
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Hansa obudził ryk syreny alarmowej. Chciał przespać jeszcze kilka godzin, podczas snu nie odczuwał głodu, ale w takich warunkach nie było o tym mowy. Zaklął siarczyście i usiadł na łóżku. Kiszki nieprzyjemnie grały marsza przypominając, że wczoraj zjadł tylko trzy sardynki.
Obrzucił wzrokiem pokoik: wyro, kulawa ława, miednica na stojaku i kufer. Ten stary kutwa Jorge za te śmieci nie da nawet złamanego grosza, pomyślał o właścicielu lombardu. Nici ze śniadania. Wyposażenie tej klitki należało oczywiście do właściciela szynku – Tedora. Ten z pewnością nie pozwoliłby swojemu gościowi na wynoszenie umeblowania, ale Hans był czarodziejem i dzięki magii mógł przenieść łóżko czy ławę stąd wprost pod nos Jorga.
Kiedyś, gdy był jeszcze młody, alarm taki jak ten mógł oznaczać spory zarobek. Mieszczuch, któremu płonęła kamienica, albo skład, przynosił całe garście złotych monet, aby tylko przy pomocy czarodziejskiej różdżki i zaklęć ugasił pożar. Ale czasy zmieniły się: straż pożarna gasiła pożary, medycy nauczyli się leczyć nie tylko gościec i ospę, ale i syfilis, policja potrafiła zdejmować odciski palców i dzięki temu identyfikować włamywaczy. Wróżb nikt nie potrzebował, horoskop można było przeczytać w darmowej gazetce reklamowej wydawanej przez kupca Kaufa, a zamieniania dla celów rozrywkowych zająca w gęś zabraniało prawo. To wszystko sprawiło, że zapotrzebowanie na usługi czarodzieja spadły i skazały Hansa na bezrobocie i wegetowanie w obskurnym pokoiku na poddaszu zapyziałego szynku.
– Wejść! – krzyknął, gdy tylko usłyszał łomotanie do drzwi.
Do pokoiku wtoczył się Tedor.
– Panie Hans! Panie Hans! – biadolił podnosząc ręce ku niebu.
– Drogi panie. Wiem, że zalegam z czynszem od trzech miesięcy. Sto razy panu mówiłem, że czasy są trudne. No przecież nie wyczaruję panu pieniędzy!
– Panie Hans! Nie słyszy pan alarmu?
– Słyszę, jeszcze nie ogłuchłem.
– Wogezi podeszli pod miasto! Tylko patrzeć szturmu!
Hans podskoczył z wrażenia. Wogezi oblegają Lukkę! Lepszej wiadomości nie mógł usłyszeć! Jestem uratowany, triumfował. Dwadzieścia lat temu, gdy miasto oblegało to barbarzyńskie plemię władze miasta zaoferowały mu 100 sztuk złota za obezwładnienie napastników. Uczynił to bez trudu przy pomocy różdżki i paru zaklęć. 100 sztuk złota było sporym majątkiem, ale jak mawiają mądrzy ludzie, nie ma takiej sumy, której nie można byłoby przepić.
– Ratuj pan, panie Hans! – jęczał Tedor.
– Panie, jak mam ratować? Tak o pustym brzuchu?
– Co tam jadło, jak tam już katapulty ustawione!
Jakby na potwierdzanie słów szynkarza, pocisk wystrzelony z katapulty uderzył w wieże kościoła.
Tedor przyskoczył do okna.
– Kościół trafili! Cudowny obraz świętego Pankracego, ołtarz z rzeźbami samego Witosza, trzystuletnia ambona, którą odnowiłem w czynie społecznym, a teraz to na zatracenie pójdzie! Łajzy przeklęte!
– Niewielka strata. Mnie z tej ambony nieboszczyk ksiądz Robaczek palcem wytykał za rozpustę i sianie zgorszenia.
– Ratuj pan, nie widzisz co się dzieje?!
Czarownik poklepał się sugestywnie po brzuchu.
– I ten zaległy czynsz to chyba mi pan daruje? – zapytał uśmiechając się szelmowsko.
– A niechże pana! – wrzasnął Tedor i pobiegł do kuchni.
Czarodziejowi zaburczało głośno w brzuchu, ale tym się już nie przejmował. Był pewien, że zaraz szynkarz przyniesie pieczeń, polewkę, jarzyny, a może nawet trufle. Widział przez okno, że coraz więcej pocisków spadało na miasto i spodziewał się, że niedługo zjawią się władz Lukki z burmistrzem Helwecjuszem na czele i będą go prosić, aby czarami unieszkodliwił Wogezów.
Gdy delektował się kotletem schabowym wielkości talerza, jaki specjalnie dla niego usmażyła szynkarka Zoffa, do pokoiku wszedł burmistrz i delegacja rady miejskiej Lukki. Byli odświętnie ubrani; na karmazynowych szatach błyszczały pozłacane guziki, lśniły sobolowe kołnierze, na brzuchach pobrzękiwały łańcuchy.
– Wielce szanowny obywatelu – zaczął Helwecjusz podniosłym tonem.
– Panie burmistrzu, teraz spożywam śniadanie – powiedział lekceważąco Hans mając usta pełne jedzenia. – Zechciejcie łaskawie poczekać. Nie tutaj, na korytarzu, lubię mieć spokój podczas posiłku, bo inaczej mam niestrawności i muszę spędzać wiele czasu w toalecie.
Ot psubraty, pomyślał czarodziej. Jeszcze w tamtym tygodniu burmistrz na pokorne pokłony nie odpowiadał mi nawet skinieniem głowy, a Geteborg, przewodniczący miejskiej komisji obyczajowej, groził procesem za uszczypniecie w pośladek w miejscu publicznym zatrudnionej przez Tedora pomocy kuchennej. Przyszła koza do woza, triumfował!
Negocjacje przebiegały dokładnie tak, jak przewidział to Hans. Rada miejska proponowała sumy, jakie gotowa była zapłacić za obezwładnienie barbarzyńców, a czarodziej kręcił głową i podbijał cenę. Nauczony doświadczeniem nie zadowolił się 200 sztukami złota, wszak wiedział już, że nie ma takiej sumy, której nie można przepić, ale wynegocjował też dożywotnią, comiesięczną rentę w wysokości 100 talarów.
– Teraz mogę przystąpić do pracy – powiedział ku uldze burmistrza i członków rady miejskiej.
Widok Hansa kroczącego dostojnie w otoczeniu notabli miejskich ku murom obronnym wywołał u mieszkańców Lukki entuzjazm. Byli pewni, że wnet dzięki czarom niebezpieczeństwo ze strony Wogezów zostanie zażegnane. Nic więc dziwnego, że wznosili okrzyki na cześć Hansa, kwiaciarki z rynku ciskały mu pod nogi kwiaty, niejedno dziewczę rzuciło się czarownikowi na szyję mocno przywierając piersiami i całując, a nawet matki podawały dzieci, aby wybawca miasta choć przez chwilę potrzymał na rękach ich pociechy.
W końcu Hans wdrapał się na jedną z baszt. Był już czas najwyższy: doborowe oddziały Wogezów ruszyły z taranami w kierunku bram. Hans obrzucił napastników lekceważącym spojrzeniem.
– Spokojnie – powiedział. – Niech podejdą bliżej.
Obrońcy wstrzymali oddech. Wiedzieli, że bramy nadwerężone pociskami wystrzeliwanymi z katapult nie wytrzymają uderzenia taranów. Los Lukki i jej mieszkańców zależał od Hansa.
Wogezi byli coraz bliżej. Można było już rozpoznać rozjuszone twarze napastników: starego wodza Harmandorffa, dowódcy oddziału wyposażonego w tarany – Gertela czy szefa sztabu – Oola.
W tłumie mieszczan coraz częściej słychać było zaniepokojone głosy:
– Dlaczego on nic nie robi? Przecież barbarzyńcy są coraz bliżej.
– Macha tylko tą różdżką i nic – mówił inny.
– No do cholery, niech wreszcie zamieni ich w żaby!
W tym samym czasie Hans przeżywał ciężkie chwile. Już dwa razy wymówił zaklęcie i skierował jego moc różdżką w stronę Wogezów, ale nic się nie stało. Ponowił próbę, ale i ona nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Napastnicy byli coraz bliżej. Nagle uświadomił sobie straszną rzecz!
– O kurwa! Różdżka nie działa. Zapomniałem opłacić abonament.
Czary prepaid lub abonamentowane...
Takie rzeczy to tylko u nas. Podobało mi się!
Dziękuję za komentarz!
Bardzo fajne, stawiam 4
Pikne. 4 jak nic, panie poroh
ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!
Niezłe, usmiałem się przy puencie :)
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Dzięki!
Bardzo fajna puenta. Podobało mi się, przyjemne opowiadanko.
Pozdrawiam.
Dzięki!
i pozdrawiam!