- Opowiadanie: Obłocznica - Czerwień oczyszcza

Czerwień oczyszcza

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czerwień oczyszcza

Jesień, rok 1980.

 

Nieprzyjemnie mglisty poranek zawisł nad Sosnowcem o wiele później, niż zwykle. Być może noc trwała dokładnie tyle, ile powinna, i o odpowiedniej porze zrobiła miejsce dla świtu, ale chmury wiszące nisko nad dachami budynków odbierały możliwość podziwiania wschodu słońca. Leniwie podnosząc się z łóżka Franciszek stwierdził z rezygnacją, że ognista kula, która zwykła pojawiać się na niebie, gdzieś przepadła, albo też w nawale obowiązków zapomniała o Czerwonym Zagłębiu.

Mężczyzna niecierpliwym gestem szarpnął zawieszoną na zardzewiałych spinaczach firankę i spojrzał przez szybę na ciągnącą się daleko w dole szarą wstęgę ulicy. Przez nieprzyjemny ułamek sekundy widział niewyraźne odbicie swojej zmęczonej pijackimi ekscesami twarzy – głębokie, czarne oczy nawet w tak niedokładnym zwierciadle zdradzały oznaki wielokrotnego przepicia, jakiemu poddał się ich właściciel. Ruszył w stronę łazienki i odkręcił kran. Zimna woda zadziałała otrzeźwiająco, rozproszyła resztki wódczanego amoku. Szybka toaleta sprawiła, że nieco upodobnił się do człowieka.

-Marnego co prawna – mruknął sam do siebie – ale porządnych w partii nie potrzebują.

Franciszek pracował w Hucie Hebler jako brygadzista – żeby utrzymać się na swoim stanowisku musiał zapisać się do Partii – nie wiązało się to co prawda z żadnymi większymi działaniami, poza uczestniczeniem w zebraniach i wiecach, ale i tak czuł się idiotycznie przytakując bzdurom, które wygadywali wąsaci przewodniczący.

Ale co on mógł wiedzieć – skończył zawodówkę i nie rozumiał się na zamysłach mądrzejszych od siebie. Porzucając bezsensowne rozmyślania założył buty i wyszedł na śmierdzącą grzybem i szczynami klatkę schodową kamienicy przy ulicy Maliny 35.

Robotnicze osiedle nie różniło się od innych miejsc w tym mieście – niewysokie budynki z czerwonej cegły otaczały imitację parku, który składał się z kilku połamanych ławek i nieczynnej, bielonej wapnem fontanny. Automatycznie wybrał jedną z nierównych ścieżek, która każdego dnia prowadziła go do jednego z największych zakładów pracy w mieście. Wylęgarnia przodowników i królestwo fanatycznej władzy – Huta Hebler. Franciszek przeszedł jeszcze kilka kroków i zza łysych drzew zaczął dostrzegać zarys szerokiego, zastawionego potężnymi wagonami torowiska, za którym jak okiem sięgnąć ciągnęły się blaszane baraki hal i pasiate wieże plujących dymem kominów.

-Czasem dziwię się, że w tym mieście w ogóle jeszcze da się oddychać – pomyślał Franek. Gdybym mógł zajrzeć sobie w bebechy, pewnie zamiast płuc zobaczyłbym kłęby spalin – zaśmiał się w duchu i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę „Sportów". Wetknął papierosa w kącik ust, w sposób właściwy dla klasy robotniczej i zapalił, umilając sobie w ten sposób drogę dzielącą go od wejścia na teren Huty.

 

-Jak po wczorajszym? – zagadnął jasnooki mężczyzna, kiedy tylko Franek przestąpił próg hali. Pograndziło się, hę? – zwaliste ramię uderzyło w plecy Franciszka z nieprawdopodobną siłą. Jak stara mię zobaczyła, to o mało z domu nie wywaliła na zapitą mordę. Jakby nawet prawdę gadała, to i tak by było nic w porównaniu z tym, co spotkało Dyrektora – trajkotał jak najęty, nie dopuszczając Franka do słowa.

***

 

Tajniacki był pijany. Nie żeby było to dla niego coś dziwnego, po prostu po raz kolejny stwierdził, że z biegiem lat sprawność tracił nie tylko jego kutas, ale także głowa. Nie miał siły dumać nad tym, co martwiło go bardziej. Poczuł, że czyjeś ramiona wpychają go na tylną kanapę samochodu – bardziej domyślił się, niż zauważył, co to za miejsce. Jego percepcja była delikatnie mówiąc zaburzona. Zaległ jak długi na skórzanym siedzeniu czarnej wołgi i spróbował wyartykułować szoferowi, dokąd ma go zawieżć. Zamiast słów z jego ust wydobyło się jedynie przeciągłe beknięcie – na jego szczęście chłopak za kierownicą nie pierwszy raz odstawiał go do domu i dokładnie wiedział, pod jaki adres należy zwrócić truchło dyrektora.

Kiedy ruszyli, do Tajniackiego dotarło, że jego żołądek postanowił odebrać palmę pierwszeństwa pęcherzowi – oba organy bowiem zaczęły domagać się ich natychmiastowego opróżnienia. Resztkami świadomości zatrzymał odruch wymiotny i zacisnął zwieracze – może wrócić do domu pijany, ale obrzygany i obszczany? To nie przystoi osobie na jego stanowisku.

 

-Zaszy…zaszy…kurwa! Stań, bo laś mi się chse – wymamrotał w stronę siedzenia kierowcy. Chłopak w obawie, że będzie musiał sprzątać samochód, jeśli nie spełni prośby pasażera, zatrzymał się przy niewielkim, zalesionym skwerku niedaleko osiedla. Wokół paliło się kilka latarni, więc liczył, że uda mu się dowlec zwłoki szefa do bryły betonu stojącej pośrodku placyku . To najbliższe miejsce, przy którym można w miarę stabilnie osadzić pijanego dyrektora. Nie miał zamiaru mu trzymać. Zatrzymał pojazd i jął niedelikatnie wyszarpywać Tajniackiego na zewnątrz. Przewiesił sobie bezwładne ramię przez plecy i poczłapał powoli w stronę zapuszczonego pomnika, który za chwilę miał posłużyć za latrynę. Wytarte oblicze jakiejś postaci łypnęło niewidzącym okiem na tę żałosną scenę i pominęło ją taktownym milczeniem. Szofer postawił Dyrektora przy murowanym, obdrapanym cokole i oddalił się o kilka kroków, zapalając papierosa. Zdawał sobie sprawę, że w tym stanie ta prosta czynność może zająć Tajniackiemu o wiele dłużej, niż by tego chciał.

Właśnie miał zamiar zapytać swojego pracodawcę, czy nie potrzebuje pomocy, gdy usłyszał krótkie, nieprzyjemne mlaśnięcie. Później jeszcze kilka – zdawało mu się, że świecące lichym światłem latarnie przygasły na ten dźwięk. Był niemal przekonany, że usłyszał jakby z oddali rżenie koni, ale zrzucił to na karb zmęczenia. Kto przy zdrowych bawi się w ułanów koło blokowiska? Z jakiegoś powodu jednak nadal się nie odwrócił…

-Dyrektorze, wszystko w porządku? – w ciszy jego głos zabrzmiał bardzo niepewnie. Zaniepokoił się, kiedy w odpowiedzi nie dostał bełkotliwego potwierdzenia. Poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Wetknął ręce w przepastne kieszenie i zaciskając pięści, powoli odwrócił się. Już w sekundę później tego pożałował. Pomiędzy pomnikiem, a najbliższym drzewem, wisiał fantazyjnie rozwieszony łańcuch, upstrzony gdzieniegdzie strzępem ubrania. Kiedy szofer wytężył nieprzytomny ze strachu wzrok i uświadomił sobie, z jakiego materiału zrobiono ozdobę, poczuł, że po nodze ścieka mu cienka struga moczu. Od czegoś, co w latach świetności pomnika było szablą, aż po najniższą gałąź rozłożystego dębu, ciągnęły się flaki dyrektora Tajniackiego. Smród, jaki rozchodził się wokół świadczył, że bazą dla upiornej girlandy są najpewniej jelita. Zanim upadł, zdążył zobaczyć leżącą u jego stóp nienaruszoną legitymację partyjną z orłem bez korony, a obok niej małą, metalową tabliczkę z napisem „Pomnik walczących o wolność".

 

***

Zabłąkany pijaczek zatoczył się na brudnym chodniku. Gdyby był w stanie skupić wzrok lub słuch na tym, co dzieje się wokół, spostrzegłby, że zbliżają się milicyjne patrole. Mnóstwo patroli. Wycie syren rozdarło nocną ciszę, samochody z piskiem opon zatrzymały się pod pomnikiem. Chwilę później kopyta i szable zatańczyły w krwawym deszczu. Partia słabła.

Koniec

Komentarze

ładnie

Ciekawe, z tym, że pierwsza część o mało nie sprawiła, że dałam sobie spokój i dalej nie wiem, po co tak strasznie rozwlekać coś, co absolutnie nie ma znaczenia, ale to chyba jedyny minus. Moze jeszcze zdarza Ci się połykać myślniki przy dialogach i masz literówkę "co prawna". 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Wprowadzenie w klimat, taka ładna komuna. Ale może rzeczywiście należy nieco przyciąć ten wstęp. 

Wprowadzenie w klimat, taka ładna komuna. Ale może rzeczywiście należy nieco przyciąć ten wstęp. 

Nowa Fantastyka