
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Chciałbym podziękować i dedykować to opowiadanie mojej przyjaciółce, Patrycji Ulężałce, która mocno mnie wsparła podczas pisania tego tekstu; oraz mojej byłej dziewczynie, Natalii Wójcik, która mnie natchnęła do stworzenia Laury, bohaterki tegoż opowiadania, oraz końcówki jego trzeciej części.
Dziękuje wam.
Lśniący okrąg księżyca widniał na czarnym niebie. Jego blask odbijał się w świeżej krwi spływającej po spiczastych kłach. Widział wszystko jak za mgłą. Krwawiącą ofiarę i krwawego mordercę.
Po chwili jednak zdołał wyjść z cienia.
Przeładował broń i, wyciągając rękę, wymierzył w napastnika. Tłumik zabrzęczał cicho, gdy John potrącił go palcem. Był już o krok od napastnika, gdy tamten zaśmiał się histerycznie, co przywodziło na myśl wycie wilka. Wilka, który wzywa swą watahę.
Ona już nie żyła. Teraz liczyła się jedynie zemsta. Ostatnia rzeź. Ostatnia z wielu.
Przystawił mu do skroni lufę krótkiej broni. Tamten wypuścił swą zdobycz z uścisku, połykając ostatni łyk ciepłego płynu. Jego usta wykrzywiał diabelny uśmiech. Krwawy uśmiech pogardy i wyższości.
Gdy miał już nacisnąć na spust, ktoś pojawił się obok nich. Jeżeli to coś w ogóle żyło. Z każdą chwilą zombie wciąż przybywało. Gryzący odór ich gnijących ciał wypełniał powietrze wokół.
– Ścierwa – wrzasnął John, poczym lekko przymrużając oczy, pociągnął za cyngiel. Głucha cisza. Nic się nie stało. Spróbował jeszcze raz. I znów. I nic.
Teraz morderca wstał. Zaśmiał się i zawołał swych podopiecznych. Nie musiał im dwa razy powtarzać.
Jedynie broń, która śmierdziała pustką, im nie smakowała.
***
Gdy pierwszy zombie rzucił się na Johna, ten krzyknął z całych sił. Próbował się wyrywać, walczyć, lecz te nie dawały za wygraną. Jeden z nich gryzł go już w szyję. John zawył z bólu szamocząc się. W tym samym momencie strasznie zabolała go podkurczona ręka. Krzyknął.
Nagle zerwał się z łóżka okropnie dysząc i ocierając krople potu spływające mu po twarzy. Potarł swa szyję. Nie było na niej żadnych śladów.
Usiadł. Spojrzał na zegarek. Piąta trzydzieści pięć. Wsadził rękę pod poduszkę wyciągając spod niej swą broń. Magazynek był załadowany. To go uspokoiło. Rozejrzał się wokoło. Było jeszcze ciemno, lecz przez zasłonięte żaluzje przebijały się pierwsze promienie porannego słońca.
Pociągnął głęboki łyk wody ze szklanki stojącej na szafce przy łóżku.
Wstał. Ściągnął z siebie spoconą koszulkę i rzucił ją w kąt. Położył się na miękkim dywanie i, ciężko oddychając, zrobił kilkadziesiąt pompek. W ten sposób uspokoił nieco swoje ciało.
Znów usiadł na łóżku. Odsłonięte już okna wpuszczały do sypialni jasne promienie słońca. Do pracy dziś szedł około południa, lecz nie zdołał ponownie zasnąć. Złapał za telefon. Przewijając listę z kontaktami zatrzymał się na numerze swojej asystentki. Swojego współpracownika. Swojej prawej ręki. Swojej…
– Laura? – spytał, wiedząc, że to ona. – Nie obudziłem cię?
– Nie… No, co ty. Jeszcze nie dokończyłam układać puzzli, więc… Sam rozumiesz… – odpowiedział mu z ironią w głosie. Ziewnęła cicho, zakrywając głośnik. I tak usłyszał.
– Mam do ciebie jedno pytanie -powiedział po chwili milczenia.
– Błękitna linia działa dopiero od dziewiątej – odparła z sarkazmem, który w tej chwili b y ł na miejscu. – O co chodzi?
– Pamiętasz zabójstwo tamtego… – przełknął głośno ślinę. – faceta.
– Tego twojego kolegi. Tego z rozharataną głową? Co zastaliśmy go z mózgiem wypływającym przez uszy a w dużej części rozchlapanego na ścianie? Tego z genitaliami w ustach i kijem… – szczegóły nie były Johnowi potrzebne. – Hej? Jesteś tam?
Cisza.
– John? – ponowiła pytanie, lecz teraz już otrzymała odpowiedź.
– Tak… O nim mówię – W słuchawce było słychać odgłos, ciężkich oddechów Johna.
– A więc co w związku z tym? – kontynuował, nie zważając na jego zachowanie. Wiedziała, że to był jego przyjaciel, lecz chciała jeszcze trochę pospać…. To jest, poukładać puzzle.
– Co go zabiło – w końcu opanował się John.
– Co? Po to do mnie dzwonisz? Przecież doskonale wiesz, co… – wrzasnęła do słuchawki, opanowując się, aby jej nie wyłączyć.
– Broń palna. Jedno strzałowa. Długa. Wiem – przyznał racje. – Ale pamiętasz te ślady na jego szyi?
– Wampiry nie istnieją – zaprzeczyła jego domysłom, już spokojniejszym głosem.
– W takim razie, co, lub kto, je zrobił – spytał John drżącym głosem.
– Nie wiem… Może zaraz przed śmiercią ćpał i dawał sobie w szyję? Nie wiem, ale godzina szósta rano nie jest odpowiednia do rozmyślania nad takimi rzeczami.
– Ale, Laura! Miałem sen…
– Żartujesz? Miałeś takie c o ś? Wow…
– Ale…
– Sorry, ale nie mam kurwa ochoty słuchać o twoich snach czy innych wypocinach – wykrzyknęła mu do słuchawki. – Pogadamy później. W p r a c y.
Dodała na wszelki wypadek, poczym się rozłączyła. Z tęgą miną odłożył telefon.
– Czemu ona nic nie rozumie?! – wrzasnął. Echo jego głosu jeszcze przez chwilę odbijało się od ścian pokoju.
Ponownie wstał i zaczął się ubierać. Przetarł wierzchem dłoni wilgotne włosy, po czym udał się do kuchni, aby coś zjeść. Jego żołądek nie chciał nic przyjąć, więc napił się jedynie kawy, po czym zaczął przeglądać w komputerze wszelkie informacje dotyczące tamtego zabójcy.
Chciał za wszelką cenę go odnaleźć i pomścić swego przyjaciela. Jedynego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miał.
Złapał za myszkę od komputera i zaczął przewijać listę potencjalnych podejrzanych. Byli tam ludzie, którzy działali z „fantazją", jaką można było zauważyć, widząc zwłoki Douglasa.
Byli tam seryjni zabójcy, których nie udało się jeszcze schwytać, współdziałacze zabójców, którzy po niedługich odsiadkach, wyszli już z kicia.
Byli tan także wrogowie Douglasa, lecz ich było zaledwie dwóch. Wróg numer jeden: menager konkurencyjnej firmy, który miał konflikt z przyjacielem Johna. Drugim wrogiem była osoba, której relacje z Douglasem były podobne do tych powyższych.
– Nie… Oni nie… – John powiedział sam do siebie, poczym zaczął przeglądać listę śladów pozostawionych na miejscu zbrodni.
Tutaj też nie było nic istotnego: kilka włosów z sierści kuny. Najprawdopodobniej z czapki, lecz takie właśnie nakrycie głowy miał w szafie Douglas.
Były jeszcze odciski palców jego gospodyni. Gospodyni, która mu usługiwała od trzech lat, zabójczynią? To też nie pasowało. Została dokładnie sprawdzona, lecz nic to nie dało. Zupełnie nic. Chociaż nie mogło być dziwnym, że były tam jej odciski palców. W końcu tam pracowała. Nawet mimo to, że wzięła dwutygodniowy urlop, na prośbę Douglasa, jakiś czas przed.
Zdenerwowany John, rzucił myszką o ścianę wyrywając ją z gniazdka przy procesorze. Nagle coś poruszyło zasłoniętymi jeszcze żaluzjami w salonie. John zobaczył między nimi powracająca do swego pana dłoń oraz parę lśniących zielenią, jasnych oczu, które gdy tylko John na nie spojrzał, znikły. Po chwili usłyszał ciche warknięcie, dochodzący zza tego właśnie okna. Jednak wszystko pojawiało się i znikało tak nagle, że John, ledwie uwierzył w poprawne działanie swoich zmysłów. Wmawiał sobie, że miał jakieś zwidy, lecz to go jeszcze bardziej wkurzyło.
Zdenerwowany rzucił się na kanapę, zakrywając wilgotne oczy dłonią, jakby się bał, że ktoś zobaczy jego łzy. Dopiero po kilkunastu minutach zdołał się opanować.
***
– Panie komisarzu? – do jego gabinetu, w siedzibie FBI, wszedł młodszy aspirant. – To powinno pana zainteresować.
Położył na jego biurku plik spiętych papierów. Zapach świeżo tuszu wypełnił przestrzeń wokół Johna.
– Znowu jakieś domysły pani podkomisarz? – spytał ironicznym głosem.
– Laura powiedziała…. – komisarz spojrzał na niego z ukosa, co było oznaką niezadowolenia.
– Nie krępuj się… Proszę… Kontynuuj.
– A więc… Pani podkomisarz – lekko zawahał się aspirant. – Powiedziała, że ten facet został sprawdzony i w siedemdziesięciu procentach może być… – ostanie słowo niemalże wyszeptał…. – Zabójcą
John zaczął przeglądać druki i lekko się zamyślił, przewracając kolejne strony. Wzrok miał nieobecny.
– Dziękuję ci… – powiedział po chwili do podwładnego, gdy ten, ciągle sterczał przed jego biurkiem. – A jak już będziesz szedł, to po drodze zawołaj Laurę…
Sam nie zważała to jak się zwraca do poszczególnych ludzi. W końcu to on był tu najważniejszy…. No, prawie.
Zaciekawił go ten wydruk, gdyż był bardzo prawdopodobny. Niestety to go jeszcze bardziej zmartwiło. John lekko się zasępił, lecz nadal zawzięcie czytał przyniesione przed chwila dokumenty. Miał nadzieję, że tym razem znaleźli tę właściwą osobę.
– Wzywałeś mnie? – zapytała cicho Laura, pukając i lekko uchylając drzwi. Nie czekając na odpowiedź, weszła do środka.
– Jak na to wpadłaś? – trochę nieuprzejmie zapytał swoją pracownicę, gdy ta siadała w fotelu naprzeciwko niego.
– Sam pomyśl… Po twojej odsiadce myśleli, że znów do nich wrócisz. A tu dupa. Co lepsze, przyłączyłeś się do FBI, poczym rozbiłeś ich „gang". To mogło ich wkurzyć. Zamknąłeś prawie wszystkich, lecz niektórzy zdołali nam umknąć, a wśród nich był…
– … Mój tamtejszy współpracownik, który działał podobnie – dokończył za nią. – To się układa w logiczną całość. Chce się zemścić, tylko, co miał do tego Douglas?
– Nie wiadomo, o co tamtemu chodzi, ale… Douglas, jak się zdaje, był twoim najlepszym przyjacielem, więc…
– Myślisz, że chce się pozbyć moich kumpli… To będzie zemsta za to, że pracuje Tutaj?
– Też właśnie na to wpadłam. Tylko, John…
– Ale czemu nie zabił od razu mnie…
– John…
– Załatwiłby mnie i by miał spokój…
– John…
– Ale, dla czego Douglas… – mimo jej podniesionego głosu i tak jej nie słuchał. – Tu coś nie pasuje. Przecież są osoby, które są dla mnie bliższe… B l i ż s z e … Douglas był jedynie moim przyjacielem. Jest jeszcze…
– John! – tym razem wykrzyknęła Laura.
– O co chodzi? – w końcu zainteresował się komisarz. Dopiero teraz zobaczył, że do jego gabinetu wszedł ten sam aspirant, którego dopiero, co wysłała do niego Laura. – Co jest?
– Nasz teoria… Chodzi o… To pasuje tylko, że… Eh… – nie mogła się wysłowić. – Gdzie jest teraz twoja matka?
– Właśnie… Jeżeli mamy rację… Trzeb ją jakoś zabezpieczyć, że się tak wyrażę…
– GDZIE JEST TWOJA MATKA! – wrzasnęła mu prosto w twarz.
– Nie bój nic… – nie zrażał się John. – Jest u rodziców Katy… Chciała się na trochę u nich zatrzymać. Wiesz… lepszy klimat, więcej słońca… Coś w sam raz dla jej schorowanych kości…
Dopiero, gdy otworzył oczy po swoich wywodach, zobaczył, jakie tęgie miny mają jego pracownicy.
– O co chodzi… – spytał, patrzą jak aspirant zamyka za sobą drzwi, wychodząc.
– Zła wiadomość – zdołała jedynie wydukać, poczym położyła koło niego kolejny wydruk. Tym razem z faksu.
– A co to ma do rzeczy… – spytał nie rozumiejąc.
– Ale ty jesteś sprytny… Pamiętasz, do czego przed chwilą doszliśmy?
– Tak, ale…
– Przed chwilą zamordowano trzy starsze osoby. Dwie kobiety i mężczyznę. W mieście Phoenix. Gdzie jest twoja matka… Gdzie mieszkają rodzice Katy? Jeszcze nie rozumiesz…
– W Phoenix?
– A więc…
– Katy! Co z Katy? – wykrzyczał, gdy w końcu wszystko stało się już jasne.
– O niej nic nie wiemy, ale…
– Ona była z rodzicami… Może… Może to nie o nich chodzi. – wydukał przez zęby John, tworząc kolejną teorię, która niestety tutaj nie pasowała.
– Budynek się zgadza, lecz… Jeżeli jej nie było tam, to gdzie jest? – zapytała Laura.
– Powiedziałem jej, żeby jak najszybciej wracała… Wracała do domu… – powiedział to jakby z ulgą.
– Czyli jest w domu… Jedź do niej. My to sprawdzimy resztę – rozkazała.
– Ale…
– Jedź! – krzyknęła, poczym wybiegła z jego gabinetu.
On po chwili zrobił to samo. Błagał boga, żeby to jednak nie chodziło o jego matkę i rodziców Katy, pojechał do domu.
"John zobaczył między nimi powracająca do swego pana dłoń"
Dłoń zdalnie sterowana! Było coś takiego w "Czerwonym Karle".
O, to jest kicz :) Przynajmniej poczatek, bo dalej nie dałam rady.
www.portal.herbatkauheleny.pl
Lśniący okrąg księżyca (okrąg to brzeg koła, ma puste wnętrze, a chodziło ci zapewne o całość księżyca :P)widniał na czarnym niebie. Jego blask odbijał się w świeżej krwi spływającej po spiczastych kłach. ( Nie bardzo to możliwe, żeby w krwii spływającej po kłach się cokolwiek odbijało)Widział wszystko jak za mgłą. (Z kontekstu wynika, że to ten blask coś widział) Krwawiącą ofiarę i krwawego mordercę. (Niefortunnie to brzmi trochę. Chodziło o to, że jest zbryzgany krwią tej ofiary?)
Po chwili jednak zdołał wyjść z cienia. (Nadal nie wiemy kto. Ten blask? Obserwator?)
Przeładował broń i, wyciągając rękę, wymierzył w napastnika. Tłumik zabrzęczał cicho, gdy John potrącił go palcem. (A po co w ogóle potrącał palcem ten tłumik? Przykręcał go tak?)Był już o krok od napastnika, gdy tamten zaśmiał się histerycznie, co przywodziło na myśl wycie wilka.( Jak śmiech może przypominać wycie? Lepiej by tu pasowała hiena, one się tak histerycznie śmieją) Wilka, który wzywa swą watahę.
Ona już nie żyła.(Wataha?) Teraz liczyła się jedynie zemsta. Ostatnia rzeź. Ostatnia z wielu.
Przystawił mu do skroni lufę krótkiej broni(A nie lepiej napisać po prostu pistolet? Gdyby miał strzelbę, pisałbyś, że wycelował z dwulufowej, ładowanej odtylcowo broni długiej średniego zasięgu? ). Tamten wypuścił swą zdobycz z uścisku, połykając ostatni łyk ciepłego płynu(herbatkę sobie popijał?). Jego usta wykrzywiał diabelny (diabelski chyba, demoniczny…)uśmiech. Krwawy uśmiech (Co to jest krwawy uśmiech?)pogardy i wyższości.
Gdy miał już nacisnąć na spust, ktoś pojawił się obok nich. (Wyskoczył jak Filip z konopi)Jeżeli to coś w ogóle żyło.<--(Moim zdaniem to zdanie jest tu zbędne) Z każdą chwilą zombie wciąż przybywało. Gryzący odór ich gnijących ciał wypełniał powietrze wokół.
- Ścierwa(!) - wrzasnął John, po(osobno)czym lekko przymrużając oczy, pociągnął za cyngiel. Głucha cisza. Nic się nie stało. Spróbował jeszcze raz. I znów. I nic.
Teraz morderca wstał. Zaśmiał się i zawołał swych podopiecznych. Nie musiał im dwa razy powtarzać.
Jedynie broń, która śmierdziała pustką(Kolejne dziwne określenie. Jak śmierdzi pustka?), im nie smakowała.
Gdy pierwszy zombie rzucił się na Johna, ten krzyknął z całych sił. Próbował się wyrywać, walczyć, lecz te nie dawały za wygraną.(Rzucił się zombie, w sensie jeden, więc dlaczego liczba mnoga?) Jeden z nich gryzł go już w szyję. John zawył z bólu szamocząc się. W tym samym momencie strasznie zabolała go podkurczona ręka. Krzyknął.
Nagle zerwał się z łóżka okropnie dysząc i ocierając krople potu spływające mu po twarzy. Potarł swa szyję(Gdyby potarł cudzą, to byłby sens pisać czyją). Nie było na niej żadnych śladów. (Ja bym tu użył raczej sformułowania, że nie wyczuł żadnych ran, bo macając się to on raczej sladów żadnych by nie zobaczył)
Usiadł. Spojrzał na zegarek. Piąta trzydzieści pięć. Wsadził rękę pod poduszkę wyciągając spod niej swą broń. (Coś mi tu szwankuje. Tego typu sformułowań używa się, gdy ktoś robi dwie rzeczy jednocześnie. Np. szedł pogwizdując. Więc jak mógł gdzieś rękę wsadzać, jednocześnie coś nią wyciągając?) Magazynek był załadowany. To go uspokoiło. Rozejrzał się wokoło. Było jeszcze ciemno, lecz przez zasłonięte żaluzje przebijały się pierwsze promienie porannego słońca.
Pociągnął głęboki łyk wody ze szklanki stojącej na szafce przy łóżku.
Wstał. Ściągnął z siebie spoconą koszulkę i rzucił ją w kąt. Położył się na miękkim dywanie i, ciężko oddychając, zrobił kilkadziesiąt pompek. W ten sposób uspokoił nieco swoje ciało. (Ok, ale po czym miał je uspokajać? Co takiego robiło? I kilkadziesiąt pompek to raczej przyspieszyłoby mu tętno, a nie uspokoiło. Do uspokojenia się to jakieś ćwiczenia oddechowe, relaksacyjne…)
Tyle powymieniam, wedle mojej sromnej wiedzy i umiejętności, co mnie najbardziej ukłuło. Doszedłem w tekście dalej, ale gdzies w połowie zwątpiłem. Nie jest to dobre opowiadanie, a poprzednikom jak widzę nie chciało się nic wskazać, więc się szarpnąłem. Mam nadzieję, że choć trochę na tym skorzystasz.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Tak... Dzięki. :)
Twoje uwagi z pewnością mi pomogą podczas pisania kolejnych tekstów.
Jeszcze raz dzięki i pozdrawiam :)