
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Leżąc na wznak uchyliłem prawe oko. To właśnie, które znajdowało się bliżej ryczącej mi w twarz bestii. Bestia, stworzenie nad wyraz niebezpieczne, znajdowała się tuż obok. Spróbowałem zmrużyć oko. Może potwór nie zauważy mnie, może odejdzie? Może dziś nie zdradzi mnie szybkie jak wiatr drgnienie powieki? Nic z tego. Pełniący budzącą funkcję bydlak nigdy nie dawał za wygraną. 'Trzy cztery' Odliczyłem w myślach. Z prędkością światła usiadłem wyprostowany, z nogami spuszczonymi na podłogę.
– Co mi pan powie na temat wtórnego rozwoju planety Humaz? – Usłyszałem głos dobiegający z bliska.
Jakież było moje zdziwienie, gdy twarz pytającego skierowała się w moją stronę.
Pytanie niczego sobie. Całkiem ogólne, lekkostrawne, dotyczące gospodarki. Oczywiście! Rozwój planety Humaz! Cóż za sztandarowy przykład w literaturze! Uśmiechnąłem się do siebie na samą myśl o banalności tego pytania. Spojrzałem za okno. Mroźny międzyplanetarny klimat i przepiękna zorza słoneczna. Jakże daleko błądził mój wzrok, gdy umysł z ironicznym brzdękiem próbował wydobyć z głębin pamięci informacje, które były mi znane tak dobrze, jak stary, dobry korniszon*.
*korniszon– niewielkich rozmiarów, dobrze znany żywy pupil futerkowy poddany marynowaniu w zalewie octowej czasem po uprzednim kiszeniu. Figuruje jako dodatek (niepozbawiony łatek). Zjada ze stołów zakąski, przeważnie mięsne. Nie mylić z ziemskim ogórkiem gruntowym, od którego też nazwa została zapożyczona.
Wracając jednak do przeszywających mnie dreszczem pytań… Zalały mnie one nagle, tak jak miłość gwałtownie zalewa młode dziewczęce serce. (Mógłbym przysiąc, że stan mój bliski był miłości – tak samo nie wiedziałem co się ze mną dzieje, osiągnąłem poziom emocjonalnego i intelektualnego inwalidztwa.)
Czy to ludzie planecie?
Czy planeta ludziom?
(Tak, jest to dokładnie ten moment, w którym napływa nam na język zaledwie przeciągłe, mizerne i wymowne: „eeee…?? #$%?")
Może rozwój nikogo nie pytał? (Progres zrobił się sam, nieplanowanie. W istocie jak nie progres, to regres.)
Czy planeta sama chciała rozwoju? (Przymusowy rozwój zniewolił już wiele planet.)
Jaka kurcze była nazwa tej cywilizacji (bo pewny jestem, że była na literę N).
Jak (i czy w ogóle) się o tym wszystkim wypowiedzieć?
I najważniejsze (!): co konkretnie chciałby usłyszeć ten facet?
Banalne pytanie, na które nawet dławiąc się kanapka udzieliłbym odpowiedzi. No i masz ci los. Nie odpowiem na nie. Nawet się nie staram. Po co mi to? Lepiej sobie policzę śliczne małe stworki siedzące na drzewach. Jak to się one nazywają? Wre… wro.. wró… A! Wróbelki! No jasne. Importowali je specjalnie z ziemi, tylko po to, żeby nam tutaj zrobić przyjemność. Usadowiłem się wygodniej na krześle, bo cóż innego mi pozostało.
Znacie może to uczucie? To właśnie, kiedy zapada niczym nie przerywana kosmiczna cisza? Czy prowadzący naprawdę liczy na to, że odpowiem, jeśli tylko poczeka wystarczająco długo? Nie, żeby mi było głupio, czy żebym był zażenowany, ale gdzie ja mam do diaska skierować wzrok? Jeśli ja spojrzę na niego, on dojrzy mój kompletny brak wstydu. Wtedy dopiero rozpęta się awantura. Zrobię dziwną minę, albo broń boże uśmiechnę się, i co? On zapewne zrobi minę jeszcze dziwniejszą. A ja co? Wybuchnę śmiechem? Powiem mu, żeby się nie przejmował? Niedorzeczność. Patrzę w pustkę. Muszę teraz wyglądać jak człowiek z dokuczliwym poczuciem winy.
– Wygląda pan jak człowiek z dokuczliwym poczuciem winy. – Dociera do mnie głos prowadzącego.
To jedno przynajmniej wychodzi mi dobrze.
– To jedno przynajmniej wychodzi panu dobrze – mówi, a ja po raz kolejny zastanawiam się, czy aby nie głosił prawdy, gdy ostatnio twierdził, że umie czytać w myślach.
Po chwili facet kieruje pytanie do kolegi obok. Napięcie opada. Co za poranny wyrzut adrenaliny! Nic tak nie budzi człowieka.
Kolega siedzący obok z miną zmarniałego drapieżcy opowiada o inwazji zombie przeprowadzonej w warunkach kontrolowanych. Tak, tak… dokładnie w ten sposób, nie inaczej się to zaczęło. Ale żeby o takich truizmach mówić? Prowadzący z aprobatą kiwa głową.
– Każdy polityk w owych czasach wiedział, że trzeba poprawić sytuacje ludzi… zjednoczyć ich… ogólnie sprawić, by poczuli się lepiej. Więc gdy spróbowano już wszystkiego, a nic, czego spróbowano nie pomogło, zainteresowano się kinematografią. Każdy szanujący się kinematograf zbadał dokładnie, że nic tak pozytywnie nie wpłynęło na wirtualne społeczeństwo jak seria żywych trupów, począwszy od Nocy żywych trupów z 1986 roku. Ja osobiście wyłamuję się z serii i hołduję Wysypowi żywych trupów – jeśli wtrącić mogę swoje skromne zdanie. Postanowiono wziąć przykład z natury… to jest kinematografii… wsadzono parę trupów to tu, to tam… ma się rozumieć żywych, o innych nie mówię. Planeta Humaz zamarła w popłochu, po czym ci, co mieli zginąć to zginęli, a ci, co przeżyli byli bardzo szczęśliwi. Wiadomości podają, że zginęli tylko ci nieszczęśliwi: w mechanizmie zaprzeczenia indeterminizmu, a co za tym idzie całkowitej manifestacji rachitycznych pragnień, który to został odkryty przez Johana L. podczas oglądania Powrotu żywych trupów III. Polega on na transobiektalnym magnetyzowaniu scalającym pomiędzy ziemiańskim odczuciem marności świata, a prymitywnym instynktem zdobywania pożywienia. – Drapieżny współtowarzysz zastanowił się przez momencik, po czym zakończył. – Ponieważ ludzie byli szczęśliwi gospodarka mogla się rozwinąć.
Ziewam przeciągle, starając się nadążyć za tematem. Wiem przecież, jestem przekonany, że za chwile dydaktyk zada mi kolejne pytanie. W końcu trzeba mi dać szansę na rehabilitację. Tego się wymaga od dzisiejszych prowadzących. Muszą być pro i… – tu sam się zadziwiam – właściwie niczego nie muszą. Tylko ja dostrzegam zbieżność etymologiczną. Hmm… Nie, jednak się mylę! Oni – prowadzący, (wierzcie mi!) to samo zło!
Pro-wadzący.
Ktoś mógłby się nabrać, że to coś jak „pro-life", czy bycie „pro" na forum. Tyle teraz tych poradników „Jak być pro w 5minut" et cetera. Tymczasem jedynie uważny i dogłębny analizator dostrzeże, że za chwytliwą „pro" sylabą czai się zdradliwy „wadzący".
Pro-wadzący.
Wadzić – kłócić się! Gość jak nic chce się pokłócić i tyle! Mecenas „pro-kłótnia"! Podstępny drań! Ja znam dobrze takich jak on! Po co by mnie zaczepiał? Zadawał pokątne pytania!
Ale mniejsza o to. Już wolałbym, żeby nas odpytywał android. One zawsze są takie sympatyczne. I bardzo pro! Zhumanizowane androidy nie mają wad, zawierają w sobie tylko ludzkie zalety (analogicznie do homogenizowanych serków, które zawierają tylko zdrowe bakterie). Odetchnąłem głęboko, gdyż do głowy wpadła mi myśl, że wszechświat podąża w dobrym kierunku.
– Proszę pana. Horacy Wszeski*. Dlaczego my go właściwie pamiętamy? – Z rozmyślań wyrwał mnie mój zawzięty mentor.
Wadzić – przeszkadzać. Przecież on umyślnie rujnuje moje pionierskie przemyślenia! Wszeski, Wszeski… Grzebałem w pamięci. No niechże mnie coś natchnie, bo znów będę musiał przychodzić na poprawkę. Niby nic. A jednak. Biorąc pod uwagę fakt, że temperatura otoczenia (wraz z innymi warunkami atmosferycznymi) zmienia się diametralnie co 72 ziemskie minuty i 13 sekund, ruszenie się gdziekolwiek poza budynek mieszkalny jest nie lada wyzwaniem. Jak ja tu zdążę przyjść, zaliczyć i wrócić w 72 minuty? Wszeski… Już się miałem poddać, aż tu nagle bach! Mam! Zwycięstwo!
– Lubił lody – odpowiedziałem i niemal jednocześnie rozszerzyły mi się źrenice.
Dotarła do mnie niedorzeczność, która wylała się z moich ust.
Co do diaska? Chciałem, coś zrobić, cokolwiek. Wytłumaczyć się jakoś. Nie było na to najmniejszej szansy, biorąc pod uwagę fakt, że cała sala (łącznie z początkowo niemało zaszokowanym prowadzącym) zalewała się głośnym rechotem. Machnąłem parę razy rękoma, jak gdybym odganiał upierdliwego owada. Wreszcie sam się zaśmiałem,
gdy ostatecznie ustaliłem, że wszyscy tutaj śmieją się nie z kompletnej bzdury lecz z dwuznacznego skojarzenia. Wybełkotałem pierwszorzędny dowcip.
– Przepraszam, co lubił? – Profesor odchrząknął doprowadzając się do porządku.
Machnąłem rękoma jeszcze ze cztery razy. W końcu sala nieco się uspokoiła. Oczekiwała niecierpliwie na to co teraz powiem. Słuchacze, czego bym nie powiedział, trzymali już w gotowości uwięźnięty w gardle rechot.
– Wody lubił. Wody, chciałem powiedzieć. To takie przejęzyczenie.
Nie zdążyłem nawet dokończyć. Fala radości naparła na mnie ponownie.
– Ekhm… Czyli nie lody jednak? – wydukał prowadzący – Wie pan, ustalmy coś. Może ja o czymś nie wiem? – dodał kąśliwie.
– Nie, nie. Wody. A zresztą… może lody też. To znaczy…
Poruszyłem obecnych dogłębnie i ostatecznie. Siebie również. Dzisiaj już nic nie powiem, to nie jest mój dzień. (Dzień ten – 24 czwartek roku – według kalendarza nowoczesnych Mendusów zwany jest dniem kąśliwej eksterminacji, a to z powodu tragedii, która wydarzyła się dwa wieki temu i dotyczyła małych, nieistotnych, kąśliwych muchówek. Ponieważ tak się składa, że według kalendarza Ziemskiego czwartek ten wypadł 25 maja, obchodzimy dzisiaj dzień ręcznika. Nie jestem niestety mięciutką wielofunkcyjną materią, a jedynie żywym obiektem biologicznym, nie jest to więc z pewnością mój dzień.) Pozytywne jest jednak to, że za taki skecz zaliczenie raczej dostanę. Finalnie całe audytorium pała do mnie szczerą sympatią.
*Horacy Wszeski – szanowny obywatel, przybył na planetę Humaz w roku 2059. W roku 2063 został posądzony o lekkiego świra – wierzył, ze zdrowie i życie koloni zależy w głównej mierze od zasobów wody na planecie (swoją drogą miał rację). Zlecał budowę źródeł i zbiorników i tak go już zapamiętano (zainteresowani zapamiętują go na potrzebę egzaminu na okres dwóch ziemskich tygodni).
Wy pewnie nie wiecie za wiele o jegomościu Wszeskim, hmm?
– Pan jesteś niezły komik. – Profesor pokiwał palcem w zamyśleniu. – Może by nam pan skrobną jakieś wypracowanko na przyszły tydzień? Co pan na to?
Machnąłem ręką, potem nogą i drugą ręką.
– No niechże się pan nie zastanawia – rzucił prowadzący z szatańskim uśmiechem. – Niech się pan nie da prosić. Grupie się na pewno pomysł podoba. – Powiódł wzrokiem po zdumionych twarzach.
– Wypracowanko? – zapytałem.
– No, no… widzę, że się pan aktywował. Coś, co nas rozbawi do łez, proszę pana. Obojętnie co, byleby nam umilić egzystencję. – Facet rozszerzył usta tak szeroko, iż miałem wrażenie, że pochłonąby nimi meduzę. Zdaje się, że był to kolejny uśmiech z obfitego repertuaru "śmiechów-chichów". – Pan wiedzy nie ma za grosz, musi się pan inaczej wkupić w łaski. Będzie się nam milej opowiadać o gospodarce panie, eee… – spojrzał na zbutwiałą (nie wiadomo dlaczego akurat zbutwiałą, a nie na przykład poręczną) listę obecności – panie Robercie!
Poderwał się z miejsca i żwawym ruchem wskoczył na podium. Rozpostarł swoje ramiona niczym ogromny nietoperz i kontynuował w uniesieniu.
– Tyle się teraz mówi o tym, żeby zajęcia były ciekawe i nie nużyły słuchaczy! Rację mam? – Tupnął raz. Patrzyłem w zdumieniu. Tupnął drugi raz. – Rację mam?! – wykrzyknął ponownie, jakoś zbyt szybko i niezdarnie.
Nie zdziwi was, że patrzyłem w zdumieniu, gdy tupnął po raz trzeci.
Grono słuchaczy zaniemówiło oniemiałe, jednak on zdawał się nie zwracać na to uwagi.
– Tak czy inaczej proszę państwa… – Wyprostował się i poprawił krawat. Wspięty na podium znajdował się jakieś pół metra wyżej od nas. – …Tak czy inaczej, zrobimy sobie zajęcia nowoczesne. Już nikt mi tutaj nie powie, że jakiś android prowadzi zajęcia lepiej niż ja. – Okręcił się na pięcie, a kiedy znów znalazł się twarzą do nas wycelował wskazującym palcem w jedną z koleżanek i wykrzyknął. – Pani powie!? Powie pani?!
– Nie…
– A… Pani?! Pan?! Pani?! – Celował palcem w coraz to innych słuchaczy.
– Nie…
– Skądże znowu…
– Znakomicie! A więc postanowione! A teraz zmykajcie już. – Spojrzał na zegarek. – Zmykajcie, bo za 22 minuty nastąpi zmiana atmosferyczna!
Dotarłem do swojej rezydencji przy Deus Street w ostatniej chwili. Opatulony w sto pięćdziesiąt termoaktywnych warstw chroniących przed utratą ciepła wczołgałem się na klatkę dokładnie w momencie przejścia mroźnego klimatu międzyplanetarnego w gorący klimat deszczowy*.
*Gorący klimat deszczowy – jeden z licznych klimatów planety Humaz. Charakteryzuje się deszczem i ciepłem. Uwielbia zbierać ofiary w postaci osobników opatulonych w termoaktywne warstwy (użyteczne między innymi podczas klimatu mroźnego międzyplanetarnego), których unieruchamia przy podłożu poprzez nasycenie wilgocią szczelin pomiędzy warstwami, a następnie gotuje poprzez podgrzanie wody ciepłem do temperatury wrzenia.
Miałem niezłego farta. Zza szyby klatki patrzyłem na tych biedaków, którzy upadali pod ciężarem wilgoci, a dla których nic zrobić nie mogłem. I jak tu napisać śmieszną historię? Wchodziłem ciężkim krokiem na 12 piętro. Myślałem sporo nad kwestią, którą dostarczył mi mój humanistyczny prowadzący. Problem w tym, że jak napisze jakąś komiczną rzecz, nie będzie już ona taka śmieszna jak wyobrażenie o niej. Pomyślałem – co jeśli jemu, panu 'innowacyjny kurs' brakuje wyobraźni? Co jeśli się mu nie spodoba, nie trafi w jego pragnący uciechy gust? Będzie po mnie… Wypuści mnie z kursu za późno i masz ci los…! Skończę jak ci biedacy na dole! Nawet sobie wyobrażam, jak czołgam się niezdarnie, gdy w otaczających mnie warstwach izolacyjnych woda zaczyna bulgotać.
Kompletnie nie wiedziałem jak wybrnąć z sytuacji, aż w nocy przyśniło mi się, że czytam najbardziej zabawny tekst we wszechświecie. Zrywałem boki ze śmiechu! Celowo przed zaśnięciem obejrzałem kilka odcinków „Prosto z Ziemi" (to taki mizerny, błazeński serial o Ziemianach). Legenda bowiem głosi, że Ziemianie mają najlepsze poczucie humoru we wszechświecie. Tej jednej rzeczy nie udało się nam zabrać ze sobą na planetę, a jak już wiecie udało się nam zabrać nawet wróbelki. Żyją co prawda jedynie przez 72 ziemskie minuty i 13 sekund, lecz zawsze to coś dla uciechy tych, którzy żyją dłużej. Tekst przeze mnie czytany był o małej dziewczynce, której roztapiał się bałwanek. Dziewczynka lamentowała opuszczając rączki i chwytając się podejrzanych praktyk w celu ocalenia bałwanka. Biegała w kółko, to znów unosiła rączki, podskakiwała, zakrywała bałwanka sukienką i ponownie opuszczała rączki lamentując. Co w tym śmiesznego? Przysięgam, nie wiem. Ściśle mówiąc w chwili obecnej wydaje mi się to bardzo przygnębiające. Wtedy jednak śmiałem się do rozpuku. Sen był zaiste obłąkany. Jak wy to cholera robicie? Śmiałem się do łez, a myślę, że desperacka dziewczynka cieszyła mnie jedynie dlatego, że jakimś cudem przysiadło się do mnie paradoksalne ziemskie poczucie humoru. Czytałem łapczywie, by po przebudzeniu zapisać wszystko w wersji jak najmniej zmienionej. Pochłonięty dogłębnie lekturą ledwo zauważyłem, że do pokoju wpadła moja siostra celując do mnie z pistoletu skałkowego. (To taki mały, dziwny pistolet, który przypomina otyłego bumeranga.) Przeraziłem się nie na żarty. Skąd ona wzięła taką spluwę z epoki Napoleona? Chciałem uciekać, ale dławiony śmiechem ledwo łapałem powietrze. Czołgałem się w kierunku wyjścia, to się trochę podnosząc, to znów upadając, podczas gdy siostra raz po raz pudłowała (nie jest z niej na szczęście strzelec wyborowy). Powiecie – to tylko jakiś głupi sen. I owszem. Ale nie wiecie jednego. Otóż planeta Humaz* ma bardzo ciekawą właściwość (kolejną, obok całej rzeszy ciekawych właściwości). Mianowicie jak u nas zajdzie jakiś efekt we śnie, to się do nas przykleja i budzimy się razem z nim. Sam bym w to nie wierzył, gdyby nie fakt, że moja matka tak właśnie zaszła w ciążę.
*Planeta Humaz – jedna z pierwszych, zasiedlonych przez ludzi planet. Posądzana o bycie największą inteligentną masą we wszechświecie, bowiem im bardziej ludzie starają się ją upodobnić do planety Ziemia tym bardziej manifestuje ona swoje osobliwości.
Czołgałem się więc dławiony śmiechem, nie mogąc wymówić do mojej siostry nawet jednego słowa. Jej broń, nie wiadomo czemu, posiadała niekończący się zbiór pocisków. Zrozumiałem, że fatalnym błędem było wyłączenie przyłóżkowego odganiacza snów. Jak mogłem przewidzieć, że przytrafi mi się coś takiego? Tak bardzo chciałem napisać najzabawniejszą historię, rozweselić słuchaczy! A teraz, zdaje się, wszytko jest stracone. Za chwilę lub dwie doslownie umrę ze śmiechu, siostra nie będzie przecież bez końca pudłować! Gdy dotarłem do drzwi przedpokoju (scena bowiem rozgrywała się w moim małym gabinecie) drogę zagrodziła mi olbrzymia stara wersalka. I stało się… Za którymś razem siostra musiała trafić…
– Zapnij pasy. – Usłyszałem głuchy bezosobowy głos. – Wkraczamy w hiperprzestrzeń.
Tak się to wszystko zaczęło…
OK, do konkursu.
Nie koniecznie zrozumiałam o co dokładnie chodzi, ale miejscami jest nawet śmieszne