
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Kiedy Chmurzec słuchał tych licznych bajań miał wątpliwości, czy jego wysiłek nie jest próżny – czy tak nierozumnej społeczności należy się z jego strony jakakolwiek pomoc? Ostatecznie nie był jednak do końca pewien, czy w którejś z tych historii nie kryje się prawda o nim. Czy ktokolwiek wie, kim rzeczywiście jest?
-Z zamyślenia wyrwał go pomruk nadchodzącej burzy. Czekał właśnie na nią, wyglądał jej jak kochanki, której nigdy nie miał, wypatrywał jak wielkiego wydarzenia. Nigdy nie udało mu się odnaleźć podłoża wszystkich tych irracjonalnych odczuć, jakie targały nim podczas Walki.
Siedział teraz na dachu kościelnej dzwonnicy – najwyższego budynku w okolicy. W swoim czarnym, podartym ubraniu wyglądał pewnie jak ogromna wrona albo gargulec, który na mieszkanie wybrał sobie akurat siedzibę tego dziwnego człowieka, zwanego tutaj bogiem.
-Skoro jest taki wielki, że stawia się mu świątynie, to dlaczego nie on ratuje ich przed kataklizmami? Dlaczego nie on koi ból swoich zagubionych podopiecznych, którzy w przypływie żalu do świata odbierają sobie życie? Tego Chmurzec nie wiedział, a zbliżająca się nawałnica nie dawała mu czasu na dalsze przemyślenia.
Wtedy zobaczył go. Leciał wraz z wirującym, poziomym lejem, jego wykrzywiona twarz stanowiła integralną część diabelskiego wichru. Chmurzec rozpoznał go od razu, chociaż nigdy nie dane mu było spotkać się z nim, kiedy jeszcze żył. Teraz ryczał i huczał wśród przydrożnych drzew, z wściekłością uderzał o pozamykane okiennice okolicznych domów, jakby chciał włamać się do nich i doszczętnie zniszczyć wszystko, co znalazłby w środku. Jakby chciał ukarać innych za własne nieszczęście.
-Ludzie nigdy się nie zmieniają, nawet po śmierci nie wyzbywają się tych wad, których nie rozumiem. Przypomniał sobie Sołtysową i skrzywił się na samą myśl.
W tym momencie poczuł nagłe uderzenie wichru, szalona trąba powietrzna wdarła się w niego z siłą wojennego tarana i przepłynęła przez ciało jak woda przez sito. Tego właśnie oczekiwał, ataku, spotkania, konfrontacji z tą tajemną, rozszalałą potęgą. W chwili, kiedy dusza nieszczęsnego pokutnika przedarła się przez ciało Płanetnika, w jego głowie eksplodowały setki obrazów, retrospekcja czyjejś przeszłości, zmieniająca się przed oczyma jak slajdy, jak kalejdoskop.
Płonąca szopa. Bose, płaczące dzieci wpatrzone w szalejące płomienie, sadza na bladych twarzyczkach, iskry tańczące nad niewinnymi główkami. Wychudzona kobieta w brudnym łóżku. Mężczyzna przy studni, odsuwający się od niego ludzie. Ksiądz wskazujący z ambony na tego samego człowieka.
Płanetnik otrząsnął się, nie mogąc uwierzyć w to, co zobaczył. Wyciągnął ręce ponad głowę i szeroko je rozpościerając wrzeszczał ile sił w płucach. Wzywał go, wzywał nieczystą duszę, by raz jeszcze się z nią połączyć, by mieć pewność.
Jego głos zlał się z hukiem gromu i odgłosem łamiących się drzew, które padały jedno po drugim jak smolne szczapki.
Kiedy ryczący nieszczęśnik znalazł się nareszcie w jego zasięgu, chwycił wir w dłonie i trzymał tak długo, aż cała rozpacz tej biednej duszy nie wlała się w niego jak w naczynie, wypełniając uczuciami tak strasznymi, że wstrząsnęły nim fale niekontrolowanego spazmu. Im większy był ciężar, jaki Chmurzec w sobie czuł, tym szalejąca wokół nawałnica stawała się cichsza, stopniowo przechodząc w deszcz. Nie wiadomo jak długo stał bez ruchu, zanim zorientował się, że niczego nie trzyma już w objęciach, wir zniknął, ciemne chmury rozwiały się, świat buchał teraz kłębami parowej mgły.
Tylko Płanetnik nie potrafił odetchnąć. Słońce w jego duszy zaszło, ustępując miejsca najciemniejszej z bezgwiezdnych nocy. Nie pamiętał podobnej. Stał na kościelnej dzwonnicy potargany i zgarbiony. Gdyby ktoś na swoje nieszczęście mógł zobaczyć go z bliska, pomyślałby, że sam Lucyfer, znudzony piekielną monotonią, postanowił wybrać się na zwiedzanie swojego drugiego królestwa. Los nie był jednak łaskaw dla okolicznych chłopów i nie był to diabeł, a rozwścieczony Płanetnik. Jedno stuknięcie obcasa w kościelny dach, i budynek na którym przed chwilą stał zmienił się w kupkę desek i kamieni. To jednak dopiero początek pokuty. Karą będzie lęk.
Well, pierwsze koty za płoty Moja Droga i to w całkiem niezły stylu. Kiedy kontynuacja?
Jak rozumiem sens fragmentu ma czytelnik odnaleźć sobie sam? A tak w ogóle to ciekawy zabieg. Część I miała dwie strony, część II jedną stronę? Mam opowiadanie na sto stron. I tak sie zastanawiam czy nie wrzucić go tutaj, we fragmentach, po jednej stronie.
Powód jest prozaiczny i zapewne autor komentarza ma rację. Nie wiedziałam, ile zajmie opowiadanie i czy w ogóle jest sens kończenia go, stąd części. Przenoszę fragment do I części, pozdrawiając tym samym zbulwersowanych.
...Bose, płaczące dzieci wpatrzone w szalejące płomienie, sadza na bladych twarzyczkach, iskry tańczące nad niewinnymi główkami...
...aż cała rozpacz tej biednej duszy nie wlała się w niego jak w naczynie, wypełniając uczuciami tak strasznymi, że wstrząsnęły nim fale niekontrolowanego spazmu...
...Słońce w jego duszy zaszło, ustępując miejsca najciemniejszej z bezgwiezdnych nocy.
W strasznie egzaltowane tony autorka uderza. Radzę uważać z takim nagromadzeniem dramatyzmu w krótkim tekście, bo łatwo można popaść w niezamierzoną śmieszność.