "rz".
Źle zapisałaś/eś w kilku miejscach dialogi. Co do treści, to przypomina mi trochę "Kingsajz", choć pojawienie się elfów zmieniło nieco moje skojarzenie. Do przeczytania, ale nic ponadto, moim zdaniem. Pozdrawiam
Mastiff