
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Młody Sith Anakin Skywalker w ramach codziennego treningu biegł pustymi korytarzami niszczyciela. Mimo, że miał już za sobą kilka kilometrów, jego oddech nie był ani odrobinę szybszy niż na początku. Przebiegał przez puste ładownie i dźwięczące echem hangary; pancerne drzwi rozsuwały się przed nim płynnie. Nieliczni napotkani żołnierze lub technicy usuwali się pod ściany, nawet, jeśli na drodze było dość miejsca.
Dotarł do skrzyżowania dwóch głównych korytarz, skręcił w prawo, a potem w pierwszy boczny korytarzyk, jaki się nawinął. To był poziom mieszkalny: rzędy identycznych drzwi oznaczonych sześciocyfrowymi numerami. Nie ryzykował, że wpadnie na kogoś znienacka: jego refleks nie pozwoliłby na to, zresztą dla załogi i tak była teraz głęboka noc.
Biegł dalej, jak w transie. Rzędy drzwi skończyły się, minął windy, rozwidlenie, potem jeszcze jakiś korytarz… nie, zaraz. Tego korytarza nie powinno tu w ogóle być…
"Chyba źle skręciłem". Zawrócił do wind i wybrał inną odnogę. Korytarz po kilkunastu metrach krzyżował się z drugim i kończył ślepo. Anakin zatrzymał się, zmarszczył brwi. Nie zabłądził przecież, do cholery, na własnym statku – umiałby go narysować z pamięci w dowolnym przekroju.
Wybrał lewy korytarz i znów ruszył biegiem. Jeżeli się nie pomylił, to powinien trafić prosto do głównego ciągu komunikacyjnego lewej burty. Jednak korytarz niespodziewanie skręcił w prawo i rozwidlił się na dwa inne, niczym litera T. Anakin mógł przysiąc, że na całym statku nie było w ogóle takiego miejsca.
Zatrzymał się na chwilę. Kiedy umilkło echo jego kroków, zaległa dzwoniąca w uszach cisza. Nie było słychać nawet delikatnego szumu klimatyzacji.
Serce skoczyło mu do gardła, kiedy kątem oka dostrzegł jakiś ruch w odnodze korytarza. Gwałtownie odwrócił się w tamtą stronę, ale niczego nie zauważył. Zresztą przecież nie było czego – obecność człowieka wyczułby znacznie wcześniej, a żaden z robotów nie potrafiłby się poruszać bezszelestnie.
Znowu ruszył biegiem, równymi, długimi krokami. Korytarze były obce, krzyżowały się i zakręcały w najmniej spodziewanych miejscach. Anakin nagle uświadomił sobie, że nie ma w nich żadnych drzwi. Od dawna też nie widział żadnej windy, choć powinny być porozmieszczane mniej więcej co sto metrów.
"Gdzie jest ten pieprzony główny korytarz?"
Naprzeciwko niego zamajaczyła jakaś postać w płaszczu. Anakin poczuł jakby kopnięcie prądem, oblał go zimny pot, zanim uświadomił sobie, że po prostu widzi swoje niewyraźne odbicie w wypolerowanym panelu kończącym kolejny ślepy zaułek.
Zawrócił. Zaczynał czuć się jak we śnie – puste, sterylne korytarze, oświetlone zimnym jarzeniowym światłem, bieg, furkot czarnego płaszcza. Bieg. Skrzyżowanie korytarzy. W lewo. Bieg. W lewo. Niech tu wreszcie będzie jakiś hangar, ładownia, cokolwiek. Anakin poczuł, że zaczyna mu się robić duszno, jakby powietrze zgęstniało.
Bluzę na plecach miał całą mokrą. Starał się sobie wmówić, że tylko ze zmęczenia.
Prosty odcinek korytarza skończył się, chłopak skręcił więc i przystanął, żeby wyrównać oddech. Nagle zdał sobie sprawę, że od pewnego czasu odruchowo wybiera zakręty w lewą stronę – tak, jak to należy robić, kiedy się szuka wyjścia z labiryntu.
"Co za bzdury. To nie labirynt, to mój własny statek. Jest pusty, bo sam pozwoliłem wysłać połowę załogi na urlopy."
Znienacka poczuł obok siebie czyjąś obecność – jakby tuż obok ktoś wszedł przez niewidoczne drzwi. Rozejrzał się szybko. Nikogo. To musiało być złudzenie.
"Sithowie nie miewają złudzeń."
Kolejne skrzyżowanie, dwa zakręty, ślepy zaułek. Zawracając spostrzegł coś jakby mignięcie poły płaszcza, jakby ktoś skręcił za róg tuż przed nim. Podbiegł. Nikogo.
Nagłe uczucie, że ktoś stoi za nim; czuł niemal oddech na karku. Odwrócił się, szarpnięciem wyciągając miecz. Pusty korytarz ginął w perspektywie, punktowany bezosobowym światłem lamp. Znów pobiegł, ale czuł się coraz dziwniej. Światła momentami wydawały się przygasać, falować, jeśli jednak skupiał na nich uwagę, świeciły tak samo jasno, jak zwykle. Brak drzwi czy jakichkolwiek szczegółów w korytarzach powodował wrażenie, że mimo szybkiego tempa stoi w miejscu. Albo kręci się w kółko.
"Do cholery, ten statek nie może być aż TAK duży!"
Znów to mignięcie, na krawędzi pola widzenia, jakby jakaś postać przemknęła z boku. Bieg. Wydawało mu się, że do rytmu jego kroków dołączają inne.
"To tylko echo."
Ciche buczenie, jakby zapalonego miecza świetlnego. Anakin potrząsnął głową, żeby się pozbyć tego dźwięku. Wydawało się mu. Oczywiście, że mu się tylko wydawało.
Tym razem nie biegł, maszerował wyciągniętym krokiem. Tak dotarł do kolejnego przecięcia korytarzy.
W jednym z nich stał wysoki, długowłosy mężczyzna w brązowym płaszczu. Ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i surową miną. Qui-Gon.
Łomot serca, szum krwi w uszach. Anakin sięgnął po broń nagle osłabłą dłonią.
Z tyłu usłyszał charakterystyczny świst zapalanego miecza. Odwrócił się. Inny mężczyzna – ten, który przez wiele lat był jego mistrzem – zbliżał się, patrząc na niego groźnie, choć jednocześnie ze smutkiem.
Drugi świst. Anakin nie musiał już się oglądać.
Pełniący nocną wachtę żołnierze usłyszeli straszny, rozedrgany krzyk, ale nie mieli pojęcia, skąd dochodzi.
Duch Quin Gona przybył by wywrzeć zemstę na Anakinie, który został sithem? No ok, ale dlaczego biedny Anakin zgubił się na własnym statku? Tego jednego kompletnie nie rozumiem.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Mnie także nie przekonało. Za dużo znaków zapytania.