- Opowiadanie: N... - Punkt Widzenia cz. II

Punkt Widzenia cz. II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Punkt Widzenia cz. II

IV

Po kilku minutach od wyjścia z namiotu, Virall, Idevarius, Tecumseh i Alchemik znaleźli miejsce, w którym przebywali zwiadowcy. Stali oni na plaży, pozbawieni już broni, która leżała na piachu przed nimi. Byli w dziesiątkę – standardowy oddział zwiadowczy, a od jakiegoś czasu częściej myśliwski. Widać było, że byli dobrze zamaskowani, jednakże zostali złapani. Kto by się oparł plutonowi na straży?

– A więc to prawda – rzekł jeden ze zwiadowców, prawdopodobnie ich dowódca.

– Tak, to prawda, Kujika – powiedział Tecumseh, występując z tłumu.

– Co tu się dzieje, Tecumseh. Przecież cię wygnaliśmy.

– Tak. Wiesz, Kujika, nikt nie rozumie tego języka, którym się posługujemy.

– Zdążyłem się domyślić.

– Oni nie mają dobrych zamiarów. Nasz lud musi uciekać, najlepiej do reszty naszego ludu.

– Mamy iść do Harów? Nie.

– Wywalczyłem, że jednego z was puszczą. Powiadomicie Yasa, on zdecyduje.

– W sumie racja. To on ma decydujący głos.

– Muszę was jednak przestrzec. To co tutaj widzisz – powiedział Tecumseh, pokazując jakąś setkę żołnierzy stojących w pobliżu – to tylko nikła część ich potęgi. Jeśli stawicie im czoła w otwartej walce, zginiecie.

– Ilu?

– Kilka tysięcy.

– Na Matkę…

– W nasze trzy setki zdolne do walki nie damy rady. Musicie iść do Harów po pomoc. Wiem, że tego nie chcecie, ale to chyba jedyne wyjście.

– Dobrze, ktoś z nas przekaże więc wieści Yasowi.

– Czekamy na przywódcę tego całego przedsięwzięcia, generała Aukuanna.

– Aukuann?

– To on jest głównym architektem planu zniszczenia nas.

– Zapamiętamy sobie jego imię.

– Dobrze. Kujika, pamiętaj, że nie macie szans.

– Pamiętam.

Tecumseh rozejrzał się po miejscu, w którym zwiadowcy prawdopodobnie zostali złapani. Znajdowali się dokładnie w miejscu, gdzie kończył się klif. Była tam zbita z dech barykada. Rozejrzał się żołnierzach i doszedł do wniosku, że są tylko ciężko zakuci ludzie Aukuanna. Żadnych ludzi z Verdii o których mag mu nieco opowiadał.

Wtem żołnierze się rozstąpili i na ten kawałek plaży wkroczył generał Vaahlar Aukuann. Miał na sobie ciemnoczerwoną pelerynę, co oznaczało godność generalską. Podszedł do człowieka, który był dowódcą straży przy klifie tej nocy i począł z nim cicho rozmawiać.

– Kim jest ten człowiek? – spytał maga Tecumseh.

– Ten rozmawiający z Aukuannem?

– Tak.

– Nie wiem. Ale to jakiś porucznik, bo ma błękitną pelerynę, widzisz?

– Tak.

– Pewnie dowódca straży na tym posterunku. Z tego co wiem, miała tutaj być pięćdziesiątka.

Skończyli rozmowę, a generał nadal rozmawiał z porucznikiem. Po chwili odwrócił się i podszedł do Kujiki, słusznie oceniając, że ten właśnie tubylec jest dowódcą oddziału.

– Rozumiesz mnie?

– Rozumiem.

– Wasze zdolności językowe mnie zadziwiają.

– Też jesteśmy zaskoczeni.

– Więc nas zaatakowaliście?

– Nie. Podsłuchaliśmy rozmowę w której usłyszeliśmy, że biała flaga jest u was symbolem pokoju. Chcemy porozmawiać i wynegocjować porozumienie korzystne dla obu stron.

– Bzdura. Zaatakowaliście nas.

– Widziałem jak szli z białą flagą – powiedział jakiś wojak.

– Zweryfikujcie swoje słowa, szeregowy – wciął się Aukuann.

– Widziałem.

– Zabrać go i ukarać odpowiednio – rzekł do straży generał, a ta natychmiast się posłuchała i zabrała niepokornego na tyły zbiegowiska.

– A teraz spotka was odpowiednia kara – powiedział dowódca 14. dywizji wzmocnionej i ekspedycji, która poszukiwała nowego lądu.

Zapadła chwila ciszy. Gwardia Aukuanna już się przygotowała do tego wydarzenia i tak przemieściła tłum, aby nikt postronny nie ucierpiał. Dwudziestu gwardzistów ustawiło się w dwuszeregu, wycelowali oni kuszę do bezbronnych tubylców i wystrzelili. Można było odmówić gwardii człowieczeństwa, ale świetnymi wojownikami byli. Żaden bełt nie chybił.

Tecumseh stał chwilę sparaliżowany, podobnie jak mag wody. Miejscowy ruszył z zamiarem zabójstwa Aukuanna, ale Idevarius go w porę powstrzymał. Wiedział, że nie ma szans z generałem i jego gwardią.

– Stój! – powiedział Hesporbeńczyk, przytrzymując go za bark. – Nie można już nic zrobić.

– Chcę go zabić. Puść mnie.

– Zabiją i ciebie. Pomyśl, jak możesz się zemścić na Aukuannie. Chodźmy do mojego namiotu, tam się naradzimy.

*****

Generał Aukuann siedział sobie wygodnie na krześle i popijał dziwny ekstrakt z ziaren, które rosły na tym tajemniczym lądzie. Bardzo go ten napój pobudzał. Był bardzo z siebie zadowolony. Wyglądało na to, że tubylcy byli niewielką przeszkodą. Król powinien mu to sowicie wynagrodzić – na przykład promocją na marszałka lub na generalnego zarządcę armii. Jego ludzie znaleźli tu wiele ciekawych gatunków roślin o różnorakich właściwościach, ale najbardziej interesowały go złoża obsydianu – dość twardego materiału, który mógł posłużyć do produkcji ekskluzywnych kamiennych mebli i wyposażenia domowego.

Do namiotu wszedł dowódca jego osobistej gwardii.

– Panie generale – rzekł. – mamy wysyłać zwiad na tych tajemniczych ludzi.

– Nie.

– Ależ, panie…

– Nie przybyli z daleka – wciął się Aukuann. – Nie ma konieczności zwiadu. Powiedz armii, że jedna trzecia idzie plażą, jedna trzecia dżunglą, pięć kilometrów od wybrzeża, a reszta zostaje tutaj. O świcie rozpocząć operację. Mordować wszystkich, którzy…. A, po prostu wszystkich.

– Tak jest – powiedział żołnierz i wyprostował się na baczność.

– Możesz przekazać rozkazy. A i ten batalion z Verdii ma zostać tutaj.

– Tak jest – powiedział wojak, wychodząc.

Generał zamknął oczy i doszedł do wniosku, że musi się w końcu udać na spoczynek. W końcu jutro ma się rozpocząć największa operacja w całej jego karierze. Po raz pierwszy miał okazję tak zasłużyć się królowi. Do środka namiotu wpadł pułkownik Irassar, który w zasadzie dowodził oddziałem o połowę mniejszym niż pułk – W Verdii źle się ostatnio działo.

– Nie miał pan prawa tego zrobić – rzekł na samym wstępie pułkownik.

– Czego?

– Dokonać egzekucji tych tubylców.

– To byli moi jeńcy, więc ja decydowałem o ich losie.

– Czternastu żołnierzy powiedziało, że widziało, jak tubylcy niosą białą flagę.

– Nie wiem, kto panu takich głupot nagadał. Zaatakowali kompletnie niegodnie. Pogwałcili wszystkie zasady wojny. Najpierw napadli na nasz oddział od tyłu, a przebrali się za nich i zaatakowali pluton przy klifie. To zachowanie jest niegodne.

– Poddali się. A nawet jeśli nie, to nie zachował się pan zgodnie z zasadami wojny. Jeńca należy nakarmić i zapewnić mu odpoczynek.

– Po co wydawać dodatkowe pieniądze? Przecież ludzie na nas płacą co roku podatek od dochodów, od dóbr, od ziemi, od działalności, od wszystkiego. Chyba nie chcemy utracić ich zaufania.

– Gdy wrócimy do Anyonetten, to zapewniam pana, że po kilku dniach będzie pan krótszy o głowę. To barbarzyństwo nie może ujść na sucho.

– Nie wydaje mi się – powiedział Aukuann, podnosząc się z krzesła i podchodząc do swojego przyjaciela po fachu z pustyni.

– A mi tak. Rozkazałem już powrót do stolicy. A gdy wieść dotrze do cesarza, nie będzie on zbytnio zadowolony.

– Będzie. Podbiłem nowe ziemie, wybiłem niepokorny lud. Oczywiście pewne straty trzeba było ponieść – dowódca sił Verdii na przykład. Największa strata.

– Nie… – powiedział cicho Irassar, patrząc przerażonym wzrokiem na generała Aukuanna.

Pułkownik z pustyni sięgnął po miecz na plecy, jednakże generał z trawiastych i drzewiastych równin był szybszy. Irassar już trzymał miecz w ręce, kiedy Aukuann swoim sztyletem rozrywał wątrobę, płuca, a na końcu serce dzielnego wojownika i zabójcy z południa.

Generał wyjął ostrze z klatki piersiowej pułkownika, którego truchło opadło na ziemię, obficie brocząc krwią. Aukuann popatrzył po sobie, ale nigdzie na swoim ubraniu nie zauważył śladu krwi. I co z tego przyszło? – Spytał się zwłok Irassara. – Po co się buntowałeś? Aukuann westchnął i usiadł na krześle.

– Straż! – zawołał generał.

– Tak? – powiedział gwardzista, wchodząc do środka.

– Zabierzcie to truchło.

– Tak jest. Dokąd?

– Wrzućcie je do morza, chociaż nie… Zejdziecie po ścianie klifu na drugą stronę i gdzieś tam porzucicie ciało, upozorujemy ich atak.

– Tak jest – powiedział strażnik, biorąc zwłoki za głowę i wywlekając je z namiotu.

Na zewnątrz drugi strażnik wziął Irassara za nogi i ruszyli w stronę klifu. Przeszli obok skał z piaskowca, a następnie odnaleźli półkę, po której można było zejść na dół. Nagle zobaczyli przemykający cień i pięć sekund później obaj leżeli już na ziemi z rozoranymi gardłami, obficie broczącymi krwią. Wojownik z Verdii odłożył zakrwawiony miecz na bok i pochylił się nad ciałem swojego dowódcy. Zapłakał cicho i zamknął Irassarowi oczy i usta, a następnie zmówił za niego krótką modlitwę.

Wtem jego ciało przeszyła strzała – tak to jest – prawdziwi zabójcy z Verdii mają tylko jedną chwilę słabości – kiedy opłakują zmarłego współtowarzysza broni.

*****

Tecumseh siedział przy stole i popijał z dębowego kubka starkę. Idevariusowi niełatwo było się nią podzielić, ale chłop potrzebował jakiegoś wsparcia – alkohol zawsze był najlepszym przyjacielem człowieka, a szczególnie ta wyśmienita starka. Tecumseh również zauważył walory smakowe wódki, co uczynili niechybnie Alchemik i Virall, których mag wody też musiał poczęstować z czystego konwenansu. Pili, ale Tecumsehowi dali większą porcję. Mag jednak po chwili schował flaszkę – miał powody – była droga.

– Jak zabić tego człowieka? – spytał się Tecumseh. – Albo chociaż go powstrzymać.

– Oficjalnie nic nie mogę zrobić. To, co on zrobił na plaży było bestialskie, prawda, ale należy to do kompetencji wojska, a ja nie mam na to żadnego wpływu. Dopiero król może coś zadziałać, ewentualnie marszałek lub naczelny zarządca armii.

– To co można zrobić z tym wojskiem?

– Mógłbym napisać kolejny list do wojska, ale Aukuanna do wysłania następnego statku nie przekonam.

– To patowa sytuacja – powiedział Alchemik. – Żeby złożyć jakąkolwiek skargę na Aukuanna, trzeba na to zgody samego Aukuanna.

– Tak jak na to spojrzeć, to tak – powiedział Tecumseh. – A w zasadzie, kto by zastąpił Aukulanna, jakby ten umarł.

– Teoretycznie zastępcą dowódcy ekspedycji jest Theodor Werg.

– Kto to ten Werg?

– Odkrył ten ląd.

– A nie wy go odkryliście.

– Nie. Płynęliśmy po jego śladach. Werg był kupcem i podczas podróży się zagubił i wypłynął tu. Został królewskim doradcą ds. ekspedycji i to on zastąpiłby Aukuanna na stanowisku dowódcy ekspedycji, a władzę nad wojskiem objąłby pułkownik Irassar.

– Chyba będzie skłonny do współpracy.

– Myślę, że tak.

– Więc najpierw trzeba zabić Aukulanna.

– Nie mogę ci nic poradzić.

– Szkoda.

Cała czwórka wstała i odeszła od stołu. Alchemik został w namiocie i nadal próbował wykonywać swoje eksperymenty na próbce krwi Tecumseha, Virall udał się do swojego namiotu, Tecumseh wyszedł na zewnątrz i wpatrzył się w horyzont, a Idevarius położył się i zasnął – wreszcie na swoim łóżku.

 

V

Tecumseh obudził się w fotelu, w którym zasnął kilka godzin wcześniej po bardzo burzliwej nocy. Słońce stało wysoko na niebie – było około południa. Podniósł się i przywdział czarne ubranie, które zostawił dla niego Idevarius. Wyszedł z namiotu a kilka minut później był na szczycie klifu i patrzył na obóz.

Po chwili patrzenia zdecydował się jednak na wejście do namiotu generała. Ten był jakiś nieobecny, a właśnie jakiś verdyjski wojownik wychodził z bardzo smutnym spojrzeniem, co zdarzało się rzadko u Verdyjczyków, ponieważ zwykle w oczach tańczyły iskry i raczej się uśmiechali. Tecumseh podszedł do człowieka, którego nienawidził.

– Straszna rzecz się stała – wykrzyczał Aukulann. – Pułkownik Irassar nie żyje.

– Na Matkę…

– A, to ty. Zbliż się – polecił, dając znak ręką.

– Zgłosiłem się, bo pomyślałem, że może się przydam – powiedział Tecumseh z fałszywym uniżeniem w głosie, podchodząc. – Ja jestem wygnańcem od nich. Nienawidzę ich, nienawidzę ich wodza i zrozumiałem, że ratowanie ich nic nie da. Chciałbym się udać z oddziałem verdyjskim na polowanie na nich.

– Dobrze – powiedział słabym głosem generał. – Bardzo dobrze. Idź. Bierz oddział, który chcesz, ale do polowań polecam ci oddziały Verdii. Nie można ufać tym psim synom, ale są najlepsi, jeśli chodzi o ukrywanie się.

Tecumseh nisko się ukłonił i odwrócił się, a następnie wyszedł z namiotu. Miał wyraz zadowolenia na twarzy, a co najważniejsze – miał pomysł, jak zabić generała Vaahlara Aukulanna.

Zszedł z klifu i podszedł do szarych namiotów, które należały do wojowników Verdii. Wyszedł ku niemu mężczyzna o intensywnych rysach twarzy i zdeformowanym policzku.

– Jestem kapitan Caetnallach z 34. pułku zabójców piechoty księstwa Verdii. Zastępuje pułkownika Irassara. Słyszałem, że jesteś stąd.

– Tak. Jestem tu nowy. Słyszeliście już o śmierci waszego pułkownika.

– Na cztery żywioły…

– Niestety.

– To na pewno Aukulann. Jestem tego pewien.

– Jesteście w stanie mi pomóc?

– W jakiej sprawie?

– W sprawie – Tecumseh ściszył głos. – zabójstwa Aukulanna.

– Chcesz to zrobić?

– Tak, ale na razie potrzebujemy wyciągnąć moich pobratymców z pułapki.

– Dobrze, co mamy robić?

– Jakie są plany na atak?

– Wymarsz mamy za trzy godziny – powiedział Caetnallach, wyjmując mapę. – Zlokalizowaliśmy pozycję wioski, co prawda nic w niej nie ma, ale tubylcy nie mogli uciec daleko. Mamy plan stworzenia kotła. Dokładnie w tym miejscu – powiedział, wskazując zaznaczoną czerwonym tuszem kreskę.

– Przedrę się tam i wyprowadzę moich ludzi przez wasze pozycje.

– Musi to nastąpić szybko, bo jeżeli ludzie Aukulanna nas zobaczą, to koniec z nami. Nie jesteśmy w stanie mu się sprzeciwić. Za mało ludzi.

– Przygotujmy się do wymarszu.

Na tym skończyli rozmowę i Caetnallach udał się do swojego namiotu, natomiast Tecumseh do namiotu maga wody.

Tubylec znalazł się w nim kilka minut później. W środku nikogo nie było. Tecumseh pokręcił głową i wziął zbroję ze stojaka w rogu. Z trudem ją nałożył, a następnie przez ramię przerzucił młot, natomiast do pasa przytroczył miecz. Zacisnął dłoń na rękojeści broni, a gdy poczuł chłód zimnego obsydianu, zaczął czuć się pewniej. Wyciągnął porządne ostrze z pochwy i zrobił kilka cięć, a następnie nieco energiczniej zaczął wywijać bronią.

– Nie rzucaj się tak z tym, bo jeszcze komuś lub sobie coś zrobisz – powiedział człowiek, który stał na brzegu namiotu. – Mag przysyła ci najserdeczniejsze pozdrowienia. Wiedział, że wyruszysz, więc postanowił je przekazać przeze mnie, ponieważ walczy teraz w drugiej części dżungli z jakimś tajemniczym potworem.

– Dziękuje, Alchemiku.

– Wrócisz tu jeszcze?

– Mam misję.

– Chcesz ocalić swój lud, więc tutaj już nie masz po co wracać.

– A zabójstwo Aukuanna? Przecież słyszałeś, co chcę zrobić.

– Nie chcesz więcej rozlewu krwi, chcesz tylko ocalić swój lud.

– Nie można uciekać w nieskończoność. Prędzej, czy później Aukuann ich dorwie. Jedyne, co może to przerwać, to jego śmierć.

– Rozumiem. Chcesz tego dokonać za pomocą Verdyjczyków?

– Tak.

– Jeśli znajdą generała z bełtem verdyjskim w gardle, natychmiast rozpocznie się krwawa rzeźnia, a Verdyjczycy zostaną wybici do nogi. Musicie być sprytniejsi. Trzeba będzie odpowiednio zaaranżować przejęcie władzy, ale o to mniejsza. Musicie się pozbyć Aukuanna, a ja mam rozwiązanie.

– Tak?

– Ta trucizna – powiedział, wyjmując z torby małą fiolkę. – zabija człowieka w kilka sekund. Powoduje zapchanie tętnic, a konsekwencji niedotlenienie organizmu. Pomyślą, że to normalne. Ten klimat, a ponadto badałem ostatnio Aukuanna, jego stan wskazuje na to, że faktycznie może na zawał niedługo zejść. Nie wywoła to żadnych podejrzeń.

– Dzięki, Alchemiku – powiedział, przyjmując od niego dar. – Niestety muszę już iść.

– Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy.

– Też mam taką nadzieję.

Tecumseh ruszył w stronę barykady, która broniła wejścia do obozu Cesarstwa. Strażnicy nawet mu się grzecznie ukłonili. Wyszedł i ruszył w drogę powrotną do wioski, która prawdopodobnie miała mu zająć dzień lub dwa – szczególnie w zbroi się to opóźniało. Musiał się pospieszyć – prawdopodobnie żołnierze będą się spieszyć, czując na swoich plecach gorący oddech Aukuanna.

Ruszył biegiem w stronę wioski – dotarł w jej okolice, gdy już zmierzchało. Zastał ją opustoszałą. Przysiadł na kamieniu i popatrzył na miejsce, gdzie kiedyś mieszkało jego plemię. Musieli już wywędrować. Podszedł do pierwszej chaty i wszedł do środka. Zauważył w niej lekko tlące się ognisko – tubylcy nie mogli odejść zbyt dawno – być może stało się to jeszcze tego samego dnia, po tym jak zwiad nie wrócił. Wyszedł na zewnątrz i dostrzegł coś dziwnego na niewielkim kamieniu, położonym jakieś dziesięć metrów od niego. Podszedł, a gdy zobaczył, co leży na kamieniu, natychmiast odwrócił wzrok. Był to jeden z jego pobratymców, martwy – trafiony ciężką strzałą o czerwonych lotkach – była to strzała Hesporben – Verdyjczycy używali bełtów albo jeszcze większych strzał z czarnymi lotkami – Tecumseh nie miał wątpliwości. Poszedł dalej, aby zobaczyć, czy ktoś jeszcze zginął. Przy drugim skraju wioski zobaczył zwłoki Yasa i Kimimeli. A jeszcze dalej ciała czterech młodzieńców, którzy prawdopodobnie jeszcze nie przechodzili swych prób dorosłości. Tak, zmasakrowani strzałami. Tecumseh zastanawiał się, jak można się było posunąć do takiego bestialstwa. Aukuann kazał, to zrobili. Podszedł do ciała swej matki i przywódcy plemienia. Poprosił Matkę Ziemię o ich przyjęcie, a następnie wykopał płytki grób i zasypał ich. Nie było idealnie, ale dla Matki powinno wystarczyć. Zajęło mu to niecałą godzinę, ale gdy skończył był bardzo zmęczony. Zastanawiał się, dokąd mogli pójść ludzie z jego plemienia. Przypomniało mu się pewne miejsce, które jego ojciec pokazał mu jako azyl na godzinę próby. Była to skała, położona niecały kilometr od wioski.

Odetchnął jeszcze chwilę i zaczął sobie przypominać jak dojść do tej skały – w końcu ostatni raz tam był ponad piętnaście lat temu. Wtem wśród drzew zauważył jakby mignięcie pochodni. Nie podejrzewał, aby to był jego lud, ale raczej armia Hesporben, która już zaczęła okrążać wyznaczony teren. Wspiął na drzewo, na którym była dobra platforma obserwacyjna. Gdy już tam dotarł, kiedy był powyżej koron drzew, ujrzał krąg pochodni, który prawie okrążył teren. Mniej więcej wiedział, gdzie są linie Verdii – teraz pozostało tylko dotrzeć do nich i się nie pomylić.

– Musisz się spieszyć – ktoś powiedział.

– Kim jesteś? – obrócił się Tecumseh, jednakże nikogo nie zauważył.

– To ja, Idevarius, nie zobaczysz mnie, ponieważ porozumiewamy się telepatycznie.

– To nie podstęp.

– Nie. Wiem, gdzie jest twój lud.

– Gdzie?

– Na tej skale, na której podejrzewasz, że są. Odwróć się i popatrz dokładnie w drugą stronę.

– To tam? – spytał Tecumseh, bo faktycznie zauważył wystającą ponad korony drzew wysoką i ciemną skałę, ledwie już widoczną w ostatnich promieniach słońca.

– Tak. Alchemik też zrobił swoje. Pochodnie Verdyjczyków palą się czerwono, patrz.

– Na Matkę… – powiedział Tecumseh, patrząc w miejsce, gdzie w przybliżeniu byli zabójcy z południa; świeciło się tam lekko czerwonawe światło i Tecumseh znał miejsce, w którym stacjonowali.

Szybko zszedł na ziemię i ruszył w stronę skały. Nie zdążył przejść nawet połowy drogi, gdy znajomy głos zawołał w jego rodzimym języku.

– Stój! – powiedział skryty w cieniu tubylec.

– To ja, Tecumseh.

– Powinienem cię zabić – rzekł miejscowy, wychodząc z cienia. – Teraz, to ja, mój synu, jestem przywódcą plemienia i ja powinienem cię zabić za powrót do nas. Jesteś banitą.

– Ale, ty, mój ojcze, nie zrobisz tego – powiedział Tecumseh. – Tak jak nie zabiję ciebie, choć wedle rozkazów wroga powinienem to zrobić. Taka jest moja powinność wobec Hesporben.

– Przeszedłeś na ich stronę?

– Miałem lepszy wybór? Wygnaliście mnie. Miałem iść do Harów?

– W sumie racja – rzekł Achak umęczonym głosem.

– Będziecie walczyć?

– Tak, nie damy się nim. Oni chcą zniszczyć wszystko.

– Tego chce jeden człowiek, generał Aukuann. Wszyscy go słuchają.

– Zabijemy go.

– Nie uda się wam. Walczyć też nie możecie. Wasza śmierć pójdzie na marne. Hesporbeńczycy zetrą was w proch.

– Nie jest ich tak dużo. Wtedy ta dziesiątka, która nas zaatakowała, działała z zaskoczenia i tylko przez to mieliśmy tak duże straty. W tym twoją matkę.

– Są już z Matką Ziemią.

– Wiem, synu.

– Mniejsza z tym, wy nie dacie rady ich armii.

– Przecież nie mają dużo sił.

– To tylko ułuda. W obrębie godziny drogi stąd zacieśnili pierścień i zmiażdżą was na proch.

– Będziemy walczyć do końca.

– To nic nie da. Musicie iść po pomoc do Harów. Uciekać z stąd. Nie zdajecie sobie sprawy z ich liczebności.

– To ile ich jest, skoro taki mądry jesteś, mój synu?

– Ponad trzy tysiące.

– Na Matkę…

– W kilka setek nie złamiecie ich potęgi. Musicie uciekać.

– Może i tak będzie lepiej.

– Posłuchaj mnie, ojcze. Wasza duma nic tu nie da. Zginiecie.

– Może i racja.

– Zwołaj ludzi. Ja nie mogę tu dłużej zostać. Muszę wracać do swoich oddziałów, ale dam wam wskazówki, jak możecie uciec.

– Tak?

– Pamiętasz mały wodospad, gdzie chodziliśmy, jak byłem mały?

– Tam było wtedy takie zwalone drzewo i można było po nim przejść na drugą stronę.

– Dokładnie tak. Tam będą czekały oddziały mi przychylne w czarnych strojach. Jeśli zauważycie, że mają pochodnie, które płoną na czerwono, to będzie właśnie ten oddział. Przepuszczą was.

– Dobrze. Idę po ludzi.

– Spieszcie się. Niedługo rozpocznie się zacieśnianie kręgu.

– Dobrze.

– Idźcie na wschód, do Harów, byle dalej od wybrzeża. Idź już, ojcze.

– Żegnaj, synu. Czy jeszcze cię zobaczę?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem, jak to się wszystko skończy. Trzeba być dobrej myśli. Żegnaj, ojcze.

Achak powoli się odwrócił, a następnie wykrzesał resztkę sił ze swoich niezbyt młodych już nóg i puścił się biegiem w stronę skały, na której zatrzymał się jego lud. Tecumseh natomiast postał chwilę w miejscu i ruszył powoli w stronę oddziałów z południa, aby pilnować czy wszystko poszło zgodnie z planem.

Wszyscy mieli swoje powinności.

Powinnością Tecumseha wobec Hesporben było zabójstwo Achaka i wydanie żołnierzom pozycji swojego ludu.

Powinnością Achaka wobec tradycji było ukaranie swego syna za powrót do swoich ludzi.

Wszyscy jednakże mieli powinności wobec rodziny.

Achak nie był stanie zabić swojego syna, a Tecumseh nie mógłby wydać swego ojca siłom Hesporben, ponieważ byli rodziną.

Tecumseh nie potrafiłby wskazać pozycji swojego ludu, ponieważ ludzie, z którymi się wychował, byli jego rodziną.

Tecumseh chciał wyprowadzić swoich ludzi, ponieważ nie chciał dalszego rozlewu krwi. Wszyscy ludzie są jedną wielką rodziną, a bratobójstwo jest zbrodnią największą.

Wiedział, kto jest architektem zniszczenia rodziny Tecumseha na wszystkich poziomach.

Wyjął z malutkiej kieszonce w obsydianowej zbroi, fiolkę z płynem, którą otrzymał od Alchemika. Wiedział już, co zamierza zrobić. Wiedział, że nie można uciekać w nieskończoność. Wiedział, że Aukuann w końcu dopadnie jego rodzinę i zniszczy ją na wszystkich możliwych poziomach. Wiedział, jakie jest rozwiązanie. Dla dobra rodziny był gotowy zniszczyć jednego człowieka. Zacisnął dłoń na fiolce z trującym płynem i ruszył zabić generała Aukuanna.

Wybiła godzina, aby zabić człowieka, który zniszczył jego życie.

Doszedł już do stanowisk Verdii i poczęli mijać go ludzie z jego plemienia. Przeszli obok czerwonych pochodni i wyszli na wolność – szli do Harów – do swojej dalszej rodziny po pomoc.

Rodzina ma się wspierać.

Generał zniszczył to, co było najważniejsze na świecie.

Ale generał zapewne nie żałował – w końcu robił to na chwałę króla.

To wszystko zależało od punktu widzenia.

 

Emil Dymitr Śliwiński

Warszawa, Komorów

3 II 2011 – 15 II 2011

Koniec

Komentarze

Myślę, że problem typu: "Harry Potter i Skarpety z Węgla czyli jak zrobić zbroje z kieszonkami z obsydianu" wyczerpał już exturio. Achika zajęła się licznymi błędami gramatycznymi i stylistycznymi. Mi udało się przeczytać cały tekst, zajmę się więc analizą fabuły. I tu niestety też nie jest najlepiej. Przede wszystkim postacie wykazują się niebywałą naiwnością. Dla przykładu: Nasz Bohater oddaje się sam w niewolę, gdzie spotyka maga wody. Przyjemny jegomość od razu, pierwsze co robi, to rzuca na niego zaklęcie, potem wykonuje na nim eksperymenty, dopuszcza do śmierci jego współplemieńców, a mimo wszystko Tecumseh wierzy mu bezgranicznie i radzi się z nim na wszelkie tematy. Podejrzane.
Może podam jeszcze tylko jeden przykład. Nasz Bohater [B], przychodzi do namiotu Złego Generała [ZG]. Następuje krótka rozmowa:
[B] Słuchaj, Zły Generale. Wiem, że wcześniej wrzeszczałem, że cię zabiję, ale tak sobie w sumie myślę - tamci mnie z wioski wygnali. Może pójdę i ich wytłukę co do nogi, co? Albo chociaż ich w pułapkę złapię.
Następuje chwila namysłu.
[ZG] Ok., spoko. A jak będziesz wracał, to przynieś mi ze dwie pomarańcze.
Bohater kłania się w pas, ze złośliwym uśmieszkiem. Odwraca się do wyjścia z namiotów. Zatrzymuje go głos Złego Generała.
[ZG] Chwila, chwila, to trochę w sumie głupie. Nie mogę cię tak po prostu tam posłać.
Bohater głośno przełyka ślinę.
[ZG] Przecież sam sobie nie poradzisz! Weź do pomocy oddział tego gościa, co mnie zdradził. To logiczne, skoro tamten chciał mnie oszukać, to jego podwładni będą mi wierni. I byłbym zapomniał: Weź trzy pomarańcze. Lubię cytrusy.
Tak ta rozmowa wyglądała w moich oczach. Strasznie naiwna. Mam jedynie nadzieję, że w ewentualnej następnej części okaże się, że ten generał zrobił to specjalnie, żeby wszystkich przeciwników zebrać w jedno miejsce i wybić do nogi. Wtedy tylko Tecumseh okaże się naiwnym kretynem i będzie to miało minimalny sens. Jeżeli Bohaterowi uda się w ten sposób wykiwać Złego Generała, to mój światopogląd legnie w gruzach, zostanę emo i potnę się. Liczę na lepszą formę w przypadku następnych tekstów. Przede wszystkim byłbym rad, zobaczyć troszkę lepszą część fabularną.
Pozdrawiam

Nowa Fantastyka