- Opowiadanie: Haskeer - River vs Skladak (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

River vs Skladak (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

River vs Skladak (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

 

Patrzyłem na niego jak stoi przede mną. Trzymałem go po środku i lekko pocierałem, przy czym drżał niepewnie. Na jego najwyższym punkcie lśniła biała, gęsta maź, która mieniła się w promieniach porannego słońca. Trochę mi to przeszkadzało, lecz sam ją tam wycisnąłem. Lekko nim potrząsnąłem, przy czym na ziemię skapnęło kilka białych kropel. Lubiłem się nim bawić. Oczywiście sama jazda była cudowna. Nieporównywalna z niczym innym. Czasem to nawet boli, gdy się patrzy jak się wygina i wyciera. Mimo to lubiłem to robić. Lecz teraz nie mogłem. Zepsuł się.

 

Stał przede mną. Taki duży, wysoki, z dwoma okrągłymi kołami. Mój kochany, terenowy, górski składak. (Niestety ten przydomek musiałem sam sobie wymyśleć). A tak pieszczotliwie… Skladak. Co prawda dla tego, że nie wymawiałem „ł", ale cóż z tego? Tak brzmi lepiej.

 

Wolna ręką złapałem za gębkę i przetarłem jego kierownicę, którą polałem cifem. Gdy już cały lśnił, położyłem go na siodełku i lekko poruszyłem mniejszością seksualną. Tylne koło zadrżało, lecz nie poruszyło się… Chciałem zobaczyć, czemu. Przymknąłem jedno oko, a drugie przymrużyłem, lecz nic to nie pomogło. Zrobiłem odwrotnie. I znów nic. Za trzecim podejściem zamknąłem obie powieki, lecz nawet mimo to nie zdołałem dopatrzeć się przyczyny nieporuszania się koła od mojego roweru.

 

Dopiero gdy obszedłem go dookoła, zobaczyłem co hamuje koło. Przyjrzałem się bardziej. Powąchałem to. Cały czas nic. Wziąłem troszeczkę na palca i spróbowałem. Ciągnęło się jak świeży karmel, lecz po skonsumowaniu dopiero sobie przypomniałem, że ostatnio jechałem po łące, gdy coś zaczęło się dziać. Tak… teraz byłem pewny. To był krowi placek.

 

– Lubię placki – powiedziałem sam do siebie, poczym zeskrobałem jego resztę z koła i wsadziłem sobie do buzi. Przeżuwając, dalej oglądałem rower. Po użyciu detergentów i spożyciu przekąski, był on już w miarę czysty. Teraz pozostało jedynie wymienić lub naprawić kilka części.

 

Na początku zabrałem się za wymianę pedałów. (Jeżeli ktoś z was nie lubi tego określenia, mogę mówić: Dwie małe rzeczy napędzające ten oto wehikuł drogowy… chociaż… Nie chce mi się tyle pisać). A więc złapałem za lewy pedał. Lekko poruszyłem i… Wow… przekręcił się. W sensie, że nie umarł, tylko, że się poruszył. Ten najwyraźniej był sprawny. Zabrałem się za drugi. Z tym już było gorzej. Cicho grzechotał i poruszał się jakoś ociężale.

 

Po kilku godzinach (chyba mi źle zegarek działa) nieudanych prób odkręcenia tegoż właśnie padała… pedału… jak zwał tak zwał, o… tego przedmiotu napędzającego mój wehikuł, złapałem za siekierę i upier… Odrąbałem go. Ważne jednak było to, że już go nie było. Tylko był mały problem… jak ja teraz będę jeździł. Cóż, wcześniej też się raczej nie dało.

 

Żeby było ładnie, z drugim pedałem zrobiłem to samo. Niestety lampka na kierownicy też nie dała się odkręcić… Co ja na to poradzę? Siekierka znów poszła w ruch.

 

Po chwili mój rower wyglądał… w miarę, jak by to ująć? Elegancko? Wyrafinowanie? Tak… Teraz trzeba było naoliwić resztę sprawnych części.

 

Rozpiąłem rozporek. Spodnie mi się zsunęły prawie do kolan, lecz nie przejmowałem się tym. Po zabiegu wydalania, ostatnie części mojego górskiego skladaku zostały już naoliwione. Zapachem się nie przejmowałem. Bardziej mnie martwiły te martwe muchy wokoło. Skąd się tu wzięły? To pytanie pozostawiłem bez odpowiedzi.

 

Kolejna mucha spadłą koło koła roweru. Chciałem ją stamtąd sprzątnąć, więc zamachnąłem się nogą. Wznieciłem lekką chmurkę kurzu, przy czym noga mnie jakoś dziwnie zabolała. Gdy pył opadł, spojrzałem, czy ta mucha wciąż tam jest. Nie było. Ale co się stało z…?

 

Spojrzałem na szprychy. Jakoś się nie martwiłem tym, że wyglądają jak faworki. Nagle dostrzegłem między nimi jakiś ruch. Może to kolejna mucha? Pociągnąłem mocno nosem, z zamiarem złapanie tego, co szwendało się po moim kole. Jednak mimo to ruch (hm… Nazwijmy go jakoś. Na przykład… sir Ruch.) A wiec… sir Ruch, mimo moich starań układem oddechowym, nadal tam był. Wyjrzałem nad rower i dostrzegłem owego sera. Był to mały, różowy, puchaty króliczek. Kicał sobie… No… przechadzał się wokół zagrodzonego miejsca, w którym, jak mniemałem, znajdowały się marchewki. Ser Króliczek trzymał za plecami nóż. (Albo knife… Jak kto woli. Ja słyszałem obie wersje). Nie rozumiałem jego gestu, gdyż owa broń była dwa razy większa od niego. Odwrócił się w moją stronę i spojrzał na mnie. O ile to było możliwe, gdyż nie miał on oczu. Wolałem mu nie przeszkadzać i na nowo zająłem się swoją robotą. On także coś szykował, lecz nim się już nie przejmowałem.

 

Teraz moją uwagę przykuło inne zdarzenie. Nie widziałem zbyt dobrze, lecz słyszałem świetnie. A słyszałem…. Hm… Jakby to ująć? Odgłosy dzikiej kopulacji innych królików. Pociągnąłem głośno nosem. Mmm… wiosna. Z rozbawieniem rzuciłem niepotrzebną mi już siekierą w stronę, skąd dochodziły te odgłosy. Gdy ta wylądowała, usłyszałem jedynie przeraźliwy wrzask i pisk. Spojrzałem w tamtą stronę i co zobaczyłem? Mały króliczek, trzymając na rękach swa partnerkę, szedł w moja stronę. Jak się domyśliłem, jego kochanka nie żyła. Zrobiło mi się smutno. Chyba.

 

Podszedł do mnie i zaczął wykrzykiwać i przeklinać w moją stronę, lecz nie rozumiałem go. On także to spostrzegł i nagle rzucił we mnie swoją partnerką. Oberwałem po twarzy. Miał chłopak siłę w łapkach.

 

Dopiero po chwili zobaczyłem, że obok niego leże moja siekiera. Musiał ją tu jakoś przemycić ten króliczy syn. Złapał ją oburącz i rzucił się na mnie. Zdążyłem jednak szybko wsiąść na rower i ruszyć do przodu. Zapomniałem jednak, że nie mam pedałów, więc zadąłem w żagle i dopiero wtedy pojechałem do przodu. Jednakże to był mój błąd. Zapomniałem bowiem, że rower naprawiałem na obrzeżu krateru wielkiego wulkanu, wiec sami rozumiecie, co się ze mną stało, gdy ruszyłem kawałek przed siebie.

 

Spadając jeszcze raz pociągnąłem nosem.

 

– Wiosna. (O w mordę!!!) – powiedziałem sam do siebie, poczym… Dziwnym trafem znalazłem się w innym świecie. Świecie magii i dziwacznych stworzeń. Na szczęście był tam Internet, dzięki czemu mogłem wysłać ten tekst. Heh…

 

 

Pozdro:

River

 

 

Koniec

Komentarze

To nie jest kicz. To należy nazwać inaczej.

A jak, jeśli można wiedzieć?

Nie wiem. Najzwyczajniej  w świecie nie wiem. Bo ani nie śmieszy, ani nie straszy, ani w ogóle na mnie nie działa. Jak gdyby było w tym czegoś za mało albo czegoś za wiele --- a może jednocześnie za mało i za dużo?
Po trzech akapitach, udanych moim zdaniem, uciekłeś w coś, czego nie potrafię nazwać z podanych wyżej powodów. Ale ja trochę nietypowym czuytelnikiem jestem, więc nie przejmuj się, inni mogą docenić...

Fakt, dziwny tekst. Trudno się do niego odnieść, choć temat trzeba przyznać oryginalny. Pozdrawiam

- Wiosna. (O w mordę!!!) - powiedziałem sam do siebie, poczym... - po czym piszemy oddzielnie.


Mastiff

Ja jestem zdecydowanie na nie. Lubię absurd, ale ten mnie tylko zniesmaczył i, chociaż krótki, na maksa zmęczył.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Zmeczył... Oto własnie tutaj chodzi. To ma być KICZ. Chyba, że coś źle zrozumiałem. Jak tak, to proszę mnie oświecić...

OK, do konkursu.

Kicz jest kiczowaty, nie męczący. To takie piękno i zachwyt dla mas.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Kicz (z niem. Kitsch - lichota, tandeta, bubel) - utwór o miernej wartości, schlebiający popularnym gustom, który w opinii krytyków sztuki i innych artystów nie posiada wartości artystycznej.

Nowa Fantastyka