- Opowiadanie: aniol..milosci - Beatyfikacja

Beatyfikacja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Beatyfikacja

Żeby to nie stało się! Żeby czas można było odwrócić. Ile ja bym dał za to!

To było zimą. Miesiąc temu.

Na pozór tak dawno….

Ale ilekroć o tym pomyślę, przechodzi mnie dreszcz i wydaje mi się, że to było zaledwie przed chwilą.

Najdalej wczoraj.

 

I zarazem wydaje mi się, że nie zdarzyło się to naprawdę, lecz był to zły sen, imaginacja chorego umysłu. Koszmar był tak okropny, że nie mógł zdarzyć się naprawdę.

 

Bo przecież bezmiar nieszczęścia, które może dotknąć zwyczajnego, szarego człowieka ma swoje granice: chociażby wynikające z rachunku prawdopodobieństwa.

 

A jednak! Apokalipsa, wbrew tym kalkulacjom, ziściła się. A może Bóg nie znał elementarnych zasad tego rachunku? Nie douczył się i zawalił egzamin?

 

Może to przez bezmiar nieszczęścia na świecie? Zła? Zepsucia?

A może zawinił alkohol?

Któż to może wiedzieć…

 

Nie przyczyna jest ważna. I nie powód, dla którego ręka – Boga chyba – zakreśliła spiralę losu: mojego i innych.

Ale od początku:

Zawsze chciałem być dobry. Dobry tak w ogóle: i dla ludzi i w tym, co robię. Dlatego zawsze miałem świadectwo z wyróżnieniem i zdobywałem medale na zawodach. Chodziłem z najładniejszymi dziewczynami, które wszystkim podobały się. Nawet innym dziewczynom.

Byłem najlepszym pracownikiem, miałem najfajniejsze dzieci. I w parafii, i w kościele mnie szanowano – mówili, ze „prawie święty jestem". Bo wszystkim pomagam, udzielam się społecznie, dokarmiam zwierzęta, nie bluźnię i nie kradnę jawnie.

„Prawie jak papież" – tak o mnie mówili.

A ja odpowiadałem z uśmiechem: „Ale dlaczego – prawie?"

 

Do tego wypadku doszło po południu.

Świadkowie może i widzieli jak zarwał się lód. Pod wędkarzem.

A może i nie widzieli, tylko powinni widzieć….

Na pomoc ruszył mu – chyba – drugi wędkujący.

Tak myślę, ze usiłował pomóc koledze, bo i on także znalazł się w wodzie.

Przez chwilę utrzymywał się pewnie na powierzchni w przerębli, ale potem zsunął się pod wodę. Zanurkował w otchłań wieczności, nucąc pewnie „redemption song".

 

Potem do wody wskoczył pies. Jak to pies: ratować pana swojego ukochanego, a jedynego. Bezradnie szamotał się w lodowej kaszy, odgarniając łapkami kawałki kry. Dopóki mu łapki nie zgrabiały z zimna i nie przestały odgarniać tego lodu.

Za mały był psiak, żeby pomóc. Nawet sobie. Nic nie mógł zrobić, choć miał gorące, mężne, psie serce.

Nie widziałem tego wszystkie, ale tak właśnie musiało być.

 

Musiało, bo ja też ruszyłem na pomoc. Miałem przecież serce mężne. I czyste, miłujące bliźniego sumienie. Każdy to wiedział w kościele.

 

Przebiegłem 100 metrów po kruchym lodzie. Choć nie było łatwo i aż zasapałem się z tego wysiłku. Rzuciłem torbę z zakupami obok przerębla i wskoczyłem do lodowatej wody. Ratować.

Wiedziałem, w który przerębel wskoczyć, bo na lodzie leżały dwa plecaki, dwa zestawy do wędkowania. I smycz. Koło tego przerębla nikogo nie było, a koło innych stali wędkarze. Znaczy ktoś musiał tam wpaść, do niego, do środka. Do tej zimnej i bezlitosnej wody.

 

Nurkowałem niczym wydra, by pomóc. Nic jednak nie widziałem i nie miałem nawet za co chwycić tych nieszczęsnych wędkarzy i ich psa.

Pewnie dlatego, ze nic nie widziałem….

Jak żałowałem, ze nie wziąłem z sobą do sklepu moich okularków do nurkowania. Może wtedy byłoby łatwiej, może przydałyby się.

 

Zanurkowałem jeszcze raz i jeszcze głębiej. Woda wtedy uspokoiła się i zrobiła się nawet cieplejsza. Tak: ciepła i przyjemna. Ujrzałem światło w oddali. Zdawało się przyzywać mnie, bohatera.

 

Bez trudu tam podpłynąłem. Zdziwiłem się, ze bez trudu.

 

Zobaczyłem wielki, biały tron i tego, który na nim siedzi. Biło z niego światło. Zobaczyłem umarłych, wielkich i małych, stojących przed tronem. Stali w kolejce do tronu i Pana. Od razu uspokoiłem się.

Ja, bohater.

 

– Umarłem – pomyślałem – Ale nie mam czego bać się. W końcu umarłem ratując życie innych ludzi. Czyniąc dobro.

 

– No i towarzystwo całkiem fajne – pomyślałem rozpoznając w kolejce Jana Pawła II. IMatkę Teresę, która stała przed Janem Pawłem.

 

Zrelaksowałem się wtedy całkowicie. Bo nie dość, że zginąłem chwalebnie, stoję w kolejce z wielkim, znanym mi ze zdjęć Rodakiem i równie wielką Matką Teresą z Kalkuty, to jeszcze przypomniały mi się słowa Alberta Camusa. Że nie należy lękać się Sądu Ostatecznego, bardziej niż zwykłego dnia powszedniego. Bo ten Sąd odbywa się co dzień. Pogrążyłem się w rozkosznym odrętwieniu, czekając na swoją kolejkę. Po plecach przechodziły mnie dreszcze związane z radosnym oczekiwaniem na ta Jedyną Chwilę.

 

Do rzeczywistości wróciłem w sposób dość nieoczekiwany. Usłyszałem, jak Pan na Tronie, zwraca się do Mojego Wielkiego Rodaka:

 

– No cóż, synu… Zdajesz sobie sprawę, ze mogłeś w życiu zrobić więcej… Co tu z tobą zrobić?

 

Spojrzałem na Matkę Teresę.

Była załamana: stała z widłami przed pociągiem pełnym gnoju, którego ostatnich wagonów nie można było dostrzec. Zblizała się moja kolej.

I wtedy pomyślałem: "Żeby to nie stało się! Żeby czas można było odwrócić. Ile ja bym dał za to!".

 

 

Koniec

Komentarze

Podoba mi się zakończenie.

Masakra... Tu nawet nie ma pomysłu, tylko zarys pomysłu. Całe hektolitry mętnej wody, zero treści. Styl opłakany. W kółko maglujesz czytelnika tymi samymi informacjami, i jeszcze raz po razie okładasz zaimkami... Jedyny plus tego opowiadania, to to, że się kończy.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Mam podobną opinię jak wyżej. Nie podoba mi się rozpoczynanie zdań od "A"czy "Bo", tutaj jest tego sporo, jak na tak krótki tekst. Poza tym nie podoba mi się styl przedstawienia tej historii, jest mało literacki, można było technicznie lepiej to napisać. Pozdrawiam

Mastiff

A ja się odniosę do samej treści. Opowiadanie napisane na kanwie starego jak świat dowcipu, ( z tą kolejką do Boga i jego tekstem do matki Teresy). Ale kawał był przynajmniej smieszny, to to opowiadanie nie jest. Choć przy scenie jak pies ratował pana smutno mi się trochę zrobiło, jakoś tak mam do zwirząt badziej czułe sumienie niż do ludzi.
Ale ogólnie nic jak dla mnie rewelacyjnego ani nowego.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fasoletti:

ten pies to miał być dla rozśmieszenia Czytelnika.

wiesz - z tymi łapkami, odgarniającymi krę:):)

na kanwie, na kanwie:)

ale mnie o co innego chodziło- o ten be=zs=ens narracji na poczatku.

no nie wyszło:D

Nowa Fantastyka