- Opowiadanie: lakeholmen - Madeleine Johannson - koszmar z przestworzy (FANTASTYCZNY KICZ 2011) 18+

Madeleine Johannson - koszmar z przestworzy (FANTASTYCZNY KICZ 2011) 18+

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Madeleine Johannson - koszmar z przestworzy (FANTASTYCZNY KICZ 2011) 18+

Madeleine Johannson(Koszmar z przestworzy)

 

Słońce leżało na horyzoncie, jak wielkie jojo, które depresyjny bachor ze skłonnościami do piromanii podpalił i porzucił w zakurzonym kącie dziecinnego pokoju. Brzemienne w ciężkie krople deszczu chmury zwieszały się nad prerią, jednak poród nie chciał nadejść. Porośniętą trawą równinę zasnuwał dym z niedalekich lasów objętych niespotykanych o tej porze pożarami.

Było sobotnie, parne popołudnie. Na pozór zwyczajne, jak wszystkie inne dotąd. Jednak w małym domku, w którym samotna wdowa, Marie S. Twist, wychowywała dwóch synów, nic już nie miało być zwyczajne.

– Mamo, mamo! Spójrz tylko, co znalazłem na polu za domem! – krzyknął mały Jamie Twist, wyciągając w małej rączce futrzaną, brudną kulkę wielkości niedużego zająca.

– Znowu jakiś gryzoń, ciągle tylko znosisz te paskudztwa! – Chłopiec nie spodziewał się innej odpowiedzi. – Utop to lepiej w studni, inaczej znowu cię ugryzie, jak ten wściekły piesek preriowy w zeszłym roku! Pół hrabstwa postawiliśmy przez ciebie na nogi, nicponiu! Muszę iść do sąsiadów po jajka.

Gdyby tym razem posłuchał utyskiwań swej matki, dożyłby zapewne sędziwego wieku, jednak za swoją przekorną naturę zapłacić miał już wkrótce najwyższą cenę. Na razie, biegnąc do ciasnego pokoju na poddaszu, który dzielił ze starszym bratem, był jeszcze pełnym chłopięcego wigoru chudzielcem z podrapanym kolanami, pogwizdującym radośnie i zastanawiającym się, jak nadać na imię znajdzie. Może „Przeznaczenie", pomyślał? Taką dumną nazwę nosił statek piracki, o którym film widział w kinie w zeszłą niedzielę. Ostatnią niedzielę swojego życia.

– Hej, Dylan, spójrz na moje „Przeznaczenie"! – wrzasnął, otwierając z trzaskiem drzwi.

– Mówiłem ci, gnojku, żebyś nie darł się, wpadając do mojego pokoju – odburknął pryszczaty tłuścioch, który siedział odwrócony tyłem do drzwi przy swoim biurku, obok którego stała czerwona gaśnica. Rozbierał na części magnetofon szpulowy, który znalazł wśród szpargałów na strychu. Był to „Porucznik Dwight", model z roku 1956, niegdysiejszy cud techniki, obecnie rupieć klasy zero. Grubas uwielbiał rozkręcać stare mechanizmy, choć był za mało inteligentny, żeby złożyć którykolwiek z powrotem do kupy.

– To jest nasz pokój, Dylan. Nasz wspólny, tatko tak powiedział – odparł rezolutnie szkrab i nadął policzki. Nie zdawał sobie sprawy, że niemal dokładnie tak samo będzie wyglądał za niecały kwadrans, kiedy śmierć zbierze swoje surowe żniwo. Biedny Jamie, mały, chudy brzdąc, który nigdy nie dowie się, jak smakuje rozgrzane słońcem Kentucky łono piętnastoletniej córki farmera. Nieraz, wiedziony kiełkującym dopiero instynktem, spoglądał w kierunku swej rówieśniczki, córki sąsiadów, jasnowłosej Madeleine Johannson. Zastanawiał się czy wzgórki zaczynające się wznosić pod jej lnianą, bieloną w słońcu bluzeczką są miękkie czy raczej twarde. Rozmyślał też nieraz, łowiąc raki i larwy komarów w strumyku, czy dziura po siusiaku, którą na pewno miała, bo tak wyjaśnił mu kiedyś brat, jest poszarpana czy ładnie zarośnięta. Gdyby nie futrzak, którego wygrzebał z dymiącego i cuchnącego spaloną siarką dołu na prerii, być może już następnego lata dowiedziałby się, jak naprawdę zbudowana jest kobieta. Jednak jego przeznaczenie miało na imię „Przeznaczenie" i właśnie rozbudzały się w nim najgorsze żądze.

– Co tam chowasz, przygłupie? – zaciekawił się Dylan, obróciwszy się w stronę młodszego brata. – A wiesz, że widziałem dzisiaj twoją ukochaną? Całowała się z Morganem, wiesz, chłopakiem Freemanów. Wsadził jej rękę pod bluzkę.

Grubas wstał z obleśną miną od biurka i podszedł do chłopca, któremu rumieniec wstydu i zazdrości wypełzł spod przybrudzonego od stepowego kurzu kołnierzyka i piął się właśnie śmiało pod włosy. Zupełnie odwrotną drogę miała przebywać wkrótce krew i zawartość czaszki malca.

– Pokaż – rozkazującym tonem powiedział Dylan.

Jamie rozłożył dłonie, ukazując przycupniętą w pozie, w jakiej króliki na prerii pozbywają się produktów całodziennej przemiany materii, niewielką istotę z ogromnymi, czarnymi oczami i zębami w kształcie miniaturowych pił tarczowych, tak przynajmniej skojarzył się ich kształt Dylanowi.

– Wygląda trochę, jakby srał – powiedział, chichocząc głupkowato grubas. – Myślisz, że gryzie?

– Mnie nie ugryzł. Pogłaszcz go, Dylan. Na pewno nie ugryzie. Ja myślę – Jamie zniżył głos do szeptu – że on jest magiczny.

– Magiczny, głupku? Co robi, spełnia życzenia? Naoglądałeś się bajek w kinie. Magii nie ma. Najbardziej magiczna rzecz na świecie to para dorodnych cycków w zasięgu ręki, ale nic o tym nie wiesz i pewnie nigdy nie będziesz wiedział – Dylan zarżał radośnie, nie wiedząc, z jakim wstydem miał wspominać przez resztę życia te beztrosko rzucone niedorzeczne słowa, świadczące o tym, jak niewiele wie o kobietach. – Takie głupki, jak ty, muszą ograniczać się do brandzlowania w łazience. Kobiety są dla prawdziwych mężczyzn.

Jamie zaczerwienił się jeszcze goręcej. Poczuł, jak płoną mu policzki. Jego brat ciągle mówił o cyckach i brandzlowaniu, oczywiście, kiedy nie słyszała go mama. Przed nią odgrywał kochającego świętoszka i dlatego nigdy nie wierzyła młodszemu synowi, kiedy skarżył się, że Dylan bije go albo kradnie kieszonkowe. Żadne z tych okrucieństw nie było jednak w stanie zniszczyć miłości Jamiego do starszego brata. Nic słabszego od śmierci nie potrafiło przerwać tej więzi.

– Ma na imię „Przeznaczenie" – zaszczebiotał malec, wyschniętymi z emocji ustami.

– Skąd wiesz? Powiedział ci? – rechot Dylana najlepiej świadczył o tym, co chłopak sądzi o nadawaniu imion znalezionym w polu gryzoniom. Chwilę później jednak na jego twarzy wykwitł wyraz podłości. – Albo wiesz co? Zapytajmy go.

– Dobrze. Zapytajmy! – Ucieszył się Jamie. Miał piękne usta, które nigdy nie miały poczuć smaku kobiecych warg, ani ssać kobiecego sutka w celu innym, niż pobieranie mlecznego pokarmu. Za dziesięć lat płeć piękna szalałaby za tymi ustami i popadała z ich powodu w pełną zadumy i pożądania melancholię. Tak jednak nie miało się stać. Nie tak wyglądało przeznaczenie brzdąca.

– Jak masz na imię, magiczny szczurze? – zapytał Dylan z teatralnie poważną miną.

– Nazywam się Xi-don-mi-ki-m-Z'dt – odparło stworzenie, wybałuszając błyszczące ślepia. – Jestem łowcą i jednocześnie synem króla planety Alfa Centauri . Przybywam tu, by was zabić.

– O ja pierdolę! – krzyknął Dylan i zaczął się śmiać. – Jamie, umiesz mówić brzuchem! Pokażemy tę sztuczkę mamie! Ale się zdziwi. Może będziesz mógł występować w cyrku!

– Przed śmiercią jednak przysługuje wam jedno życzenie, Ziemianie – ciągnął Xi-don-mi-ki-m-Z'dt niezrażony lekceważeniem, jakie okazał mu gruby chłopak.

Dylan spojrzał na brata i to, co ujrzał, sprawiło, że w jego zimnym, twardym sercu syna farmera z Kentucky nastąpił przełom. Gdyby miał szansę żyć dłużej w towarzystwie swego małego braciszka, z pewnością pokochałby go, miłością szczera i gorącą. Niestety Jamie, który nigdy nie miał zaznać braterskiej miłości, zbliżał się wielkimi krokami do końca swego szczęśliwego życia. Na zawsze miał pozostać w pamięci swego brata małym chłopcem, po którego chudych, nigdy jeszcze nie golonych policzkach, spływają grube, słone krople łez strachu i niezrozumienia.

– On chce nas zabić, Dylan? – głos malca przepełniony był niedowierzaniem.

– To nie ty mówisz? – zdziwił się jego brat.

– Nie, Dylan. To nie ja. To on. Syn króla Alfy Centauri. Wcale nie ma na imię „Przeznaczenie", tak jak mówiłeś. Boję się – wyszeptał Jamie, a jego ciałem szarpnął bolesny, płaczliwy spazm.

– To nie żaden syn króla, tylko królik, Jamie. Nie bój się, zaraz utniemy mu głowę siekierą. Trzymaj go mocno.

– Nie ważcie się, Ziemianie – zaoponował swym piskliwym glosikiem Xi-don-mi-ki-m-Z'dt. – Spełnię wasze życzenia, a potem zabiję was. Taki jest cel mojej misji.

– Skąd się tu wziąłeś, Xi-don-mi-ki-m-Z'dt? – zapytał Dylan, próbując odwrócić uwagę futrzanej istoty.

– Przyleciałem na meteorycie z mojej macierzystej planety. To daleka droga, leciałem tu trzy dni.

– Jamie – Dylan zwrócił się do brata. – Mówiłeś, że znalazłeś królika w dymiącej dziurze? To znaczyłoby, że mówi prawdę. Być może jego groźby nie są bezpodstawne.

– Alfa Centaurianie nigdy nie kłamią! – zaperzył się malutki kosmita i nastroszył futerko. Dopiero teraz poczuli, że pachnie siarką i czymś jeszcze. Gdyby Jamie miał szansę dożyć wieku szesnastu lat, dowiedziałby się, że to zapach kondomów ulubionej marki jego ojca, jednak on nie miał nigdy poznać tej woni. – Podaj mi swe życzenie!

– Ja bym chciał ko… – pisnął Jamie, ale Dylan zakrył mu usta, boleśnie wpijając palce w twarz.

– Nie! – krzyknął. – Jeśli wypowiesz życzenie, on je spełni, a potem cię zabije! Śmierdzi siarką i był w dziurze! Poza tym, sam słyszałeś, że powiedział, ze nie kłamie. To syn króla Alfy Centaura i jest krwiożerczy!

Jamie wyrwał się z twardego uścisku pachnącej opornikami, tyrystorami i kalafonią dłoni brata.

– Ja chce kolejkę elektryczną! – krzyknął, a wtedy Dylan uderzył od spodu w jego dłoń, jakby grał w jakiś upiorny mecz siatkówki, i wybił futrzaste stworzonko pod poczerniałe krokwie sufitu z wizgiem, który Jamiemu przypominał pisk parowozu, przejeżdżającego raz na tydzień po torach w pobliżu ich farmy.

– Biegnij do mamy, Jamie! Ja idę po siekierę! Musimy zabić sukinkota, zanim nas dopadnie!

Jamie zaniósł się płaczem i rzucił się do drzwi. Potknął się jednak o wagonik kolejki elektrycznej, która nie wiadomo skąd znalazła się nagle na podłodze. Srebrzyste pętle torów kłębiły się po całym pokoju, a miniaturowe towarowe i osobowe składy, przesuwały się po nich, ciskając na prawo i lewo iskry spod swych mikroskopijnych, metalowych kół.

Chłopczyk upadł na ziemie i zamilkł. Wtedy właśnie z deski pod sufitem skoczył na niego Xi-don-mi-ki-m-Z'dt. Był wielki i napęczniały. Wbił chłopcu w kark długie zęby, które znikąd pojawiły się w jego paszczy. Zielonkawy, fosforyzujący śluz skapywał z warg przypominających Dylanowi usta minogów, jakie łapał z ojcem w zatoce otaczającej z trzech stron ich farmę. Małe łapki zmieniły się w olbrzymie łapska, a pazurki w zaostrzone pazury. Puszyste futro nie zmieniło się i dalej było puszyste.

-Trzymaj się Jamie! – darł się Dylan – Osłaniam cię!

Sięgnął po gaśnicę, chwycił w lewą dłoń dyszę i skierował ją w stronę kosmity. Następnie nacisnął prawą dłonią dźwignię na szczycie czerwonej butli. Kłębiący się strumień białego dymu popłynął w stronę agresora i jego nieszczęsnej ofiary. Malec, przygnieciony olbrzymim cielskiem zacisnął usta, aby nie dostały się do jego płuc zimne opary gaszącej mieszanki. Xi-don-mi-ki-m-Z'dt krzyknął przenikliwie i zacisnął szczęki na czaszce chłopczyka. Rozległ się odgłos, który Dylanowi przypominał dźwięk pękającego na bruku melona i ściany pokoju zachlapał mózg malca. Krew spływała w dół jego czoła.

– Nieeeeee! – krzyknął przerażony chłopak, odrzucając na bok pustą już gaśnicę. – To mój brat. Kochałem go!

– Za późno Ziemianinie. Taki jest cel mojej misji tutaj: zabić dwóch Ziemian. Jakie masz życzenie?

Dylan nie słyszał kosmity. Wymiotował. Zupełnie, jak wtedy, kiedy wracając z kościoła, zobaczył rozjechanego psa sąsiadów. Zwierzę dyszało jeszcze, ale nie miało dolnej połowy ciała i jelita wylewały się krwawymi pętlami na szary pył wiejskiej drogi. Chłopak stał wtedy długo w krzakach i zwracał wszystkie zjedzone na odpuście precle.

– Jakie jest twoje życzenie – powtórzył głośniej krwiożerczy stwór. – Czego sobie życzysz przed śmiercią?

– Chciałbym uprawiać seks z córką sąsiadów – odparł hardo Dylan, ocierając usta z wymiocin. Pogodził się już w głębi duszy z nieuchronnie zbliżające śmiercią.

– Jaka ładna kolejka! – do uszu Dylana doszedł znajomy głosik. Obrócił się. Tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki, stała mała Madleine Johannson, naga jak ją dobry Bóg stworzył. Po nogach ściekała jej krew, zaś pośladki i uda pokryte były nieprzyjemnie wyglądającymi otarciami i wybroczynami.

– Jesteś gotowy? – spytał Xi-don-mi-ki-m-Z'dt.

– Nie jestem gotowy, ona ma tylko trzynaście lat. Chodziło mi o drugą córkę. Ma naprawdę ogromne cycki, ale pewnie tego nie zrozumiesz. Zastanawiam się raczej, skąd wzięły się otarcia i wybroczyny na udach tej małej. Przypominają mi ślady gwałtu, które widziałem kiedyś w gazetce „Detektyw z Minnesoty". John McCartney przyniósł ją kiedyś do szkoły.

– Bo to są ślady gwałtu. Ojczym regularnie wykorzystuje ją seksualnie. To zimny drań, wierz mi, Ziemianinie – oczy kosmity zajarzyły się czerwonym blaskiem nienawiści. – Obserwuję waszą okolicę przez mój subinframetryczny teleskop od miesiąca.

– Skoro widziałeś jego podłe postępki, czemu zamiast mojego słodkiego brata, którego tak kochałem, nie zabiłeś tego zboczonego skurwysyna? – Głos Dylana przepełniony był pretensją i goryczą.

– Potrzebujemy duszy małego chłopca do odprawienia naszego święta bogini płodności, okrutnej Bo'tsa'wo-der-mi. Do uroczystości niezbędna jest też dusza jego największego wroga. Pospiesz się z tym seksem. Za pięć minut mamy promień powrotny.

– Promień?

– Mój meteoryt rozbił się, kiedy zaciął się spadochron magnetyczny. Awaryjny promień hiperfotonów ściągnie z powrotem mnie i to, co upolowałem. Dlatego musimy się pospieszyć.

– Nie chcę umierać! – krzyknął Dylan, zerkając w kierunku zaokrąglających się kobieco pośladków córki sąsiadów. Do reszty zajęła się zabawkami i nie zwracała uwagi na wielką, futrzastą istotę i rozbryźnięty po ścianach mózg swego cichego wielbiciela, który z pełną zdumienia miną leżał o metr od niej, przygnieciony cielskiem kosmity. Mój biedny brat, pomyślał Dylan. Biedny Jamie.

– Madeleine! Jesteś tu!? – Doszedł ich z dołu tubalny, męski głos. – Znowu łazisz z tym sukinsynem, Jamiem? Obiecywałem, że przetrącę mu kark, jeśli jeszcze raz zobaczę go gapiącego się na ciebie zza płotu! Tym razem miarka się przebrała!

– Tata! – pisnęła dziewczynka i zerwała się na równe nogi. Rozejrzała się nerwowo po pokoju i, jakby nie dostrzegła obecności kosmity, rzuciła się do Dylana, przywierając do niego całym ciałem. Chłopak okrył się nagle gorącym potem, a serce zaczęło walić mu, jak młot w kuźni starego Sama Jordasha, przy wylocie na szosę Dallas. – Proszę, nie dajcie mu zrobić mi krzywdy! On tak bardzo nienawidzi Jamiego!

– Nienawidzi? A zatem to jego dusza potrzebna jest naszym kapłanom! – krzyknął nagle Xi-don-mi-ki-m-Z'dt. i rozpłynął się znienacka w powietrzu. Tylko rozedrgany cień na ścianie świadczył dalej o jego obecności w pokoju.

Drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Ujrzeli w nich sylwetkę barczystego, brodatego mężczyzny w stroju farmera. Śmierdział gnojówką, a w dłoni trzymał widły i kolta. Był to Derek Johannson, zakała okolicy i postrach wszystkich barów w hrabstwie.

– Oddawaj moją córkę, dewiancie – syknął przez zęby, na widok dwuznacznej sceny, która otworzyła się przed jego oczami – Zadzwoniłem po szeryfa i jego ludzi, już tu jadą. Pójdziecie siedzieć obydwaj, a ty za miesiąc będziesz wisiał. Za obcowanie z nieletnią w tym stanie obowiązuj kara śmierci. A teraz puść ją! Mam zamiar złoić jej skórę, jak pan Bóg przykazał.

– Nie tak szybko, tatuśku – odparł z harda miną Dylan. Zapomniał nagle o losie brata. Teraz liczyła się tylko bezbronna istota, która przywierała do niego swym miękkim, delikatnym ciałem. Czuł, że jest gotów zrobić dla jej obrony wszystko. – Najpierw będziesz musiał zabić mnie.

– Wedle życzenia – odparł farmer i wycelował kolta w głowę chłopaka. Rękę miał pewną, a w okolicy uchodził za wybornego strzelca.

Dylan poczuł, że mała Madeleine trzęsie się i drży.

– Nie bój się, maleńka – szepnął. – Nie dam zrobić ci krzywdy.

W tym momencie Johannson nacisnął spust. Kula opuściła lufę i skierowała się w stronę prawego oczodołu chłopaka, aby zmienić tysiąc sześćset centymetrów sześciennych mózgu za delikatną kostną ścianką w krwawą miazgę.

Zanim jednak pocisk dotarł do celu, na jego drodze zmaterializowała się, na pozór znikąd, miękka, futrzana przeszkoda.

– Xi-don-mi-ki-m-Z'dt! – krzyknął Dylan. – Nie!

Było jednak za późno, kula przebiła tętnicę szyjną kosmity, potem sięgnęła aorty, a następne lewej komory jego serca, potem zaś przedsionka. Olbrzym nie miał szans. Legł na podłodze drgając konwulsyjnie i bijąc w podłogę czterema puchatymi łapami.

– Czy ty zwariowałeś, Jamie! Co wy tam wyrabiacie! – dobiegł uszu chłopaka rozgniewany krzyk matki, która wróciła z jajkami od sąsiadów. – Nie można was nawet na chwilę samych zostawić!

Dylanowi ścisnęło się gardło na wspomnienie brata, jednak nie potrafił wzbudzić w sobie nienawiści do kosmicznego giganta, którego oddał za niego życie. Jego własne uchodziło z potężnego ciała, jak powietrze z przekłutej cierniem opony.

– Teraz cię dorwę, gnojku! – syknął Johannson. – Nie wiem skąd wziąłeś tego bernardyna, ale nawet taki wielki skurwysyn mnie nie powstrzyma. Zresztą, już po nim.

Ruszył powoli w kierunku skamieniałej z przerażenia pary. Madeleine zaciskała na Dylanie swe delikatne, dziewczęce ramiona. Pierwszy raz w życiu czuł się mężczyzną. Obrońcą niewinnych i uciśnionych. Gdyby to mógł zobaczyć jego ojciec! Wietnam to przekleństwo farmerskich rodzin z Kentucky.

Nagle, kiedy farmer przekraczał martwe ciało kosmicznego łowcy, spod futra wystrzeliła barczysta, umięśniona błyskawica ramienia i kosmata łapa pochwyciła mężczyznę za szyję. Rozległo się chrupnięcie, które przywiodło Dylanowi na myśl odgłos, jaki wydaje wyrywana ze stawu kurza kość i poczuł, jak kolejna fala wymiotów opuszcza jego obolałe z napięcia usta. Johannson padł na podłogę, jak bezwładna, szmaciana lalka.

– Żegnajcie, Ziemianie – wyszeptał łamiącym się, ledwie słyszalnym głosem Xi-don-mi-ki-m-Z'dt. – Wykonałem swoją misję. Możemy dalej rozmnażać się na Alfa Centauri. Po ceremonii odeślemy wam obydwie dusze z powrotem. Zamieszkają w ciałach prawowitych władców tej planety, czyli wielorybów płetwiastych.

W tym momencie fioletowy blask wypełnił pokój i jaśniejący promień przesunął się od okna aż do miejsca, w którym spoczywał obcy. Tam się zatrzymał. Ciało kosmity zaczęło się robić przezroczyste, jakby rozwiewało się w dym, który delikatnymi kłębami zaczął owijać się wokół promienia. Kiedy futrzasty kształt znikł zupełnie, promień prześliznął się po ścianach, usuwając wszystkie resztki masakry, a potem zniknął nagle, a razem z nim poświata.

Dylan stał, trzymając w objęciach nagą Madeleine Johannson i zastanawiał się nad twardym prawem prerii stanu Kentucky, którego wyuczył go tuż przed śmiercią ojciec – "W tym kraju żadna śmierć nie pozostaje bez odpłaty, każde zaś szczęście okupione jest tragedią, pomijając zbiory kukurydzy i Święto Dziękczynienia".

Dopiero teraz, ściskając w ramionach swój nowy skarb, chłopak zrozumiał, jak pełne mądrości były te słowa.

– Chodźcie na dół, dzieciaki! – doszedł ich pogodny odgłos matki. – Nasmażyłam wam naleśników!

Dylan rozejrzał się wokół, tocząc wzrokiem po czystych na powrót ścianach. Tylko srebrzyste wstęgi kolejki elektrycznej przypominały o tragedii, jak rozegrała się tu tak niedawno.

Chłopak, teraz już młody mężczyzna, odnalazł na swym biodrze dłoń dziewczyny i ścisnął ją.

– Musimy się pospieszyć z tymi naleśnikami – powiedział niskim nagle, poważnym głosem. – Szeryf i jego ludzie zaraz tu będą.

Wiatr od lądu niósł ze sobą odległe wycie policyjnych syren.

Zmierzchało.

Koniec

Komentarze

Czy to aż tak kiczowate jest, to nie wiem...

OK, do konkursu.

Mocne i chociaż kiczowate to i tak dobre opowiadanie. Podobało mi się, ale odniosłem wrażenie, że trochę przyciąłeś tekst ze względu na limit znaków.

Pozdrawiam.

Również pozdrawiam i dzięki za przeczytanie. Chyba po prostu ograniczałem się, ale to na jedno wychodzi. A może bałem się, że mi tak zostanie, jeśli popiszę dłużej ;)

Nowa Fantastyka