
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Z niemałym wysiłkiem otworzył jedno oko ale nie zrobiło to większej różnicy; wciąż nic nie widział. Wezwał więc drugie do pomocy. Nic, tylko ciemność. Zamrugał kilka razy.
Chyba oślepłem, pomyślał bez większego niepokoju. Dziw, że tak późno, biorąc pod uwagę ilość oraz jakość wszelakiego gówna, którym się szprycowałem.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że leży (tym też się nie zdziwił. Jeśli ktoś jest napruty, nawalony albo pobity to zazwyczaj kończy na ziemi. A on z pewnością kwalifikował się pod któreś z wymienionych określeń). Niezdarnie uniósł się na łokciu. Poruszył głową i choć spodziewał się kacowego bólu, to na pewno nie o takim natężeniu.
– O, żesz, kurwa… – wymamrotał kładąc się powoli z powrotem na plecy. We łbie huczało mu jakby stał w pierwszym rzędzie na koncercie zespołu o nazwie „Im głośniej, tym lepiej". Pomasował skroń (przy okazji poczuł, że włosy ma brudne i czymś upaćkane. Czymś lepkim i nieprzyjemnym w dotyku, wolał się nie zastanawiać, co to). Po kilku minutach ból nieco zelżał i mężczyzna ponownie otworzył oczy. Tym razem, z niejakim zdziwieniem, zauważył własną dłoń. Pomachał sobie nią przed twarzą. Faktycznie, to ona.
Moje własne, doświadczone przez los łapsko, którym się witał, jadł, walił konia i macał kobiece cycki. Dobry znajomy.
Cześć, moja ręko, powiedział w myślach i roześmiał się z tego jakże wyraźnego symptomu choroby psychicznej. Co ostatnio porabiałaś? Bo ja… W sumie to nie za bardzo pamiętam. Szkoda, że nie możesz mi podpowiedzieć.
Leżał tak jeszcze przez dobre piętnaście minut, śmiejąc się, gadając do siebie i zbierając siły potrzebne, aby wstać.
Jeszcze nikt mnie nie szturchał ani nie próbował cucić, więc raczej nie znajduję się na ulicy. Ani tam gdzie są ludzie. Prawda, Watsonie?
Jak najbardziej, mój bystry niczym zaspany down, detektywie. A to oznacza, że…?
… że film urwał mi się w trochę bardziej odosobnionym miejscu. Tak jak wtedy, na statku. Pamiętasz, mój rzeczywisty inaczej, przyjacielu?
Naturalnie. Do dzisiaj dzwoni mi w uszach przez te dwanaście godzin spędzonych w maszynowni.
Ale koncert był pierwszorzędny.
Przynajmniej ta część, którą pamiętamy.
Rozdwojenie jaźni, pomyślał, tak to się chyba nazywa. Jakiś nieopierzony psychiatra mógłby na moim przykładzie napisać ładną pracę dyplomową.
No dobra, my tu gadu, gadu, ale trzeba wstać.
Przekręcił się na bok (bardzo, bardzo powoli i delikatnie, jakby zamiast tego durnego łba, do szyi miał przytwierdzone jajko z wrodzoną wadą łamliwości skorupki) a po tym sukcesie udało mu się nawet uklęknąć.
Oczy przyzwyczaiły się nieco do ciemności, więc mógł zobaczyć teraz trochę więcej. Rozejrzał się dookoła. W mroku rozróżnił początek schodów prowadzących gdzieś wyżej (cholera, leżałem niecałe trzy metry od nich. Gdybym zdołał przejść jeszcze kawałek, zanim zwaliłem się na glebę, śpiewałbym teraz na przyjęciu u Świętego Piotra. Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, u kochanego Lucyferka). Dokąd prowadziły schody, nie widział. Ich szczyt znikał w wyraźnie teraz rzedniejącym mroku. Zerknął za siebie. W odległości jakichś dwudziestu, może trzydziestu metrów majaczyła wysoka, metalowa brama. Taka, która doskonale pasuje do wypasionej chałupy gwiazdy Hollywood. Albo legendy rocka.
Czyli z pewnością nie jest u siebie.
Klęczał na kamiennym podjeździe. Dookoła widział krótko przyciętą trawę, zadbaną lecz bez przesadnej troskliwości. Reszta otoczenia pozostawała niewiadomą.
Jak sądzisz, Watsonie? Gdzie jesteśmy i jak się tu znaleźliśmy?
Taksówka? Kosmici? A może po prostu się teleportowaliśmy?
Jesteś równie głupi, co wkurzający. Ja stawiam na kilkudniowy maraton wódy, prochów i reszty tego syfu. I muszę przyznać, że chociaż wiele razy budziłem się w nieznanych miejscach, to jeszcze żadne z nich nie było takie…
…obce? Tego słowa szukałeś, mój ty kochany, wszawy detektywie od siedmiu boleści?
Może być. Bo pierwsze co mi teraz przychodzi na myśl, to słowa jakiejś dawno zapomnianej piosenki, której refren idzie jakoś mniej więcej tak: „Spierdalaj stąd, ale już! Spierdalaj póki masz na czym! Twe ciało przykryje kurz, bo zaraz będziesz już martwym!".
A potem wchodzi chórek, nieprawdaż?
Tak, kurwa, chórek. I koleś z cymbałkami i harmonijką w gębie. Chryste.
Dźwignął się z kolan (nie dlatego, że niepokój, z początku lekki, wlewał się teraz do zakamarków jego duszy z siłą ruszającej lokomotywy, i naprawdę miał wielką ochotę wziąć nogi za pas. No, może nie tylko dlatego.) i stanął w miarę wyprostowany. Górnicy w jego czaszce chyba mieli przerwę, bo ból zelżał do znośnego ćmienia w okolicach skroni. Przyjrzał się swoim ciuchom. Ubrany był praktycznie tak jak zawsze. Stare, znoszone dżinsy (tak znoszone, że w niektórych miejscach niemal przezroczyste. Na szczęście były to miejsca niewidoczne dla innych) oraz czarną koszulkę z białą nazwą jakiegoś dawno zapomnianego zespołu. Wszystko pogniecione i brudne od piachu.
Zadajesz szyku, chłopie, nie ma co.
Przez koszulkę wymacał srebrne kółeczko na łańcuszku. Jego talizman. Nie pamiętał już kto mu go podarował i przeciwko czemu miał go chronić, ale wieki minęły odkąd ostatni raz zdejmował go z szyi.
Stał nie mogąc się zdecydować co zrobić.
Uuucieeekaaaaj – zanucił Watson, jego wierny towarzysz od niepamiętnych czasów.
Wiedział, że ma rację. Powinien stąd wiać i to naprawdę szybko.
Ale te schody niemal go wzywały. Poza tym cholernie był ciekaw dokąd prowadzą.
Zapewne do chałupy Hefnera. A teraz spadamy – stanowczo zażądał Watson.
Taaa – zamruczał, ale zrobił krok do przodu. W stronę schodów. Potem kolejny i jeszcze jeden.
Czy możesz mi łaskawie odpowiedzieć na jedno, w sumie całkiem istotne pytanie: Co ty, kurwa, odpierdalasz? Kierunki ci się pieprzą? Za mocno w główkę się uderzyłeś? Doskonale, że idziesz przed siebie, ale najpierw zrób zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Po tym możesz zapieprzać, aż padniesz ze zmęczenia.
Skoro tak twierdzisz… – i zrobił kolejny krok. Teraz od pierwszego stopnia dzieliło go kilkanaście centymetrów. Wiedział, że powinien posłuchać Watsona, wyjść za bramę i znaleźć kogoś znajomego, żeby pomógł mu odnaleźć kilka brakujących elementów puzzli, składających się na jego pamięć (a raczej większą część układanki), ale te schody…
Tylko zajrzymy co jest na górze. Zerkniemy i już nas nie ma, dobra?
Watson milczał.
A co jeśli to jakaś odmiana magicznej fasolki? – próbował dalej. – Nie chciałbyś chyba zmarnować takiej okazji?
Nie doczekał się odpowiedzi. Watson chyba się obraził. W sumie wychodziło na to, że obraził się sam na siebie. Uroczo.
Wszedł na pierwszy stopień. Ziemia nie rozstąpiła mu się pod nogami, a z nieba nie spadła setka gromów. Czyli jest nieźle.
Widzisz? Żyjemy.
Kolejne stopnie pokonał powoli ale kiedy przekonał się, że są to zwyczajne, kamienne schodki (albo marmurowe. Bogacze mają to do siebie, że są popierdoleni na punkcie luksusu), nieco przyspieszył. Nie zdążył jednak porządnie się rozpędzić, bo schody się skończyły. Ot, tak, po prostu. W jednej chwili przeskakiwał nawet po dwa na raz, a w następnej stanął naprzeciw największych drzwi jakie widział na oczy.
Spojrzał za siebie i policzył schody. Dwadzieścia cztery. Coś tu nie gra. Podjazd, na którym się ocknął, widział doskonale. A to oznaczało, że…
… z dołu te wrota powinny być również widoczne. A nie były – poważnym tonem zakończył Watson. – Tu wyraźnie dzieje się coś niepokojącego. Ile jeszcze razy mam ci powtarzać, żebyśmy stąd spieprzali? Jeszcze nie jest za późno.
Niewiele brakowało, a przyznałby mu rację. Niepokój, przyczajony w ciemnym kącie, powrócił ze zdwojoną siłą. Źle zrobił przychodząc tutaj. Bardzo źle.
Już niemal stawiał stopę na najwyższym stopniu, z zamiarem zejścia na dół i opuszczenia tego dziwnego miejsca, kiedy po raz ostatni postanowił rzucić okiem na drzwi. Ot, taki zwyczajny, ludzki odruch, szybkie spojrzenie na „do widzenia", które jednak w tym przypadku miało znacznie poważniejsze konsekwencje.
Jedno skrzydło wrót było uchylone. Niewiele, tak na dziesięć, piętnaście centymetrów, ale to wystarczyło, żeby zapomniał na chwilę o ucieczce.
Wcześniej te drzwi były zamknięte, prawda, Watsonie?
Były, jasne, że były! A skoro teraz są otwarte, to ktoś je musiał otworzyć, czyli w środku ktoś jest, a my znajdujemy się na prywatnym terenie. Czy tyle ci wystarczy żeby w końcu stąd spadać?
No, nie wiem… ale to mi wygląda na zaproszenie.
Kto normalny zaprosiłby ciebie w takim stanie do środka? Właściciel takiej chałupy raczej nie za często ma do czynienia z pijakami i włóczęgami, a ty z wyglądu pasujesz to obydwu. Więc weź się w końcu w garść, ty głupi durniu, i…
– Zamknij się – powiedział na głos i Watson natychmiast umilkł.
Nigdy nie miał problemu z podejmowaniem decyzji. Zawsze kierował się przeczuciem (i niemal zawsze źle na tym wychodziłeś, dodałby Watson w tym momencie, ale Watson, przynajmniej chwilowo, znajdował się gdzieś daleko) i tak też postąpił i tym razem.
Otwartą dłonią pchnął drzwi. Bezszelestnie otworzyły się na pełną szerokość. Zapraszająco. Zachęcająco.
Więc wszedł.
Znajdował się w holu. Chyba. Nigdy nie był w domu równie wielkim i luksusowym jak ten, ale na filmach na takie pomieszczenie mówią właśnie hol.
Na środku znajdowały się schody, piękne, drewniane, z balustradą będącą samą w sobie dziełem sztuki. Wyżej, na poziomie pierwszego piętra, rozchodziły się w przeciwnych kierunkach i otaczały półkolem całe wnętrze, niczym balkony w teatrze.
Tyle zdołał zaobserwować, bo jego uwagę zwróciła postać w habicie. Stała nieco z lewej strony, w półmroku, który wziął w posiadanie większość tego pomieszczenia.
Głęboko naciągnięty kaptur nie pozwalał dostrzec twarzy, ale musiała należeć do człowieka, bo głos wydobywający się spod okrycia głowy, choć dostojnie, brzmiał po ludzku.
– Witaj. Spodziewałem się ciebie.
Nie wiedział co odpowiedzieć, bo wciąż znajdował się w lekkim szoku. Czuł się dziwnie. To wszystko, ten człowiek w stroju mnicha, chata będąca pałacem i atmosfera tu panująca wydawały się takie… sztuczne. Jakby brał udział w jakimś programie, tylko ktoś zapomniał mu o tym powiedzieć.
– Zapewne masz wiele pytań.
– Parę by się znalazło – odezwał się w końcu. Dyskretnie wyciągnął rękę do tyłu, żeby wymacać drzwi, bo miał przeczucie, że długo tu nie zabawi. Trzeba było słuchać Watsona i nigdy tu nie wchodzić.
Tyle, że nie wyczuł żadnych drzwi.
Odwrócił się gwałtownie. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowały się dwuskrzydłowe wrota, wysokie na jakieś dwa i pół metra i warte więcej niż niejedno mieszkanie, widział tylko ścianę. Białą, dawno nieodnawianą, ścianę. Żadnych otworów, nie licząc okna na wysokości pierwszego piętra, przez które do środka wlewało się coraz jaśniejsze światło dnia.
Przecież nim nie wleciałem – pomyślał nieprzytomnie. – Jakoś się tu dostałem. Drzwiami. Tymi, które jeszcze przed chwilą…
– Z pewnością jedno z ważniejszych pytań cię nurtujących brzmi: Gdzie ja jestem? Zgadza się? – przemówiła znowu postać w habicie.
– Jednak w tym momencie – kontynuowała nie czekając na odpowiedź – powinieneś się raczej skupić na tym, by zostać tu jak najdłużej.
O czym on, do diabła, mówi, przemknęło mu przez myśl, ale Watson już wiedział, i krzyczał, wrzeszczał histerycznie
…ażaj! Z prawej, kurwa! Z prawej, uważaj, Chryste!
Więc się odwrócił i nie wierzył w to co zobaczył; po prostu nie przyjął tego do wiadomości, przecież to musiał być tylko bzdurny program, a on jest naiwniakiem, z którego będą się śmiać na końcu, kiedy podbiegną do niego z kwiatami; może nawet pozwolą mu kogoś pozdrowić. Mimo to uchylił się, bo każdy, nawet gdyby podejrzewał ściemę, to uchyliłby się na widok wielkiej, ociekającej krwią piły łańcuchowej, której zębate ostrze minęło jego gardło dosłownie o milimetry.
Stracił równowagę i klapnął ciężko na tyłek.
To niemożliwe, to niemożliwe, powtarzał nieprzytomnie, a kiedy zobaczył kto trzyma warczącą maszynę, niemal się roześmiał.
Przed nim stał najprawdziwszy Szaleniec Z Horroru. Wielki, masywny, w brudnych ogrodniczkach i ciężkich roboczych buciorach. Twarz zakrywała biała, jednolita maska z otworami na oczy.
To jakaś pieprzona maskarada, ta piła nie jest prawdziwa. Nie może być.
Jakby dla zaprzeczenia Szaleniec popuścił przepustnicę i jednolity warkot zamienił się w raniący bębenki uszne, ogłuszający skowyt.
Szaleniec zbliżył się i znowu machnął piłą. Ochlapały go kropelki czyjejś krwi.
Chryste, Jezusiu, przecież…
Cofał się jak krab, niezdarnie, byle szybciej, modląc się żeby ten koszmar się skończył; trzeba się tylko uszczypnąć, a wtedy na pewno się obudzi, zlany potem, ale cały i zdrowy, we własnym łóżku, potem poczuje zażenowanie, ale poza tym…
Szaleniec dalej machał piłą, a on cofał się rozpaczliwie, wiedząc że nie da rady wstać, Szaleniec był za blisko i żeby nie zostać trafionym, musiał po prostu dalej wiać w ten sposób (komicznie, tak to pewnie wygląda z boku, komicznie jak cholera, kurwa, ubaw po pachy).
Ramiona paliły żywym ogniem, uciekał tak chyba godzinę, choć minęło zaledwie dwadzieścia sekund od pierwszego ataku, ale czas właśnie przestał istnieć.
Nagle plecami grzmotnął w ścianę. Stracił dech, lecz nie przez uderzenie, ale świadomość co to oznacza. Koniec drogi, pa, pa, byłeś dzielny ale przegrałeś, dziękujemy i do widzenia. Szaleniec właśnie go dopadł, już stał nad nim i może nawet się uśmiechał pod tą maską. Uniósł piłę i zastygł w takiej pozycji, jakby chciał uczcić moment triumfu.
Uciekaj! – usłyszał w głowie wrzask Watsona, który wstrząsnął nim jak prąd o potężnym natężeniu. Tylko dzięki temu zdołał zareagować i rzucił się w bok,
(za wolno, Chryste, czemu ruszam się jak mucha w smole?)
niezdarnie, kątem oka widział opadającą piłę, wrzeszczącą opętańczo, głodną, żądną krwi, jego krwi, i wtedy się przeturlał, zdołał jej uciec, choć sam do końca nie wiedział…
Prawe przedramię zamieniło się w jeden, wielki ból. Paraliżujący, odbierający rozum i zdolność myślenia. Jednocześnie usłyszał budzący mdłości odgłos rozszarpywanego mięsa, a potem zgrzyt, kiedy pracujący szaleńczo łańcuch wbił się w podłogę i znieruchomiał. Silnik wył rozpaczliwie aż w końcu zamilkł.
Szaleniec pociągnął za piłę ale ta ani drgnęła. Siedziała za głęboko. Stanął nad nią okrakiem i wzmocnił uchwyt.
Tymczasem on wpatrywał się w pulsujące czerwienią wnętrze własnej ręki. Rana miała jakieś piętnaście centymetrów długości, poszarpane brzegi zalewała krew i spływała na dywan.
Do tej pory największą kontuzją, jaką odniósł, był złamany dwukrotnie nos. Teraz widział biel kości i zastanawiał się czy te małe, pulsujące nitki to mięśnie? A może ścięgna?
Nie widział Szaleńca siłującego się z piłą. Olbrzym wydał z siebie gniewny warkot i pociągnął z całej siły. Krótki trzask i udało mu się ją wyrwać.
Watson szalał w jego głowie. Wrzeszczał, przeklinał i błagał go, by się ruszył, uciekał, zrobił cokolwiek, tylko nie siedział bezczynnie, wpatrując się bezmyślnie w zranioną rękę.
Zbliża się, wrzeszczał, a on jakimś cudem zdołał oderwać wzrok od rany i spojrzał na Szaleńca, który faktycznie, uporawszy się z piłą, znowu ruszył w jego stronę. Olbrzym pociągnął za linkę, maszyna zakrztusiła się i umilkła. Za drugim razem rozrusznik zadziałał i piła zawyła przeciągle.
Szok minął jak ręką odjął, kiedy zdał sobie sprawę, że obecna rana może być żartem przy tym, co go czeka, jeśli zostanie na miejscu. Z pomocą łokci, ściskając lewą dłonią prawe przedramię, zdołał dźwignąć się na nogi. Natychmiast odskoczył do tyłu bo szaleniec znowu machnął piłą, choć bardziej z wściekłości niż nadziei na sukces, gdyż ostrze minęło go w bezpiecznej odległości.
Potykając się zaczął biec w stronę najbliższych drzwi, ale zaraz zwolnił do szybkiego marszu. Zrobiło mu się niedobrze, świat wirował i rozmazywał przed oczami. To pewnie przez upływ krwi, pomyślał, i mocniej ścisnął zranioną rękę. Od smrodu spalin i mdlącego zapachu krwi chciało mu się rzygać, ale jakimś cudem zdołał utrzymać zawartość żołądka na miejscu.
W końcu dopadł do drzwi. Złapał za klamkę (pewnie są zamknięte, pewnie wszystkie drzwi w tym pojebanym domu są zamknięte i będę się ganiał z tym psycholem w kółko, jak królik w potrzasku, aż padnę ze zmęczenia, a on pochlasta mnie na kawałki) i naparł na nią.
Otworzyły się bez problemu.
Wpadł do środka i natychmiast zamknął je za sobą. W zamku tkwił klucz, więc przekręcił go dwa razy ale wiedział, że sklejka i kilka kawałków drewna nie powstrzyma Szaleńca i jego piły.
Jeśli stąd nie ma wyjścia to właśnie popełniłem samobójstwo, pomyślał, gorączkowo omiatając wzrokiem wnętrze.
Znajdował się w pokoju, w którym niechlujny malarz wykonywał jakieś prace wykończeniowe. Na środku stała wysoka drabina, wokół walały się puszki z farbą, wałki i rolki tapet. Podłogę przykrywały rozłożone gazety. Ściany lśniły nieskazitelną bielą, tak jasną, że raziła w oczy.
Aż żal zamalowywać taką czystość jakimś turkusem czy innym fioletem, pomyślał, ale szybko o tym zapomniał, bo spostrzegł coś, co, przynajmniej częściowo, zrzuciło mu ciężar z serca.
Na prawo od niego znajdowały się drzwi. Nawet lepiej, dwoje drzwi. Stały w odległości jakichś trzech metrów od siebie.
Ruszył w tamtą stronę ale po pierwszym kroku zachwiał się i upadł na kolano. Czuł się fatalnie. Siły uciekały z niego jak powietrze z przekłutego balona. Nie mógł myśleć ani się ruszać.
Odpocznę chwilę. Szaleńca nie słychać, może go zgubiłem. Zamknę na chwilę oczy a potem…
Ani mi się, kurwa, waż! – Wrzasnął Watson swoim najbardziej doniosłym głosem. – Choćbyś miał się czołgać, to doczłapiesz jakoś do tych drzwi! Słyszysz?!
No cóż, jeśli po drugiej stronie nie znajduje się sala operacyjna rodem z „Ostrego dyżuru", z młodym Carterem gotowym do akcji, to na niewiele nam się to przyda.
Gówno mnie to obchodzi! Ruszaj dupę i idź tam! Słyszę go! Jest coraz bliżej, a wejście tutaj nie zajmie mu dużo czasu!
Spróbował wstać. Nie czuł prawej ręki a spomiędzy palców lewej wypływało teraz znacznie mniej krwi niż na początku.
Zły, zdecydowanie zły znak.
Spróbował się podnieść. Wiedział, że nie da rady całkiem wstać, więc zaczął iść na kolanach. Chwiał się na wszystkie strony, zgarniał leżące na podłodze gazety, ale wciąż się poruszał.
Umysł zasnuła mgła nieświadomości. Od utraty przytomności dzieliły go sekundy. Słyszał wrzeszczącego Watsona, ale jakby z oddali, nie rozróżniał słów i nic go to nie obchodziło.
Z tyłu doleciał trzask pękającego drewna. Wizg wchodzącej na najwyższe obroty piły przeszył jego głowę niczym pocisk. Oprzytomniał momentalnie. Serce załomotało w piersi, a nogi same przyspieszyły.
Ruszaj się! – Słyszał teraz Watsona tak wyraźnie, jakby stał tuż obok niego.
Jeszcze kilka metrów, powtarzał, zagryzając wargi do krwi.
Z tyłu usłyszał upadający na podłogę kawałek drewna.
Poczuł podchodzącą do gardła żółć. Gorączkowo przebierał nogami ale poruszanie się na kolanach było cholernie niewygodne i bolesne. Drzwi niemal wcale się nie przybliżały. Tkwiły jakieś siedem, osiem metrów od niego, ale równie dobrze mogły znajdować się na Księżycu.
Piła ucichła i tylko terkotała na jałowym biegu, co jeszcze bardziej go przestraszyło. Zaryzykował odwrócenie głowy. W drzwiach ziała ogromna dziura. Szaleniec włożył przez nią wielką łapę i majstrował przy zamku.
Przekręcił klucz.
Chryste, nie wyjąłem klucza! Zamknąłem drzwi ale nie wyjąłem klucza, kurwa, dureń ze mnie, to po co w ogóle …
Zamknij się i skup na dotarciu do drzwi!
Nie tracił czasu na kłótnie z Watsonem. Przez głowę przelatywały mu urywki znanych kiedyś modlitw; wzywał, groził i błagał Boga o pomoc.
Za bardzo wychylił się do przodu i poleciał na twarz. W ostatniej chwili wyciągnął lewą rękę i zamortyzował upadek. Mimo odbierającego zmysły bólu, natychmiast poderwał się do góry i kontynuował ucieczkę.
Jeszcze trzy metry. Cztery szybkie kroki i byłby na miejscu w dwie sekundy. Na kolanach potrwa to jakiś tysiąc lat.
Organizm ładował w nieco opustoszałe żyły wszelkie możliwe substancje, które utrzymywały go przytomnego. Każdy centymetr jego ciała robił wszystko, żeby dotrzeć do tych pieprzonych drzwi.
Dwa metry.
Pojawił się dylemat. Które z nich wybrać? Może żadne nie są otwarte, co rozwiązałoby problem, ale przyjmijmy, że jednak da się je otworzyć. Czasu i sił wystarczy raczej na jedną próbę.
Idę do lewych – zdecydował. Wyglądają na nieco solidniejsze.
Otwórz prawe – powiedział Watson.
Nadszedł moment, w którym musiał nieco skręcić, w zależności, do których drzwi zamierzał dotrzeć. Czas na rozterki właśnie minął.
Prawe są identyczne z tymi, które Szaleniec rozwalił w pięć sekund. Te drugie może powstrzymają go na dłużej.
Zaufaj mi, proszę, choć raz mnie posłuchaj i podejmij właściwą decyzję.
Nie mógł się zatrzymać i się zastanowić. Nie licząc Szaleńca, natychmiast padłby na twarz i już nie wstał.
Klucz zazgrzytał w zamku po raz drugi. Po chwili usłyszał skrzypienie klamki. Szaleniec wszedł do środka.
Ostatni rzut oka na drzwi po lewej i rzucił się do tych po prawej. Choć słowo „rzucił" było nie na miejscu, bo w obecnym stanie mógł po prostu szybciej szurać kolanami po podłodze.
Piła zawyła i nawet przez swoje astmatyczne sapanie usłyszał ciężkie kroki Szaleńca. W porównaniu do niego wielkolud poruszał się z prędkością światła.
Wysiłek sprawił, że z rany na ręce polało się więcej krwi. Nie przypuszczał, że miał jej w sobie aż tyle, ale podejrzewał, że zbliżył się do maksymalnej dopuszczalnej ilości, którą można stracić i nie umrzeć.
W końcu dotarł do celu. Klamka znajdowała się na wysokości jego głowy. Uniósł lewe ramię i naparł na nią łokciem. Ustąpiła bez najmniejszego problemu. Na szczęście drzwi otwierały się do środka, więc wpadł tam za nimi, lądując na barku. Przetoczył się na bok i upadł na plecy. W odległości kilku metrów zobaczył Szaleńca Z Horroru. Nie widział jego twarzy, ale wyczuwał bijącą od niego wściekłość, że tak długo mu się wymykał.
Kopiąc na oślep zdołał zahaczyć nogą o drzwi i z całej siły je zatrzasnął. Wstrząs sprawił, że wielka, żelazna sztaba przymocowana na środku spadła w uchwyt, przykręcony czterema grubymi śrubami do ściany.
Chwilę potem drzwi lekko zadygotały, kiedy wielkie cielsko z impetem na nie wpadło.
Usłyszał stłumiony skowyt piły, ale po krótkim zgrzycie umilkła. W starciu z trzycentymetrowym metalem nawet ona była bez szans.
Wpatrywał się oszołomiony w najdziwniejsze drzwi, jakie w życiu widział. Z tamtej strony wyglądały zupełnie normalnie i niezbyt solidnie. Z tej jednak wydawały się wystarczająco mocne by powstrzymać szarżujący pułk czołgów. Kilka dużych kawałków metalu nakładało się na siebie tworząc strukturę praktycznie bez słabych punktów. Brak framugi sprawiał, że aby dostać się do środka, trzeba było skuć ścianę dookoła.
Dyszał ciężko, wiedząc, że to nie koniec kłopotów.
Spójrz na to, usłyszał Watsona.
Przekręcił sie na plecach i już miał zapytać o co dokładnie chodzi, kiedy zrozumiał. Znajdował się w niewielkim pomieszczeniu, w którym dominował krzyż. Duży, mały, ale zawsze czerwony krzyż oznaczający pomoc medyczną. Dziesiątki apteczek, bandaży i wszelkiego rodzaju opatrunków zalegały na metalowych blatach.
Niczym los na loterii, pomyślał.
Dasz radę – powiedział Watson. – Musisz tylko wstać. Na pewno znajdziesz tu coś, co ci pomoże.
Nadzieja, choć malutka i ledwie dysząca, wystarczyła, żeby pomóc mu się dźwignąć, najpierw na kolana, a następnie, przy pomocy jednego ze stołów, także na nogi. Stał na nich niepewnie, mogąc w każdej chwili runąć na podłogę, ale stał.
Rozejrzał się wokół. Strzykawki, plastry (tak wielkiego chyba jeszcze nie wyprodukowali), buteleczki wyglądające jak te z syropem na kaszel, oraz setki listków z tabletkami.
A na ścianie, naprzeciwko drzwi, wisiała dziwna konstrukcja z małym, czerwonym krzyżem na obłej obudowie. Duży napis nad nim głosił: „Opatrunki na kurewsko ciężkie rany rąk".
Wpatrywał się w niego przez kilka sekund.
Ktoś tu kręci odcinek Monty Pythona.
Przytrzymując się sprzętów zbliżył się do urządzenia. Zranioną rękę trzymał przyciśniętą do klatki piersiowej. Pulsujący ból był trudny do zniesienia ale i tak znacznie mniejszy, niż na początku. Podejrzewał, że to chyba niedobrze.
Na plakietce przytwierdzonej do ściany widniała instrukcja obsługi.
„Jeśli poważnie się skaleczyłeś (czyli, np. o mało nie urwało ci ręki), włóż zranioną kończynę do jednego z bocznych otworów. Nasza maszyna opatrzy i zdezynfekuje ranę oraz założy opatrunek".
I koniec. Oto cała treść.
To jakieś kpiny.
Dziwi cię to? – Zapytał Watson. – Po tym wszystkim co przeżyłeś, jeszcze cokolwiek jest cię w stanie zaskoczyć? Nie zdziwiłbym się, gdyby w środku siedziała gromadka tych ludzików z bajki, reperująca każde uszkodzenie ciała od wewnątrz.
Mam tam włożyć rękę?
A jesteś w stanie sam siebie opatrzyć?
Jakby na potwierdzenie tych słów potężny zawrót głowy omal go nie przewrócił.
Na twoim miejscu bym się pospieszył. Zresztą, co ci grozi? Utnie ci rękę? I tak ją prawie straciłeś.
Ciemne płatki, niczym stado ciem, tańczyło mu przed oczami. Czując nadchodzącą kolejną falę mdłości zbliżył poharataną, jakby żywcem wyjętą z amerykańskiego horroru klasy B, rękę, do otworu. Dopiero teraz spostrzegł, że dłoń wyraźnie pociemniała a wnętrze przedramienia pokrywała ciemna, krzepnąca krew. Od łokcia w dół nie czuł nic oprócz bólu. Nie mógł nawet poruszać palcami.
Jakby co, to będzie na ciebie, Watson – z tą myślą powoli wepchnął dłoń do dziury.
Na początku nic się nie działo. Wpatrywał się w urządzenie, szukając jakiegoś przycisku albo czegokolwiek, co uruchamiało całą maszynerię. Ręka aż po łokieć tkwiła w środku.
Zaczęło się po kilkunastu sekundach. Najpierw poczuł delikatne ukłucie.
Pewnie zastrzyk znieczulający, pomyślał, nie zawracając już sobie głowy pytaniami w stylu: „Jakim cudem urządzenie rodem ze „Star Treka" może mnie uleczyć ?"
Po chwili dotarło do niego, że tak naprawdę nie znał jeszcze w pełni znaczenia słowa „cierpienie". To, co czuł do tej pory w całym swym dotychczasowym życiu, włącznie z ostatnim kontaktem z piłą łańcuchową, było ledwie mrzonką, delikatnym łaskotaniem.
Wrzasnął i osunął się na kolana. Padłby nieprzytomny na podłogę ale przecież wisiał na tej nieszczęsnej ręce, którą teraz coś cięło na kawałki; tysiące noży albo żyletek raz po raz kroiło jego zmaltretowane ciało na drobniutkie kosteczki, a to co zostało polewało żrącym kwasem.
Krzyczał jak opętany, czuł, że zaraz jego struny głosowe pękną jak w źle nastrojonej gitarze, a on sam popadnie w obłęd. Szarpał, ciągnął z całej siły próbując wyrwać z tej piekielnej machiny rękę, nawet gdyby zamiast niej miał się pojawić krwawiący kikut; wszystko było lepsze niż ten ból, docierający raz po raz do każdego nerwu w ciele, niczym zwielokrotnione echo.
Choć dla niego trwało to wieczność, już po dziesięciu sekundach ból zniknął i jednocześnie maszyna uwolniła jego rękę. Poleciał z impetem do tyłu, zahaczając po drodze nogą o mały wózek na kółkach. Równo poukładane instrumenty chirurgiczne rozsypały się po całym pomieszczeniu. Ostry, metaliczny dźwięk przeszył powietrze i po chwili umilkł.
Leżał ze wzrokiem wbitym w biały sufit. Chrapliwy oddech powoli się uspokajał.
To jakaś pierdolona wersja króliczej jamy, a ja jestem najbrzydszą Alicją w historii kina – pomyślał.
Co do tego drugiego, to nie mam wątpliwości – odezwał się Watson, i cholernie dobrze było go usłyszeć.
Uniósł prawą rękę. Przedramię ciasno oplatał jasny bandaż. Poruszał palcami. Miał nad nimi pełną władzę. Nacisnął lekko na opatrunek. Nic nie czuł. Zacisnął dłoń w pięść ale i tym razem nic go nie zabolało.
Ta konstrukcja należy do wojska lub kosmitów. Albo mam odjazd po prochach, wtedy nic nie powinno być zbyt dziwne. W sumie, chyba to jest właśnie najbardziej prawdopodobne. Pewnie leżę sobie zarzygany w jakimś kącie, a dookoła trwa impreza. To, tutaj, jest wytworem narkotycznej wizji, z której nie mogę się jeszcze uwolnić. Wystarczy jednak poczekać aż świństwo przestanie działać a wtedy…
Powinniśmy już iść – przerwał mu Watson.
Z miłą chęcią. Powiedz tylko, dokąd? Masz mapę okolicy? Zaznaczyłeś najciekawsze miejsca?
Watson nie odpowiedział od razu. Kiedy się odezwał jego głos drżał, i nietrudno było się domyślić, że z przerażenia.
Naprawdę, musimy się stąd wynosić – powiedzieł. – Nie z tego pomieszczenia, ale ogólnie, z tego miejsca. Nigdy nie powinniśmy tu wchodzić. Trzeba było od razu wyjść przez bramę.
Wstał, podpierając się zranioną ręką. Nie od razu zdał sobie z tego sprawę. Po prostu zupełny brak bólu sprawił, że na moment zapomniał o urazie. Wpatrywał się w obandażowana kończynę przez dłuższą chwilę.
Idźmy już – ponaglił Watson.
Tak jak i w poprzednim pomieszczeniu, tak i tutaj znajdowało się dwoje, niemal identycznych, drzwi. Dzieliła je trzymetrowa ściana z cudownym urządzeniem pośrodku.
Znowu muszę wybrać?
Najwidoczniej.
To mi zaczyna wyglądać na jakąś chorą wersję teleturnieju, w którym za każdym razem trzeba dokonać wyboru. Problem w tym, że nie wiem między czym mam wybierać. Jak sądzisz, stary, które bierzemy tym razem? Ostatnio spisałeś się na medal.
Watson milczał.
Poczekał jeszcze chwilę ale na darmo. Nie wzywał Watsona (bo niby jak miał wezwać głos, który tylko on słyszał? Zawołać po imieniu?). Doszedł do wniosku, że tym razem jego kolej na wzięcie na siebie odpowiedzialności.
Znajdował się w najdłuższym korytarzu, jaki kiedykolwiek widział. Nie potrafił dostrzec jego końca. Po obu stronach, w równych, kilkumetrowych odstępach, znajdowały się drzwi. Niezliczone pary drzwi. Wszystkie identyczne, bez żadnych liczb, napisów ani innych oznaczeń.
Jeśli to moja własna wizja, to najwidoczniej oszalałem, pomyślał.
Podszedł do najbliższych drzwi po prawej. Otworzyły się bezszelestnie. Przez chwilę obawiał się, że po drugiej stronie będzie na niego czekał Szaleniec Z Horroru, w towarzystwie warczącej piły, ale nikogo takiego nie było.
Przekroczył próg i znalazł się w olbrzymiej sali kinowej. Dziesiątki rzędów siedzeń opadały w dół ku największemu ekranowi, jaki kiedykolwiek widział. Miał co najmniej kilka pięter wysokości i dwa razy tyle szerokości.
Takie kino nie ma prawa istnieć. To musi być sen.
Nagle ekran ożył, niemal przyprawiając go o zawał serca. Obraz przez chwilę migotał a potem pojawiła się znana plansza odliczająca wstecz do pięciu.
Przysiadł na brzegu najbliższego krzesełka. Było miękkie i bardzo wygodne.
W kadrze pojawiła się kobieta. Nie wiedział kim ona jest ale mimo to poczuł, że skądś ją zna. Tylko skąd?
Kobieta majstrowała coś przy gramofonie. Ze zmarszczonymi brwiami przekładała kolejne płyty aż w końcu widocznie trafiła na właściwą, bo rozpromieniła się i z uśmiechem spojrzała prosto w obiektyw kamery. Obraz nagle podskoczył jak podczas trzęsienia ziemi. Wstrząsy były jednak zbyt regularne. Dopiero po chwili (kobieta klaskała w dłonie i głośno się śmiała, choć dźwięku nie słyszał wcale) zdał sobie sprawę, że ogląda świat z czyjejś perspektywy i ten ktoś podryguje, prawdopodobnie w rytm dźwięków, słyszanych tylko przez bohaterów filmu. Kilka razy w kadrze mignęła mała rączka, co świadczyło, że patrzy na świat oczami kilkuletniego dziecka.
Obraz pojechał w bok. Zobaczył kanapę, kilka obrazów na ścianie i przeszklone, otwarte na oścież drzwi, prawdopodobnie do kuchni. Wystrój pokoju przywodził na myśl lata siedemdziesiąte lub osiemdziesiąte. Kamera znieruchomiała. Zobaczył kolejną osobę. Na fotelu siedział wąsaty mężczyzna z rozłożoną gazetą w rękach. Spoglądał teraz znad niej i rozbawiony mrużył oczy. Znoszonym kapciem tkwiącym na stopie wystukiwał na podłodze rytm.
Przez kolejne minuty wpatrywał się w ekran jak urzeczony. Po muzycznym epizodzie, akcja przeniosła się do innego pokoju, pełnego drewnianych klocków i porozrzucanych na podłodze samochodów. Na nitce przyczepionej do żyrandola powoli obracał się papierowy samolocik. Obserwował zabawę ojca i syna w zapasy i chichotał razem z nimi, gdy tarzali się na wykładzinie, w udawanej walce. Delektował się aromatem ciasta, które upiekła mama, a które stygło teraz na parapecie, smakowicie polane czekoladą. Śmiał się do łez, kiedy tata porwał do tańca mamę i razem wirowali w przedpokoju jak dwa nakręcone bączki. Czuł się bezpieczny i radosny w ich objęciach, gdy siedzieli blisko siebie i układali rozsypane na dywanie puzzle.
Siedział wygodnie rozparty w fotelu, szeroko otwartymi oczami chłonąc kolejne klatki filmu.
Dziecko szło leśną ścieżką. Trzymało za rękę mamę; w drugiej dzierżyło, niczym dyrygent batutę, zieloną gałązkę. Przed nimi co jakiś czas wyłaniał się tata z koszykiem, coraz bardziej zapełnionym grzybami. Słońce przemykało między koronami drzew i muskało las dookoła złotymi refleksami; migotało figlarnie, pokrywając drogę jasnymi cętkami.
Spacerował razem z nimi. Był szczęśliwy jak to dziecko. Był tym dzieckiem. Razem trzymali ciepłą dłoń mamy i nie potrafili sobie wyobrazić niczego lepszego na świecie. Tata znowu wyskoczył na ścieżkę i pomachał trzymanym w ręce prawdziwkiem. Odmachali mu wołając,
(Nie czuł płynących mu po policzkach łez, tak jak nie zdawał sobie sprawy, że wzruszenie ściska jego gardło i nie pozwala zaczerpnąć głębokiego oddechu. Istniał tylko świat z ekranu.)
że niedługo wyzbiera wszystkie grzyby w lesie i niech zostawi coś dla innych. Minęli strumyk, przecinający niewielką polanę. Stanęli na drewnianym mostku i przyglądali się przepływającym w dole rybkom. Strumyczek był bardzo płytki i niezwykle czysty, dlatego wyraźnie widzieli, jak żwawo przemykają między dużymi kamieniami.
Nagle obraz zamigotał. Tak samo zdarzało się czasami w przypadku mocno wyeksploatowanych kaset z wypożyczalni. Jednocześnie usłyszał niewyraźny hałas. Nie dobiegał on jednak z głośników lecz z wnętrza jego głowy. Narastał jak zbliżający się wodospad, aż zamienił się w jednostajny ryk.
Musimystądwyjśćproszęjaknajszybciejstądwyjdźuciekajkończycisięczasuciekajposłuchajmnie… – grzmiało nieprzerwanie w jego umyśle.
Przycisnął dłonie do uszu, chcąc uciszyć ten natarczywy wrzask. Zacisnął zęby aż poczuł ucisk w skroniach. Nagle wszystko umilkło. Jednocześnie zniknął obraz, zastąpiony przez jednolitą biel ekranu. Zamigotały lampki na górze, rozjaśniając wnętrze.
– Naprawdę kończy ci się czas – powiedział ktoś obok niego.
Zerwał się z miejsca jak oparzony. Dwa siedzenia dalej siedziała ta sama postać w habicie, która przywitała go w holu. Jej oblicze wciąż ginęło w mroku. Jednocześnie przypomniał sobie, kto pojawił się przy ich pierwszym spotkaniu i nerwowo rozejrzał się dookoła. Chyba jednak byli tu sami.
Jak tu wszedłeś też byłeś sam – stwierdził Watson.
– On cię zwodzi, próbuje ukraść twój cenny czas, którego zostało ci bardzo niewiele. Straciłeś tu wiele minut, ale nie mogłem przybyć wcześniej. On mi nie pozwolił.
– Co… co to za on? – Zapytał, zerkając ukradkiem na drzwi, którymi się tu dostał, a które, o dziwo, wciąż znajdowały się na swoim miejscu. – O kim mówisz?
– Gdyby to było takie proste…
Postać wstała i ruszyła w jego stronę. Cofnął się ale ta minęła go i skierowała się w stronę drzwi.
– Chodź za mną – usłyszał.
Zawahał się ale w końcu spełnił żądanie. Jednocześnie ze zdziwieniem dotknął mokrych policzków. Co, u licha?
Płakałeś. Pamiętasz co oglądałeś? – Zapytał Watson cichutko.
To było… – Niewyraźne obrazy zlały się w bezkształtną plamę. Kojarzył jakąś kobietę, chyba dziecko. Albo dzieci. Ale co dokładnie widział na ekranie, nie był w stanie powiedzieć. Po kolejnym sekundach zaczął wątpić, że cokolwiek zostało na nim wyświetlone, a on sam po prostu się zdrzemnął.
Wyszli na korytarz. Postać zatrzymała się na chwilę, ale szybko ruszyła przed siebie. Niemal biegł żeby dotrzymać jej kroku.
– Musisz się stąd wydostać. Straciłeś najlepszą szansę kiedy wybrałeś schody, ale jak do tej pory zawsze tak się działo. Masz coraz mniej okazji i trwają one coraz krócej. Kiedyś było zupełnie inaczej, kiedy przychodzili jeszcze we dwójkę albo trójkę. Wtedy jednak nie potrafiliśmy tego docenić. Dopiero kiedy została sama, kiedy nie mogła już spędzać tam tyle czasu co kiedyś… No, nieważne. Liczy się to, co tu i teraz. Doszedłeś już daleko. Co prawda wiele razy docierałeś już dalej ale wciąż możesz stąd uciec. Umknąłeś rzeźnikowi, uleczyłeś rany. Niestety, w kinie udało mu się ciebie omamić i ukraść dużo czasu, ale zdołałem przybyć zanim było za późno.
Korytarz chyba naprawdę nie miał końca, minęli już jakąś setkę par drzwi.
– Kim jesteś? – zapytał pleców mnicha. Choć teraz praktycznie cały czas biegł truchtem, nie mógł go dogonić. Wciąż znajdował się dwa kroki za nim.
– Nie mogę powiedzieć. A nawet gdybym mógł to i tak bym tego nie zrobił. Jestem ubrany w strój mnicha, przywodzący na myśl mądrość, ukojenie i dobro. Mam głos nauczyciela języka polskiego z czwartej klasy szkoły podstawowej, który kojarzy się z odwagą, szczerością i zaufaniem. Ale ta informacja też nic ci nie powie.
Spróbował przypomnieć sobie swojego polonistę z podstawówki ale szybko zrezygnował. Zbyt wiele lat, alkoholu i tak dalej. Stara śpiewka.
– Pamiętasz „Pogromców duchów?" – Zapytała postać.
– Chodzi ci o film? Z Murrayem i Aykroydem? Byłem na nim w kinie z kumplami, wieki temu.
– Pamiętasz, co się mogło stać, kiedy krzyżowały się promienie z ich laserów? Była taka scena, chyba w bibliotece albo sądzie.
– Musieli uważać, bo to groziło wybuchem, czy czymś takim – odparł po chwili. Nie zawracał sobie głowy kwestiami w stylu: Właśnie dyskutuję z facetem w habicie o „Pogromcach duchów", niedługo po starciu z gościem w masce i z piłą, którą poszlachtał mi rękę, później zresztą cudownie uleczoną. A przed chwilą byłem w kinie, tylko że nie pamiętam co oglądałem.
– Właśnie. Gdybym spróbował wyjaśnić ci co tu się dzieje, doszłoby do czegoś podobnego. Musisz mi po prostu zaufać.
Postać zaczęła zwalniać, aż w końcu zatrzymała się całkowicie. Przystanął tuż za nią.
– Dalej pójdziesz już sam. On nie pozwala mi tobie dłużej towarzyszyć. Pamiętaj, wydostań się stąd jak najszybciej. Nigdzie się nie zatrzymuj, nie otwieraj żadnych drzwi. Idź prosto tym korytarzem. Nie jest taki długi na jaki wygląda; on chce żebyś tak pomyślał i poszukał innego wyjścia. Teraz musisz sobie radzić sam. Raczej nie zdołam już ci pomóc.
Postać zniknęła. Po prostu. Nie rozpłynęła się w powietrzu jak dym z ogniska, nie zaczęła mrugać i blednąć niczym utracona transmisja z innej galaktyki. Zwyczajnie, w jednej chwili widział kogoś w habicie stojącego jakiś metr przed sobą, a sekundę później stał sam w kilometrowym korytarzu z tysiącem pytań kotłujących się w umyśle.
Ruszajmy – zasugerował Watson.
Pierwsze kilkaset metrów przebyli w miarę gładko. Co prawda zaczynał wątpić w zapewnienia mnicha co do długości korytarza, ale wciąż szedł przed siebie.
Problem zaczął się chwilę potem. Najpierw usłyszał hałasy dobiegające z kolejnych, mijanych drzwi. Delikatne, niezrozumiałe, ale na tyle wyraźne, żeby nie mieć wątpliwości, że w środku coś się dzieje. Żeby jednak dowiedzieć się co dokładnie jest ich źródłem, musiał tam wejść.
Zrobić to, przed czym go ostrzegano.
Potem do hałasów doszły głosy. Wznosiły się i opadały, rozmawiały, kłóciły się ze sobą i śmiały. Słyszał mężczyzn i kobiety; czasami zadźwięczał dziecięcy głosik. Raz czy dwa zamierzał otworzyć drzwi, kiedy ponad ogólny szmer wzbił się krzyk przerażenia. Jednak w ostatniej chwili dłoń zamierała kilka centymetrów nad klamką, podczas gdy on zwalczał wewnętrzny nakaz pomocy potrzebującemu.
Tylko zajrzę czy nikomu nic się nie stało – przekonywał.
Pułapka – szeptał na to Watson.
Przegrał, kiedy zobaczył, że jedne drzwi są uchylone. Przysunął się do przeciwległej ściany ale było za późno. Poczuł zapach, znajomy a jednocześnie tajemniczy. Serce przyspieszyło dwukrotnie, bo ono znacznie szybciej, na innym poziomie rozpoznawania, skojarzyło tą woń.
Kiedy dołączył do niej aksamitny, drażniący każdy włosek na jego ciele, głos, zapomniał o wszystkich przestrogach.
Koniuszkami palców pchnął drzwi i przekroczył próg. Znalazł się w typowym pokoju nastolatki. Plakaty zespołów muzycznych na ścianie. Mnóstwo szklanych zwierzątek – mikroskopijne słoniki, psy, koty; między nimi całkiem spore pingwiny oraz żyrafy. Kwiaty w brązowej doniczce na parapecie. Za oknem widok na plac zabaw otoczony szarymi blokami.
O biurko opierała się kilkunastoletnia dziewczyna. I chociaż miała na sobie znoszone dżinsy i powyciągany sweter, nigdy nie widział nikogo piękniejszego. Włosy do ramion okalały prześliczną twarz, w której od razu uwagę zwracały duże, zielone oczy. Dziewczyna uśmiechnęła się i rzuciła trzymaną w dłoni, pluszową małpką.
Zrobił krok w głąb pokoju i dopiero teraz dostrzegł siedzącego na łóżku chłopaka w dżinsach i czarnej koszulce. W dłoniach trzymał gazetę ale nie miał pojęcia co opisywał artykuł. Niemal bezustannie wodził wzrokiem za dziewczyną. Kiedy mówiła do niego, rzucał tylko zdawkowe spojrzenia; kiedy akurat nie patrzyła w jego stronę, chłonął każdy detal jej ciała, chodu, sposobu w jaki zaczesywała włosy za ucho. Minę wyrażającą znudzone niedbalstwo zastępował autentyczny zachwyt i miłość, tak mocna, że nie do wyrażenia słowami.
Kim oni są? – Zapytał Watson cichym głosem, jakby bał się im przeszkodzić, ale było to niemożliwe, gdyż dla tamtych dwojga byli niewidoczni.
To… – Zaczął ale szybko zamknął usta. Nie potrafił tego dokładnie wyjaśnić, ale znał ją. Znał jego. A jednocześnie nie wiedział kim byli.
Powinniśmy stąd iść – zaczął Watson.
Cicho – przerwał mu. Patrzył zafascynowany jak dziewczyna otwiera szufladę i wyjmuje z niego dwa pudełeczka – mały kwadracik i nieco większy prostokąt. Chłopak odłożył gazetę i podszedł do niej. Uśmiechali się, kiedy droczyła się z nim, cofając pudełka przed jego wyciągniętymi dłońmi. W końcu udało mu się chwycić kwadracik co oboje skwitowali wybuchem radości. Jednocześnie otworzyli pudełka. Po chwili ona rozwinęła srebrny łańcuszek z zawieszonym na nim matowym pierścieniem. On trzymał identyczny na dłoni, tyle, że bez łańcuszka. Wpatrywali się w siebie; w ich oczach tańczyła młoda, lecz krzepka już, miłość. Potem on założył jej pierścionek na palec, a ona zawiesiła łańcuszek na jego szyi. Pocałowali się delikatnie a potem przytulili. Chłopak oparł policzek na jej głowie i poczuł ten sam zapach, co i on, na korytarzu. Połączenie szamponu i jakiegoś kremu. Aromat tak zwyczajny a jednocześnie, bez naszej wiedzy, zapadający w pamięć na całe życie. Chłopak uśmiechnął się i przymknął oczy. Trudno było wyobrazić sobie kogoś szczęśliwszego.
Wycofał się tyłem i cichutko zamknął za sobą drzwi.
– Nie uda nam się – powiedział, ale, jakby na przekór tym słowom, ruszył w dalszą drogę.
Wszystkie drzwi zniknęły. Po prostu. Z korytarza widział teraz wnętrza kolejnych pomieszczeń.
Chce cię zwabić, zauważył Watson ale niepotrzebnie, bo on i tak nie zwracał na nic uwagi. Szedł przed siebie mając w pamięci twarz dziewczyny i echo uczucia, które w nim obudziła.
Zatrzymał się dopiero kiedy kątem oka dostrzegł coś jeszcze dziwniejszego niż kino. Podszedł bliżej lecz nie przekroczył progu.
Znajdował się na szczycie trybuny, wypełnionego po brzegi amfiteatru lub sali koncertowej. Kilkutysięczny tłum falował w rytm dźwięków, których on nie słyszał. Czuł za to wibrację z potężnych głośników. Na scenie śpiewał piosenkarz. Stał zbyt daleko by rozróżnić jego twarz ale wydawała się znajoma. Piosenka musiała być skoczna i radosna gdyż ludzie na trybunach bawili się wyśmienicie.
Przed oczami znowu miał widok dziewczyny i stracił całkowicie zainteresowanie koncertem. Wrócił na korytarz.
Po jakimś czasie, może godzinie a może dwóch minutach, kolejne pomieszczenie przykuło jego uwagę.
Tym razem miał przed oczami dużą, jasno oświetloną halę. Całe jej wnętrze wypełniały rzędy metalowych, piętrowych półek. Na każdej z nich, okładką do przodu, stały niezliczone kasety vhs. Rozróżnił kilka najbliższych. Na jednej z nich zobaczył młodego Eddiego Murphyego. Przypomniał sobie pierwszego „Gliniarza z Beverly Hills". Niezła rozrywka, podobnie jak kolejne części. Ponadto rozpoznał okładkę z Umą Thurman w czarnej peruce, Tima Robbinsa w strugach deszczu oraz Mela Gibsona w barwach wojennych. Zresztą jego „Bravehart" był ostatnim filmem, który widział w kinie. Z niejakim zdziwieniem, na półce niżej, dostrzegł kasetę z pierwszym sezonem serialu „Gliniarz i prokurator". Naprzeciwko natomiast, obok siebie, stały dwie części „Psów" Pasikowskiego. Oba filmy widział niezliczoną ilość razy. Tak samo zresztą jak wszystkie tytuły, które dostrzegał z tego miejsca. Filmy, obok muzyki, były jego największą pasją. Średnio raz do roku musiał wymieniać magnetowid bo po prostu nie wytrzymywał takiej eksploatacji.
Ktoś lub coś zgromadziło tu chyba wszystkie filmy i seriale jakie kiedykolwiek powstały. Z chęcią obejrzałby resztę pozycji ale Watson co chwila go ponaglał. Nie mieli czasu do stracenia.
Koniec korytarza pojawił się nagle i w sposób całkowicie nierealny, co w sumie pasowało do otoczenia.
W jednej chwili wpatrywał się w niknący w dali korytarz, potem spojrzał pod nogi, a kiedy ponownie uniósł wzrok, stał dwa kroki przed wejściem na salę.
Pomieszczenie było ogromne. Sufit znajdował się na wysokości jakichś sześciu metrów. Wysokie, łukowato zakończone okna przypominały te z bajkowych pałaców. Na środku stał masywny, długi jak statek wycieczkowy, stół. Przy nim ustawiono mnóstwo krzeseł o atłasowych obiciach. Między oknami wisiały obrazy, wyglądające na bardzo stare i bardzo drogie.
Sala przypominała jadalnie z wielkich, średniowiecznych zamków.
Minął stół z jego krótszej strony i podbiegł do okna.
Spójrz! – Krzyknął Watson.
Brama była ledwo otwarta. Zostało jakieś siedemdziesiąt centymetrów prześwitu.
Musimy się tam dostać, natychmiast.
A umiesz przypadkiem latać, Watsonie?
Znajdowali się na wysokości trzeciego piętra. Pod nimi, nieco z prawej strony, widział miejsce niedaleko schodów, w którym się ocknął.
Widzisz? – zapytał nagle Watson.
Dopiero po chwili zrozumiał co miał zobaczyć. Wszystko to, co znajdowało się poza terenem pałacu, domu, czy jak tam zwał budowlę, w której się znajdował, ginęło w ciemności. Nie w mroku czy szarzyźnie wieczoru. W ciemności, całkowitej czerni. Metr za ledwie otwartą bramą nie było już niczego. Żadnego domu w sąsiedztwie, ulicy czy horyzontu. Nawet niebo zastąpiła wszechobecna czerń. Jedynie ten budynek i teren do niego należący był jasno oświetlony.
Jakby tkwił w ostatnim miejscu na ziemi.
Musimy przejść przez bramę, zanim całkowicie się zamknie. Bez względu na to, co za nią się znajduje – powiedział Watson.
Z trudem oderwał wzrok od otaczającej ich pustki. Jednocześnie, kątem oka, zarejestrował jakiś ruch. Spojrzał w tamtym kierunku. To brama jeszcze bardziej się zamknęła. Zostało nie więcej niż pół metra przejścia.
Wybij okno! – Wrzasnął Watson.
Cofnął się w głąb sali i złapał jedno z krzeseł za oparcie. Nie ważyło aż tyle ile się spodziewał. Uniósł je i oparł na barku.
Na filmach wygląda to całkiem prosto ale co jeśli, powiedzmy, zamiast szyby jest tam kuloodporne szkło? Krzesło się odbije i mnie połamie.
Naprawdę chcesz teraz o tym porozmawiać? – zapytał z przekąsem Watson.
Nie chciał. Poprawił uchwyt, podbiegł kilka metrów i rzucił krzesło przed siebie. Wbrew obawom w ramie musiało tkwić zwykłe szkło, bo krzesło bez trudu, z ostrym brzękiem, je przebiło. Po chwili z cichym trzaskiem wylądowało na dole.
Podszedł bliżej i łokciem wybił większe kawałki, które nie wyleciały.
Dobra, łatwiejsza część za nami. Co teraz? Nie masz przypadkiem w swym wyimaginowanym plecaku rzeczywistego spadochronu?
Kotary – odrzekł Watson.
Słucham?
Kotary. Wiszą tuz obok ciebie.
Faktycznie. Do ozdobnej, metalowej rury biegnącej tuż pod sufitem, przyczepiono masywne, czerwone kotary. Jedna musiała ważyć z tonę, jednak to nie o nią chodziło Watsonowi. Obok każdej wisiał złoty, pleciony sznur, którym przesuwano je w obie strony.
Złap za sznur i mocno pociągnij. Powinien puścić i będziemy mieli linę.
Zrobił tak jak radził Watson. Zaparł się nogami o ścianę i pociągnął. Niemal natychmiast poleciał do tyłu i wylądował na plecach. Kilka odłamków boleśnie wbiło mu się w skórę. Sekundę potem na podłogę spadł sznur.
Szybciej, brama chyba znowu się nieco zamknęła!
Nie tracił czasu na sprawdzenie rewelacji Watsona. Przywiązał jeden koniec sznura do nogi stołu. Był grubszy niż jego udo i dźwigał blat o wadze co najmniej tony, więc zdecydowanie powinien utrzymać jego ciężar. Resztę wyrzucił przez okno. Do ziemi brakowało jakichś trzech, czterech metrów.
Skoczysz, taka wysokość to pestka – odezwał się Watson.
Zupełnie jak na podwórku za gówniarza, no nie?
Jasne, z drobnymi wyjątkami.
Stanął na kamiennym parapecie. Nie cierpiał na lęk wysokości ale perspektywa zejścia na dół nie napawała go entuzjazmem. Niestety, pod ręką nie było żadnej windy.
Na ścianie jest mnóstwo występów i wystających cegieł, na których będziesz mógł opierać nogi. Wystarczy, żebyś się mocno trzymał. Zobaczysz, pójdzie jak z płatka – pocieszał Watson. – Musisz się tylko pospieszyć.
Łatwo powiedzieć, cwaniaku – i z tymi słowami, tyłem, wyszedł na zewnątrz. Popuścił trochę sznur i zsunął się kawałek aż natrafił na kamienne zdobienie, wystające na kilka centymetrów. Oparł o nie obie stopy. Kostki dłoni zbielały mu z wysiłku, napięty do granic możliwości grzbiet zaczynał lekko szczypać.
Nie chciał tracić czasu więc przełożył prawą rękę pod lewą i zszedł dobre pół metra.
Na razie nie jest najgorzej. Jak sądzisz, Watson?
Watson nie zdążył odpowiedzieć, bo z góry dobiegł warkot piły. Mrożące krew w żyłach zawodzenie, które zachwiało jego równowagą. Stracił oparcie pod stopami i z żołądkiem podjeżdżającym do gardła zjechał metr w dół. Mimo piekącego bólu, wzmocnił chwyt i zdołał zwolnić. Grzmotnął plecami o ścianę, aż stracił dech.
O Jezu, o Jezu – powtarzał w myślach. – To nie może się tak skończyć. Nie może.
Szaleniec przystawił pracujące ostrze do sznura. Obracający się w szalonym tempie łańcuch bez trudu przegryzł się przez kilka splątanych ze sobą włókien. Z zewnątrz doleciał krótki krzyk i odgłos przypominający rozgniatanego podeszwą buta karalucha. Niespiesznie podszedł do okna, wyłączając po drodze piłę. W nagłej ciszy wyraźnie odznaczały się jego nierówne kroki. Malutkie kawałki szyby pękały z trzaskiem pod naporem ciężkich buciorów.
Wyjrzał przez okno. Ciało leżało na podjeździe. Nienaturalnie wygięte kończyny i całkiem spora już kałuża krwi dookoła głowy wskazywały, że mężczyzna nie żyje.
Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w zwłoki. Potem spojrzał na zamkniętą bramę, której coraz większe kawałki ginęły w smolistej czerni. Jednocześnie mrok przekroczył płot okalający posiadłość i pożerał kolejne metry, jasno dotąd oświetlonego, trawnika.
Cofnął się i ruszył w stronę wyjścia.
Jego głos brzmiał niewyraźnie, bardziej jak warkot zwierzęcia nienawykłego do używania ludzkiej mowy.
– Załatwiliśmy go, prawda przyjacielu?
– Do widzenia – powiedziała staruszka, mijając recepcję i siedzącą za ladą, młodą recepcjonistkę.
– Do widzenia – odpowiedziała Ania, odrywając wzrok od czytanego właśnie artykułu. Odprowadziła kobietę wzrokiem, aż ta zniknęła w windzie.
Odłożyła gazetę i ruszyła na obchód. Takie przepisy – musiała kontrolować każdy pokój, z którego wyszedł odwiedzający.
Sprawdzić, czy przypadkiem nie zarżnięto pacjenta, śmiały się starsze od niej nieraz o trzydzieści lat, pielęgniarki. Pracowała tu zaledwie miesiąc i takie żarty wcale jej nie śmieszyły. Któregoś dnia przecież faktycznie mogła zastać na łóżku trupa.
Chociaż, na chłopski rozum, to wszyscy na tym piętrze to trupy. Oddychające, mniej lub bardziej samodzielnie, ale jednak trupy.
Z pokoju dla personelu wyszedł lekarz dyżurny.
Boże, tylko nie ten obleśny staruch – pomyślała Ania, uśmiechając się z przymusem do mijanego doktora. – Zaraz na pewno za mną przyleci.
Otworzyła drzwi i weszła do pokoju.
– Ania, Ania, Ania – mruczał doktor Śliwiński, Staszek dla znajomych, zawracając w miejscu. Właśnie szedł w stronę kibla ale pęcherz poczeka. Widok zgrabnego tyłeczka Ani znikającego w jednym z pokojów przypomniał mu o obowiązku regularnego zaglądania do pacjentów. A obowiązek, to obowiązek. Nawet wiedział od którego pokoju zacznie.
Usłyszała jak wchodzi, dlatego nie mógł bezwstydnie, przez kilka błogich sekund, przyglądać się jej młodemu ciału, w czasie gdy krzątała się wokół pacjenta. Musiał przynajmniej udawać, że przyszedł tu w celach służbowych.
Wziął do ręki kartę choroby. Pobieżnie przeczytał kilka linijek, raz po raz zerkając na dziewczynę. Niemal zagwizdał z podziwu gdy nachyliła się, by poprawić poduszkę, a pod białą spódnicą zarysowały się skąpe majtki.
Czuła jak płoną jej policzki. Jeśli istniało coś takiego jak gwałt za pomocą wzroku, to właśnie była jego ofiarą. Nie musiała się odwracać, żeby wiedzieć, że maca ją teraz oczami, udając całkowicie pochłoniętego lekturą. Cisza zaczynała ciążyć jej niemiłosiernie i żeby nie uciec stąd czym prędzej, zapytała:
– Był pan tu, panie doktorze, kiedy go przyjmowano?
Doktor Śliwiński, (choć wolałby, żeby Ania mówiła do niego Staszku, a potem krzyczała to imię podczas wspólnych, upojnych nocy), zerknął do karty i przeczytał nazwisko. Wiktor Kortyński. Potem przeniósł wzrok na leżącego w łóżku mężczyznę.
Wiktor Kortyński?
Uśmiechnął się szeroko.
– Nie wiesz kto to jest?
Zdziwiona przyjrzała się leżącemu uważniej. Około czterdziestoletnia, całkiem przystojna twarz. Nie licząc oczywiście bladości skóry, lecz ta była w tym miejscu rzeczą normalną. Czarne, gęste włosy. Długie palce, na jednym z nich zauważyła prosty, matowy pierścień.
– Nie. A powinnam to wiedzieć?
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Jej niewiedza sprawiała mu dziwną rozkosz. Szczególnie tam, na dole.
– Ile masz lat?
Pytanie zbiło ją z tropu.
– A co… co to ma do rzeczy?
– Nie więcej niż trzydzieści, prawda?
– Dwadzieścia sześć. Skończę za kilka tygodni.
Pokiwał głową.
– Więc raczej go nie pamiętasz. Gdzieś w połowie lat dziewięćdziesiątych był, obok Górniakowej i Budki Suflera, najsłynniejszym piosenkarzem w Polsce, choć ledwo skończył dwadzieścia kilka lat. Zaśpiewał bodaj dwa czy trzy przeboje, które znała cała Polska. Chyba nawet nie nagrał żadnej płyty, tylko te kilka piosenek. Tyle wystarczyło żeby zostać sławnym.
I żeby co wieczór rżnąć inną nieletnią dupę, dokończył w myślach.
Wpatrywała się w nieruchomą postać. Trudno było uwierzyć w taką przeszłość mając przed oczami praktycznie warzywo.
– Co mu się stało?
– Cóż, to co zwykle w takich przypadkach. – Lekarz wzruszył ramionami. – A co się stało z Ryśkiem z „Dżemu"? Wraz ze sławą przyszły pieniądze. A kiedy ma się za dużo kasy a za mało oleju w głowie, narkotyki są tylko kwestią czasu. W pewnym momencie trudno było trafić na gazetę, w której nie zamieszczono jego zdjęcia z butelką w ręku. Awanturował się w hotelach, tłukł panienki i ćpał. Przede wszystkim ćpał. Kiedy go przyjmowaliśmy, był uzależnionym od wódy i prochów wrakiem człowieka. Dodatkowo, w wieku kilkunastu lat, rozpoznano u niego lekką schizofrenię. A biorąc pod uwagę ówczesną wiedzę z zakresu psychiatrii, równie dobrze mogła to być bardzo ciężka choroba psychiczna.
– Więc trafił tu po przedawkowaniu?
– Nie. Pewnej nocy nawalił się i wypadł z okna. Sąsiedzi słyszeli jak krzyczy, kłóci się z kimś, ale kiedy strażacy weszli do jego mieszkania, w środku nikogo nie było. Mnóstwo flaszek, dragów i kokainy, ale nikogo żywego. Więc z kim tak zawzięcie dyskutował nasz drogi muzyk? Drzwi były zamknięte od środka. Już wtedy musiał mieć nie lada problem, o tu – postukał się palcem w skroń. – Przez lata praktycznie nieleczony, nie wiadomo w jakim stopniu choroba się rozwinęła.
Ania słuchała zafascynowana, wpatrzona w Wiktora.
Cholera, pomyślał lekarz, ona nawet nie zdaje sobie sprawy jaka jest pociągająca z tymi lekko otwartymi ustami i wypiekami na twarzy. Ach, żeby tak się do niej dobrać i…
– Jakie są rokowania? – Zapytała.
Roześmiał się krótko.
– Rokowania? Będzie lepiej. Albo gorzej. Lub bez zmian. Obudzi się za dwie godziny, dwa lata, albo nigdy. To jak wróżenie z fusów. Wszystko się może zdarzyć.
Przez chwilę milczeli, pogrążeni we własnych myślach.
– Ta kobieta, staruszka, która tu była – powiedział nagle doktor i Ania ze zdziwieniem zauważyła zmianę tonu w jego głosie. Zniknęło rozbawienie i dwuznaczność. – To jego matka. Przyjeżdża tu regularnie. Zawsze siada przy łóżku i czyta na głos jedną z tych książek.
Skinął głową w stronę kilku półek zastawionych książkami. Spojrzała tam, ale tytuły nic jej nie mówiły. Tak samo jak autor. Conan Doyle – widniało wytłuszczonym drukiem na każdej z nich.
– Kiedyś przyjeżdżała tu z mężem, nawet kilka razy w miesiącu. Potem on zmarł a ona znacznie podupadła na zdrowiu. Wizyty stawały się coraz rzadsze. Teraz pojawia się góra dwa, trzy razy do roku. A wkrótce i to się pewnie skończy.
– Jak to?
– W zeszłym miesiącu, na dole, w onkologii, zdiagnozowano u niej raka. Złośliwego, nieoperacyjnego.
Odłożył kartę i ruszył do wyjścia. Odechciało mu się amorów. W drzwiach spojrzał ostatni raz na pokój.
– Wiktor był jednym z pierwszych pacjentów po utworzeniu oddziału. Żebyś widziała co tu się wtedy działo. Cały pokój tonął w kwiatach, maskotkach i kartkach od fanów. Kilku z nich wkradło się tutaj, aż dyrektor postawił na zewnątrz jednego z ochroniarzy. A, pamiętam jeszcze dziewczynę.
– Dziewczynę? Fankę?
– Nie, nie. Przychodziła od początku z jego rodzicami. Potem coraz rzadziej się pojawiała, aż w końcu przestała w ogóle tu przychodzić. Byłem przy jej ostatniej wizycie. Przyszła sama. Spędziła tu niemal dwie godziny. W życiu nie widziałem tak zapłakanej i nieszczęśliwej osoby jak ona, kiedy opuszczała ten pokój.
Wyszedł i zamknął za sobą cicho drzwi.
Przeczytałem kilka stron, ale mnie znudziło. I przez te wtrącenia w nawiasach niezbyt fajnie się to czytało.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Fasoletti,
dzięki za przeczytanie chociaż tych kilku stron :)