
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Samson nigdy nie miał mocnej głowy. Zwłaszcza, gdy był w posiadaniu gotówki. Słońce zaszło, gdy wszedł do karczmy. Zasiadł przy stoliku i zamówił antałek piwa. Karczmarz nie śpieszył się z realizacją zamówienia. Zajęty był pieczeniem ogromnego świńskiego zadka, zapewne dla wielmożów, siedzących przy największym stoliku. Wielmoże zajęci byli siorbaniem polewki cebulowej, gromkim bekaniem, szczypaniem dziewek, przeklinaniem, kłótniami i tym wszystkim, czym zajmują się, gdy nie mają nic do roboty. Nie popędzali karczmarza, więc ten się nie śpieszył. Samson długo musiał się upominać o swój antałek. Gdy go już dostał, uświadomił sobie, że nie ma z kim pić. Trudno – pomyślał – niech żałuje ten, co nie chce się ze mną napić. Po jego mętnym spojrzeniu i lekkim bełkocie można było wywnioskować, że ten antałek nie był pierwszym dzisiaj.
Samson pił, patrzył w podłogę, rozmyślał. Sam nie wiedział, co sprawiło, że był w tak ponurym nastroju. Może po prostu był zmęczony. Nie wiedział, a wychylanie kolejnych kubków piwa, wcale nie ułatwiało mu myślenia. Wręcz przeciwnie, świat coraz bardziej zaczynał się rozmazywać.
Wielmoże darli się ze swojego stolika o jakimś napadzie na poborcę podatków. Jeden z nich, grubas z siwą bródką i łysą czaszką, energicznie wymachiwał ogryzioną kością, sugerując, że poborcy sami ściągają na siebie kłopoty, podróżując lasami. Drugi, w zielonym płaszczu i złotym pierścieniu na palcu, odparł na to, że poborcy nie mieliby tylu problemów, gdyby dostawali większe eskorty. Kilka razy uderzył przy tym pięścią w stół, podnosząc chmurę kurzu. Wielmoże zaczęli się nawzajem przekrzykiwać, argumentując problemy poborców. Z krzesła podniosła się, siedząca do tej pory cicho, drobna osoba. Po dokładniejszych oględzinach można było odgadnąć, że był to jakiś mnich, albo ksiądz, na jego szyi kiwał się pozłacany krzyż, krople potu na tonsurze odbijały światło świec. Próbował przekrzyczeć wielmożów, ale jego cienki głos tonął wśród wrzawy, jaka tam panowała. Łysy grubas, któremu widocznie skończyły się już argumenty, cisnął kością w tego z pierścieniem na palcu. Zapowiadała się grubsza afera.
Samson przypatrywał się zdarzeniu w milczeniu, pociągając z kubka swoje piwo. Antałek już się wyczerpał, złocisty napój skończył się, brutalnie dając znać, że pora zakończyć biesiadę. Przypomniał o sobie także pęcherz. Samson chwiejnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Gdy znajdował się przy klamce, coś huknęło tuż obok niego. Obrócił się i zobaczył leżącą na ziemi kość, podobną do tej, którą wywijał wielmożny grubas. Przy stoliku już się kotłowało. Coś zapiszczało, zapewne przygnieciony klecha. Nikt nie przejął się tym, że Samson o mały włos nie oberwał kością. Może to i lepiej. To umożliwiło mu wyjście bez zwracania na siebie uwagi. Miał bowiem nadzieję wyjść cichaczem, nie płacąc za piwo, jak zwykł już często robić.
Na dworze było zimno, mokro i ciemno. Samson zatoczył się, złapał równowagę, opierając się o jakiś murek, może studnię. Nie widział w tych ciemnościach, cały świat tonął w mroku.
Odzyskawszy równowagę, odlał się do rynsztoka. Moja głowa, – pomyślał – zaraz pęknie. Muszę się o coś oprzeć. Próbował ręką namacać murek. Przechylił się, będąc przekonanym, że na niego trafi. Niestety pomylił się, murku nie było. Potknął się o wystający kamień, poczuł uderzenie. Świat zawirował, wydawało mu się, że spada w dół. Albo to piwo było za mocne – pomyślał jeszcze – albo wpadłem w niezłe gówno.
***
To, że Samson spadał w dół, wcale nie było złudzeniem. Przekonał się o tym jeszcze dotkliwiej, gdy z łoskotem wylądował na twardej ziemi. Wpadł do studni, która jak się okazało była sucha, na dodatek całkiem obszerna. Tyłek boleśnie odczuł upadek, tak jak głowa i bark. Tutaj Samson nie widział już zupełnie nic, mógł tylko przeklinać, stojąc w mroku. Sytuacja była bez wyjścia, zarówno dosłownie jak i w przenośni. Studnia bowiem była głęboka, nic nie wskazywało na to, że da się z niej tak po prostu wyjść.
– Cholera by to wzięła. – Powiedział sam do siebie Samson. – Co ja teraz, kurwa, zrobię? Żeby to szlag! Po co ja dzisiaj tu przyjechałem? Mogłem jechać dalej, ominąć tą przeklętą karczmę, Zachciało mi się piwska, to teraz musze cierpieć.
Mimo wypitego antałka, Samson gadał całkiem mądrze i racjonalnie. Była późna noc, nie liczył na to, że znajdzie się ktoś, kto zechciałby mu pomóc. Trudno – pomyślał, tym razem trochę spokojniej – może uda się coś zrobić. Chwycił się rękami wystających kamieni, próbował się podciągnąć, ale na nic. Studnia była gładka, tylko co jakiś czas jeden z kamieni wystawał o cal od pozostałych. Samson próbował się wspiąć, wbił buty mocnej w ścianę, ale nie dał rady wyjść nawet na pół sążnia. Poczuł przypływ gniewu, chciał komuś porządnie przypieprzyć, ale nikogo nie było. Z rozpędu kopnął w ścianę, co zaowocowało tym, że oprócz pośladków, głowy i barku, bolała go także noga. Ze ściany wypadły dwa kamienie, które wcześniej ściśle przylegały do pozostałych. Samson podszedł bliżej, przyjrzał się dziurze. Po drugiej stronie studni zobaczył suchy, zadbany, wyłożony kamieniem korytarz. Naparł mocniej na ścianę studni, kamienie z łoskotem posypały się, odsłaniając przejście. Samson ruszył przed siebie, choć nie miał pewności, czy to dobra decyzja.
Korytarz był całkiem ładny, równe płyty kamienne, ułożone na podłodze, świadczyły o tym, że była to piwniczka jakiegoś zamożnego jegomościa. Szedł przed siebie, zrobiło się trochę jaśniej. Na ścianach wisiały co jakiś czas małe kaganki, ale to nie one dawały najwięcej światła. Cały sufit korytarza, Samson zauważył to dopiero po jakimś czasie, był wyłożony lustrami. Takimi samymi, prostokątnymi lustrami, odbijającymi wszelkie światło, docierające do korytarza. To chyba nie piwnica, pomyślał Samson. Kto normalny daje lustra na sufit? Obawiam się, że nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, co robić, nie wiem, po co tu wchodziłem.
Korytarz, przedtem prowadzący prosto, teraz łamał się w zakrętach, raz w prawo, raz w lewo. Po kilku zakrętach Samson dotarł do małego pomieszczenia, z którego wychodziły trzy drogi, jedna prosto, druga w prawo i trzecia w lewo. No to jestem w dupie, przemknęło przez głowę Samsonowi. Którędy nie pójdę, założę się, że wybiorę źle. Wybrał korytarz po lewej. I faktycznie nie była to najlepsza droga.
***
O tym, że wybrał zły korytarz przekonał się dość szybko. Droga wiodła prosto, później w prawo, a na jej końcu znajdowały się drzwi. Zwykłe, drewniane drzwi, koloru zielonego. Samson podszedł i dopiero z bliska dostrzegł, że w drzwiach brakuje pewnego ważnego elementu. Miejsce, gdzie standardowo była klamka, zajmowała metalowa gałka, ale jej szarpanie na wszystkie strony nie dało żadnego efektu. Zza drzwi dobiegły odgłosy, jakby czyjeś kroki. Dwóch osób, Samson słyszał to wyraźnie, jednej ciężkiej, drugiej lekkiej. Odruchowo odsunął się, chciał uciec. Odwrócił się, ale droga za nim była zamknięta. W miejscu, gdzie przedtem korytarz skręcał w prawo, teraz była ściana. Odwrócił się znowu w stronę drzwi. Przez chwilę panowała cisza, następnie rozległ się odgłos wbijanej w drzewo siekiery i pękających desek.
Drzwi ustąpiły pod naporem ogromnego topora i potężnego kopniaka. Cały korytarz zasnuł obłok kurzu, a gdy opadł, Samson zobaczył naprzeciw siebie dwie postacie. Jedną był krasnolud, dzierżący w wielkiej dłoni potężny topór bojowy. Drugą okazała się wysoka, ciemnowłosa elfka, z łukiem na plecach i krótkim nożem myśliwskim w ręce. Przez chwilę wszyscy patrzyli na siebie w osłupieniu. Ciszę przerwała elfka.
– To żeśmy chyba nie trafili tam gdzie trzeba, co Ghavris? – Elfka popatrzyła na Samsona, wykrzywiła usta w uśmiechu. – A może ktoś inny nie trafił, tam gdzie miał trafić?
Krasnolud, nazwany Ghavrisem, nie odpowiedział. Podrapał się w brzuch, zasłonięty szeroką, czarną brodą, posypaną drzazgami z rozwalonych drzwi.
– Wybaczcie, że przeszkadzam, – Powiedział zmieszany Samson. – nie chciałem niepokoić. Wpadłem tutaj zupełnie niechcący. Ale zaraz sobie pójdę.
– Ha ha, słyszałeś go, cwaniaczka? Jaki pewny siebie. A to niedobrze, niedobrze, panie bracie. – Elfka wyszczerzyła zęby w drapieżnym uśmiechu. – Bo widzisz, tacy pewni siebie, to zazwyczaj marnie kończą, co nie?
– Nie wygląda na tego, za kogo go bierzesz, Istis. Wygląda raczej na wystraszonego gówniarza, patrz jak mu się portki trzęsą. Gotowy poszczać nam się tu ze strachu. A przecież nie oto chodzi.
Gdyby Samson miał przy sobie jakiś oręż, z chęcią odparłby krasnoludowi, co o nim sądzi. Niestety nic, oprócz pięści nie miał, więc nie próbował dyskutować. Słuchał. I miał nadzieje wyjść z tego cało.
– Jak mniemam wiesz, dlaczego tu jesteśmy. – Spytała Samsona elfka. – Bo przecież nie wybieramy się, w przeciwieństwie do niektórych tu osób, na spacer po Lustrzanym Labiryncie ot tak.
– Nie wiem. Nie mam pojęcia, dlaczego ja tu jestem, a już tym bardziej, dlaczego wy. – Odparł najbardziej przekonująco, jak tylko potrafił, Samson.
– Ha ha ha, trzymaj mnie, Ghavris, bo zdechnę. Nie wie… – W tym momencie elfka dostała napadu śmiechu i jakiś czas nie mogła złapać oddechu.
– Skoro nie wiesz, będziesz mógł iść w spokoju, o ile znasz drogę. – Krasnolud popatrzył bystro na Samsona. – A nie wydaje mi się, byś znał.
– Nie! – Odparła stanowczo Istis, łapiąc oddech. – Oszalałeś, chcesz go teraz puścić? Dla niego już za późno. Jeszcze komuś wygada, biorąc oczywiście pod uwagę fakt, że zdoła stąd wyjść, i nasz… cel zgarnie ktoś inny.
– Więc co chcesz z nim teraz zrobić?
– Zabić, a coś ty myślał? – Elfka popatrzyła drwiąco na krasnoluda i zaczęła znów się chichrać. Sytuacja robiła się napięta.
– Zaczekajcie, przecież można to załatwić inaczej. – Samson próbował grać na zwłokę. – Nie wiem, co jest waszym celem. Proszę, zostawcie mnie w spokoju. Przecież nie przyszliście tu po to, żeby mnie zabić. Jeśli mnie oszczędzicie pomogę wam.
– Słyszałeś, Ghavris? – Elfka groźnie spojrzała na Samsona. – Nie dość, że mamy go puścić żywcem, to jeszcze chce części skarbu.
– Skarbu? – Samson powili zaczynał rozumieć, o co chodzi. I w cale się z tego powodu nie cieszył.
– Cholera, Istis, musiałaś wszystko wygadać? – Krasnolud był zażenowany wpadką elfki. – Masz szczęście, że w tej wyprawie to ja podejmuje decyzje, nie ty. Bogowie, po co ja cię brałem ze sobą? Sam lepiej bym sobie poradził. – Ciekawa jestem bardzo. Zginąłbyś tu, krążąc w kółko. To ja odnajdywałam drogę, nie ty.
– Tak, ale to ja rozwalałem drzwi, podczas gdy ty zastanawiałaś się, co by tu zrobić. To wszystko na nic, z tą dyskusją włącznie. Zostawmy na razie te spory. Trzeba myśleć. Przed nami ściana, za nami droga, którą znamy. Co zrobić w takim wypadku?
– Za ścianą nie ma nic. – Przerwał niezręczną ciszę Samson. – Tylko korytarz, później rozwidlenie na trzy strony. Jedna droga prowadzi do studni, w którą wpadłem.
– Widzisz, głupia, ty chciałaś go zabić. Chłopak może się jeszcze do czegoś przydać. Jeśli nie, wpakujesz mu strzałę w dupsko i po kłopocie. Ale zanim to nastąpi on idzie z nami. Czy ci się to podoba, czy nie, jasne? Jak masz na imię, młodzieńcze? Myślę, że ta informacja przyda nam się na początek.
– Samson. Po prostu Samson.
– Świetnie, formalności mamy tedy za sobą. Ta urocza, nadpobudliwa, psychopatyczna i okrutna elfka to Istis, ja mam na imię Ghavris.
– Co teraz macie zamiar zrobić? Którędy pójdziemy?
– Jasne, że prosto. Nie będziemy się chyba wracać. Tam, – Istis wskazała ręką rozwalone drzwi. – nie ma nic, więc ta droga odpada. Zostaje jedna.
– Jak masz zamiar przejść przez ścianę? – Spytał zaskoczony Samson.
– Widać, że jeszcze nie gościłeś w Lustrzanym Labiryncie. To proste. – Powiedział całkiem przyjaźnie Ghavris. – Wystarczy nacisnąć trzy odpowiednie kamienie, a ściana się przesunie. Przynajmniej na jakiś czas.
Krasnolud podszedł do ściany, całkiem szybko znalazł odpowiednie punkty, ale był za niski, żeby dosięgnąć do wszystkich. Elfka, standardowo, wyśmiała go, odsunęła od ściany, nacisnęła kamienie, jeden tuż nad jej głową, drugi na wyciągnięciu lewej ręki, trzeci był jednak za wysoko, nawet jak dla niej.
– Może pomóc? – Zapytał Samson, patrząc na podskakująca elfkę.
– Dziękuję, poradzę sobie bez ciebie. – Odparła Istis. Widać było, że nie lubi Samsona.
Wreszcie udało jej się dosięgnąć ostatni kamień, wszystkie trzy zapadły się w ścianę, która znów odsłoniła przejście do, znanego już Samsonowi, korytarza. Cała trójka ruszyła szybkim krokiem, a gdy przeszli, ściana ponownie zamknęła przejście.
***
Zaczyna się ciekawie, lecz później robi się trochę nudno. Jednakże mimo to, jest OK. :)
Jeszcze dwie części, mam nadzieję, że nie zanudzą ;) Choć fakt, opowiadanie należy do raczej spokojniejszych. Mimo to, zachęcam do dalszych dwóch fragmentów ;)
Samson nigdy nie miał mocnej głowy. Zwłaszcza, gdy był w posiadaniu gotówki. – Zastanawia mnie, co ma do mocnej głowy gotówka? Jeśli jej nie miał, to mógł wypić więcej?
Sam nie wiedział, co sprawiło, że był w tak ponurym nastroju. Może po prostu był zmęczony.
Kilka razy uderzył przy tym pięścią w stół, podnosząc chmurę kurzu. – Średniowieczne karczmy z pewnością do najczystszych nie należały, ale bez przesady :P
krople potu na tonsurze odbijały światło świec. – Trochę trudno mi sobie wyobrazić krople potu odbijające cokolwiek…
złocisty napój skończył się, brutalnie dając znać, że pora zakończyć biesiadę. – Tez mi to zgrzyta… Jak napój, który się skończył, może dać o czymś znać? Może bardziej pasowałoby tu sformułowanie, „Co oznaczało, że pora zakończyć biesiadę” np.?
Potknął się o wystający kamień, poczuł uderzenie. Świat zawirował, wydawało mu się, że spada w dół. – z kontekstu wynika, że światu się wydawało, że w dół spadał.
Chwycił się rękami wystających kamieni, próbował się podciągnąć, ale na nic. – Próbował się podciągnąć, ale na nic? Na coś musiał, choćby na te kamienie :P
Korytarz, przedtem prowadzący prosto, teraz łamał się w zakrętach, raz w prawo, raz w lewo. Po kilku zakrętach Samson dotarł do małego pomieszczenia, z którego wychodziły trzy drogi, jedna prosto, druga w prawo i trzecia w lewo.
Tyle wyłapałem po drodze. Czytam dalej, bo pomimo tego, że trochę dziwnie to napisane, to mnie nawet wciągneło.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.