
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Do gospody Stara Babucha wszedł średniego wzrostu mężczyzna z lutnią na ramieniu. Jego nieprzeciętna, lekko egzotyczna uroda oraz elegancki strój sprawiły, że większości obskurnych bywalców z góry nie przypadł do gustu.
Mężczyzna rozejrzał się cwaniacko po knajpie, nie unikając wrogich spojrzeń. W samym rogu dostrzegł pusty, drewniany stolik. Udał się dumnie w jego kierunku, a za nim podążyły skupione i zmrużone oczy klientów. Zatrzymał się, zdjął lutnię oraz kapelusz, i usiadł na chybotliwym taborecie. Oparł się o kamienną ścianę, zarzucił nogę na nogę, odpalił fajkę , po czym rozejrzał się po sali jeszcze raz. Światło z pochodni odbijało się w jego oczach w taki sposób, że wszystkie wrogie spojrzenia nagle złagodniały.
Tajemniczy przybysz zwał się Maciej Zakałamaniec. Jeździł po całym kraju, by okradać szlachtę oraz kler. W każdej napotkanej mieścinie odwiedzał różne gospody, głównie w celu podrywania młodych dam. Jak mu się udało przy okazji zwinąć jakiś drobiażdżek albo wydobyć cenne informacje, tym bardziej był rad. Przede wszystkim jednak się tam upijał, spał i uwodził kelnerki, a ta ze Starej Babuchy była dla niego nie lada wyzwaniem – śliczna, zgrabna, zwinna, kształty takie, że człowiek wargi zagryza odruchowo na sam widok.
Wędrowny amant na początku zawsze śpiewał kilka skocznych piosenek dla bywalców, by wkupić się w ich łaski. Później, trochę skrycie, przygrywał ballady dla kelnerek. Większość z nich uśmiechała się znacząco już po pierwszej pieśni, a co dopiero po otrzymaniu pierścionka. A tej cholerce dał pierścionek, naszyjnik, kolczyki, zaśpiewał trzy ballady i nic – kamienna twarz. A zaznaczyć należy, że śpiewał i grał jak anioł.
Maciej był już porządnie wstawiony, żeby nie powiedzieć pijany jak świnia.
Nie dawał za wygraną. „Nie działają ballady? To zaśpiewam co myślę” – pomyślał i zaśpiewał w rytm wesołej melodii, klęcząc niepewnie na jednym kolanie przy obojętnej kelnerce.
Bim bał! Bim bał!
Ja z chęcią bym złapał
Za Twój
Bim bał! Bim bał!
Och, ile ja bym dał
Za Twój
Bim bał! Bim bał!
I klapsa w rzyć bym dał!
Część gości ożywiła się i zaczęła poklaskiwać.
Bim bał! Bim bał!
Całą noc bym macał!
PLASK! Rozległ się głuchy dźwięk i w knajpie zapadła grobowa cisza. Przerwał ją po chwili łomot upadającego na podłogę ciała Macieja oraz trzask lutni, która pękła pod jego ciężarem. Muzykant zwinął się w kłębek, zajęczał i złapał się za krocze (widocznie gryf się wcisnął tam gdzie najmniej powinien). Próbował wstać, ale w głowie wirowało mu tak, że mało tego, iż nie wiedział gdzie północ, gdzie południe, to nie wiedział gdzie góra, a gdzie dół… Podłoga to ściana, czy na odwrót? Nie potrafił skupić wzroku w jednym miejscu.
Pomogło mu kilku rosłych chłopów, których piosnka oraz cała sytuacja porządnie rozbawiły. Podnieśli Maćka za ręce i przeciągnęli do jego stolika w rogu.
Pijany w sztok podrywacz usnął na stole.
***
Maciej odzyskiwał świadomość, leżąc na krawędzi łóżka, z którego zwisały jego ręka oraz głowa połączona z podłogą strużką śliny. Na dobre rozbudził go dopiero nabrzmiały, pełny pęcherz. Mężczyzna przekręcił się na plecy, a promienie słoneczne, wpadające przez okno poddasza, uderzyły go w łeb z taką siłą, że aż zawył. Zakrył szybko oczy rękoma i przetarł oślinioną gębę rękawem. Poczekał chwilkę, by wzrok przyzwyczaił się do światła, i wstał. Obok łóżka stało wiadro z wodą, w którym Zakałamaniec bez namysłu zanurzył całą głowę.
Wyjął łeb i ryknął z zadowolenia.
– Sakwa! – krzyknął do siebie gwałtownie i złapał się za pas.
Była na szczęście na swoim miejscu. Sprawdził jej zawartość i stwierdził, że jest w niej tyle, ile być powinno. W sumie mniej niż się spodziewał, ale nikt go raczej nie okradł.
Ciągle czując ogromne parcie w pęcherzu, Zakałamaniec wyszedł z pokoju w poszukiwaniu wychodka. Po drodze natrafił na gospodarza. Gruby, wąsaty, niechlujny, ale uśmiechnięty chłop, zagadał do Macieja.
– To żeś sobie paniczu pofolgował! – zaśmiał się donośnie i zakręcił wąs na palcu.
– Oj tak. Żeby jeszcze mój przyjaciel sobie pofolgował, to bym uznał wieczór za udany.
– Ha! Ha! Nie ma bata na Maryśkę! Cnotka taka, że podobno nikt jej jeszcze nie tknął! – śmiał się dalej gospodarz, a Maćkowi oczka zaiskrzyły i już tylko jedno po głowie mu chodziło.
– Taka ślicznotka i jeszcze nic? Niemożliwe.
– Jakbyś paniczu jej ojca poznał, to byś wcale tak nie wątpił – grubas zniżył ton. – Kamieniarz to nasz. Wielki i silny jak tur. Maryśkę tak wychował, że amantów jak wy omija z daleka. Jeszcze się taki nie znalazł, który by jej oraz ojcu do gustu przypadł.
– Na wszystko jest sposób, gospodarzu – uśmiechnął się cwaniacko Maciek.
– Ho, ho! Tutaj to by wam chyba tylko magiczna Lutnia Zdobycia pomogła… A i tego nie jestem pewien. Twardy orzech, nie ma co. Głaz bym rzekł!
– Jaka lutnia? – zdziwił się Zakałamaniec.
– Grajek, a o Lutni Zdobycia nie słyszał. Widać, żeś nowy w tych stronach… Krążą plotki, że Aliana, elficka szlachcianka, jest w posiadaniu lutni, od której pannom nogi się same rozkładają. To znaczy na noc całą kobietę czaruje tak, że robisz paniczu co chcesz…
– Mówcie dalej – zaciekawił się amant.
– Trzyma ją zamkniętą, bo podobno ktoś na niej kiedyś dla Aliany zagrał i, że tak powiem, wykorzystał sytuację. A że elfka ta była i jest mściwa, to gdy się dowiedziała co się stało, powiesiła biedaka za jaja na gałęzi i strzelała do niego z łuku jak do worka.
– Uh! – wykrzywił usta Maciej. – Elfka… niedobrze. Jaki jest haczyk?
– Ponoć dla jednej panny i w rękach jednego grajka, lutnia zadziała tylko raz, przy pierwszym graniu. Czyli na Alianę dla przykładu już nie zadziała nigdy, a panicz…
– Nie musicie tłumaczyć, gospodarzu. Rozumiem. Gdzie znajdę Alianę?
– Wy na serio?
– Serio, serio. I tak potrzebuję nowej lutni.
– Powiem, jak mi jej na jedną noc użyczycie. Oczywiście, gdy ją już wykorzystacie.
Maciej pomyślał chwilę i przeanalizował wszelkie za i przeciw.
– Zgoda. A z ciekawości spytam, kogóż to chcecie wydupczyć?
– Ja tam wymagający nie jestem. Żonę z migreny sobie wyleczę. He, he.
– Można i tak. To gdzie mieszka ta Aliana?
***
Wyglądało na to, że Maciejowi może udać się upiec dwie (a kto wie czy nie trzy) pieczenie na jednym ogniu. Musiał to tylko odpowiednio rozegrać. Okraść elfkę może być trudno, przekabacić również. Sprytne i inteligentne to stworzenia, a do tego niezwykle spostrzegawcze. Zakałamaniec miał niemal pół dnia marszu do pałacyku Aliany, więc czasu na obmyślenie dobrego planu powinno wystarczyć.
Zboczył z drogi przy siódmym głazie od rozstaju tak, jak poinstruował go gospodarz. Szedł przez gęsty las w kierunku północy, polegając jedynie na omszonych konarach drzew, by po kilku milach, przy wielkiej na dwadzieścia sążni sośnie, odbić na wschód. Sposobem tym dotarł do doliny, w której znajdował się niewielki, ale urodziwy pałac.
Brak lutni na ramieniu oraz myśli o cnocie Marysi rozpraszały go i nie pozwoliły niestety obmyślić dobrego planu. Zdecydował się więc zbadać teren.
Po dość krótkich oględzinach wywnioskował, że elfka mieszka sama albo przynajmniej była sama w tym momencie. Zakałamaniec nie zauważył też żadnych psów ani tresowanych wilków, czy niedźwiedzi. Postanowił zatem wkraść się przez otwarte okno na drugim piętrze budynku.
Elfie zmysły są czułe i wyostrzone, ale Maciej w złodziejskim fachu parał się od kilkunastu lat, więc Aliana nie usłyszała jak wspinał się po bluszczu. Mężczyzna, wyobrażając sobie co spotkało nieszczęśnika od lutni, zachowywał szczególną ostrożność.
Gdy wspiął się na wysokość okna, delikatnym jak muśnięcie piórka ruchem ręki wymacywał brzegi framugi w poszukiwaniu pułapek. „Skoro nie ma ochrony, to na pewno są pułapki” – pomyślał. Nic specjalnego jednak nie wymacał. Podciągnął się więc i wśliznął bezszelestnie do pomieszczenia. Nagle w żołądku zabulgotało mu dość głośno i momentalnie poczuł ogromne parcie. „O kurrry wy wredne! Kac kupa!” – przestraszył się Maciek. Zwłaszcza dlatego, że bulgotanie jego brzucha Aliana najprawdopodobniej usłyszała.
Nie mylił się. Do pokoju wparowała z impetem smukła postać, dzierżąc w rękach kuszę. Maciej trzymał się za brzuch i patrzył na nią wielkimi oczami. Na jego twarzy zagościł komiczny uśmiech zakłopotania.
– Czego tu?! – wrzasnęła długowłosa elfka, odziana w skórzane spodnie i lnianą, zwiewną bluzkę. Piękna była niczym bogini co najmniej, a Maryśka przy niej to jak szara chmura na tle tęczy. Maciek już wiedział, że nie ma szans na trzecią pieczeń.
– Srrraa… Eee… Za potrzebą – z trudem odpowiedział i znów mu w brzuchu zagrało. Aliana wycelowała w niego kuszą.
– Ty mi tu nie wciskaj baśni! Las dookoła.
– Ale iglasty! Wokół same tuje i pokrzywy!
– Nie bałamuć mnie, bo z bełtem się przywitasz! Gadaj zaraz, po coś tu przylazł?
– Najpierw muszę… – Żołądek Maćka dokończył za niego, wydając dźwięki jak wrząca grochówka w ogromnym kotle.
– Dobra, na dół! – wskazała kuszą drogę do wychodka.
Maciek zamknął za sobą drzwi. Po chwili z pomieszczenia zaczęła wydobywać się symfonia przeróżnych dźwięków i zapachów. Elfka zrobiła kwaśną minę i cofnęła się o dwa kroki, ciągle mierząc z kuszy w stronę wygódki.
Włamywaczowi nie spieszno było wychodzić. Musiał obmyślić plan awaryjny.
„Patrzcie jaka szlachcianka! Papirusem sobie rzyć podciera!” – pomyślał, widząc zwinięty, zawieszony na ściance rulon. I nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł.
Wyjął z kieszeni pióro i zaczął pisać, popierdując ustami co chwilę dla niepoznaki.
Mówili, żeś piękna niczym kwiat lotosu,
lecz wplątana byłaś w podłe sieci losu.
Napotkałaś ponoć, drania okrutnego,
który podłym czarem, dopiął celu swego.
Ach, gdybym go spotkał! Biada mu i amen!
W całym mieście by słyszano jego długi lament!
Nie mam na kim jednak wyżyć swojej złości,
wiem wszak, żeś mu sama przetrąciła kości.
Portret przed oczyma, ciągle ja Twój widzę…
Marzę sobie – cud dziewczyna! Ale przyjść się wstydzę.
Piszę zatem wiersz ów prosty i Ci wkładam pod poduchę,
Jeśli zechcesz, przyjdź o świcie, pod Starą Babuchę.
Będę czekał do wieczora, z lutnią na ramieniu,
lecz ta lutnia, bez obawy, nie ma nic na swym sumieniu.
Zagram Ci ja swą balladę, a Ty ujrzysz mnie i rzekniesz,
czy chcesz ze mną iść gdzieś dalej, czy mnie widzieć nie chcesz.
Zakałamaniec uśmiechnął się do siebie złowieszczo. Oderwał zapisany fragment papirusu i zwinął go w rulon. „Czym by go tu zapieczętować?” – pomyślał. Spojrzał w otchłań kloaki, ale szybko odrzucił ten pomysł (niby nie głupi, ale mógłby wszystko zepsuć, gdyby na przykład Aliana chciała odpieczętować zwój zębami). Po chwili namysłu, po prostu złożył papier na dwa razy i schował go do skórzanej kurtki.
– Długo jeszcze?! – krzyknęła Aliana.
– Moment! – odpowiedział.
Resztę papirusu użył zgodnie z przeznaczeniem. Otworzył niepewnie drzwi i wyszedł bardzo powoli, zerkając na elfkę błagalnie.
– Na wszystkie plagi świata! Zamknij te drzwi! – skrzywiła się Aliana. Maciej usłuchał i trzasnął nimi głośno. – A teraz mów, czemuś się tu włamał?
– To ja może pokażę… – sięgnął ręką za pazuchę. Klik, szust, – Aaaaaa! Do kurrry wyniosłej! – wrzasnął, patrząc ze zdziwieniem na bełt w jego ramieniu. – Za co?!
– Za włamanie, kłamanie i śmierdzące sranie! – uśmiechnęła się elfka, po czym odrzuciła kuszę i wyjęła zza pasa długi sztylet. – Skąd miałam wiedzieć, czy po jaki shuriken nie sięgasz? – Zraniony mężczyzna wręczył jej w odpowiedzi napisany wcześniej wiersz.
– Miałem ci go pod poduszką zostawić.
Elficka piękność odebrała papirus. Rozłożyła go jedną ręką, pomagając sobie zębami; a drugą, trzymającą sztylet, ciągle groziła Maćkowi. Zaczęła czytać, ale nie przestała być czujna – jej bystre oko dostrzegłoby najmniejszy ruch mężczyzny nawet wtedy, gdy nie było na nim skupione. Zakałamaniec o tym wiedział, więc ani drgnął.
Aliana, jak na elfa przystało była oczytana i lubowała się w poezji.
– Rzeczywiście prosty wiersz – rzekła, gniotąc w ręku kartkę. – Prostacki wręcz.
– Miej litość, Aliano. Ten wiersz to fragment mego serca! – Zagrał Maciej, a elfka rzuciła papirus w stronę wychodka.
– Puste zatem… Lub naiwne.
– Puste, bo na ciebie czeka, a naiwne, bo wierzy, że kiedyś w nim zagościsz na dobre – czarował dalej.
– Pfff. Skończ te sztuczki, kawalerze. Zobaczymy czy prawdę gadasz. Tak się składa, że mam lutnię w domu. Jeśli umiesz grać i śpiewać, to żywy odejdziesz. Jeśli nie… Oj, biada ci.
Maciek spojrzał zaskoczony, ale wcale nie z powodu, o którym myślała Aliana.
– Tak, tę lutnię – rzekła elfka w odpowiedzi na zdziwione oczy mężczyzny. – Nic się nie ciesz. I niech ci się w portkach nie gotuje, na mnie ona już nie działa.
***
Maciek szedł wolno i ostrożnie, czując na plecach ostrze sztyletu Aliany. Do przejścia było tylko kilka pomieszczeń, ale czas mu się dłużył okropnie.
„Co tu zrobić? Zagrać czy nie zagrać? Bo jak zagrać, to nici z ciasnej kelnereczki. A jak nie zagrać, to co? Sztylet w gardło albo co gorszego…” – aż się wzdrygnął na samą myśl.
Gdy weszli do salonu, Maciej ze zdumieniem rozejrzał się dokoła. Piękny, wzorzysty dywan leżał dumnie na oszlifowanej podłodze. Ściany zasłonięte były a to ozdobnymi meblami, a to rzadkimi obrazami, a to były wypełnione kolorowymi witrażami. Półki monumentalnych regałów uginały się od niezliczonych szeregów ksiąg, a z sufitu zwisał ogromnych rozmiarów, złoty żyrandol pełen zgaszonych jeszcze świec. W rogach porozstawiane były rzeźby klęczących i mierzących do celu elfich łuczników. Wszystko to sprawiło, że pani domu zyskała ogromny szacunek w oczach łasego na błyskotki i artefakty złodzieja.
Aliana nakazała Maciejowi się zatrzymać. Sama podeszła do kufra stojącego pod jednym z witraży. Wyciągnęła klucz z dekoltu i otworzyła go. Kufer zaskrzypiał grubo, oznajmiając tym samym, że do lekkich nie należy. Kobieta wyjęła instrument i wręczyła Zakałamańcowi, który chwycił go niepewnie. Wyczuwał w nim pewną aurę. Jakąś dziwną moc. Zupełnie jakby od zawsze należał do niego. Jakby dla niego był tylko stworzony. Jakby mógł za niego zabić… Przejechał delikatnie palcami po gryfie lutni, pogłaskał lekko pudło, obejrzał z każdej strony, usiadł po turecku i ułożył się do grania. Musnął każdą strunę po kolei, co by sprawdzić czy instrument dobrze nastrojony.
„Idealnie!” – pomyślał. Tak czystych dźwięków już dawno nie słyszał. A tak pięknych chyba w ogóle.
– Graj, Cyganie! – zaśmiała się Aliana.
Maciej był mistrzem w złodziejskim fachu, ale w graniu na lutni był po prostu arcymistrzem. Trzymając takie cudo w rękach, dłużej się już nie zastanawiał. Zresztą i tak już walnął w struny, więc czar jeśli miał prysnąć, to prysł.
Zakałamaniec wziął głęboki wdech i po chwili pomieszczenie wypełniło się ciepłymi, pieszczącymi ucho dźwiękami. Aliana obserwowała jak mężczyzna zamknął oczy i oddał się cudownej improwizacji. Wzruszająca melodia wydobywała się spod jego palców niczym za sprawą potężnej magii. Nic nie śpiewał. Tylko grał, a grał tak, jak Aliana jeszcze nigdy nie słyszała.
Muzyka spod palców „Cygana” wydobywała się dobrych kilka minut. Gdy ostatni akord zniknął gdzieś w oddali, mężczyzna otworzył oczy i zobaczył elfkę ubraną jedynie w skórzane spodnie. Przełknął ciężko ślinę, nie mogąc uwierzyć w to co widzi. „Bogini! Matko słodka, bogini! Czar jednak działa.” – uśmiechnął się w duchu.
– Żartowałam! – zaśmiała się Aliana i sięgnęła po leżącą na dywanie bluzkę.
Maciej w myślach walił się lutnią w łeb, ale na twarzy zachował stoicki spokój. Tylko lewa powieka mu lekko zadrżała.
– Pięknie grasz, to fakt! Wiersze puste, ale palce zręczne. I melodia w duszy, że ho, ho!
– Dziękuję – odpowiedział zdegustowany Zakałamaniec.
– Coś czuję, że swych zręcznych palców używasz nie tylko do gry na lutni… Mylę się?
– Nie rozumiem.
– Wszedłeś tu cicho jak myszka, złodziejaszku.
– Przyganiał kocioł garncowi – odpowiedział, ale Aliana wcale się nie zdziwiła. Zastanawiała się tylko po czym poznał. – Dywan króla Elnorda. Obraz na wschodniej ścianie należał do Lindory. A żyrandol, wydaje mi się, że z klasztoru Rafilirów…
– W takim razie, po co tu przyszedłeś? – zapytała trochę groźnie elfka.
– Po to – wyciągnął ręce z lutnią w jej stronę. – Ale już jej nie potrzebuję. Choć nadal ją chcę.
– Hmmm. Szkoda, by taki instrument się marnował. A w twoich rękach na pewno to nie nastąpi. Dla ciebie mocy i tak już nie ma żadnej, ale skąd miałabym wiedzieć czy nie zaczniesz na niej zarabiać, użyczając jej jakimś wstrętnym, obleśnym, brudnym zafajdańcom!? – wrzasnęła Aliana. Najwyraźniej wspomniała, komu przyszło jej paść ofiarą.
– Eeeeeeeee – rzucił Maciej, nie wiedząc za bardzo co ma odpowiedzieć.
– A dlaczego już jej nie potrzebujesz? – uspokoiła się trochę elficka złodziejka.
– W sumie trochę potrzebuję, lutni ogólnie, bo mi się moja połamała. Ale po tym, co przed chwilą zobaczyłem, to już mi się wcale tamtych szczytów i dolinki zdobywać nie marzy…
– Pokaż mi jeszcze tę lutnię na chwilę – poprosiła elfka.
Maciek oddał instrument w delikatne ręce Aliany, a ta bez zastanowienia zaczęła walić chaotycznie w struny. Nie miało żadnego znaczenia, że fałszowała niemiłosiernie – na mężczyzn czar też działał.
Zemsta na płci przeciwnej się dokonała. Oczywiście Zakałamaniec nie miał tego za złe Alionie. Ba, nawet udawał dość długo, że to niby czar go jeszcze trzyma. Oboje sobie zatem równo pofolgowali, a między tymi „folgami” obmyślali razem „Kogo by tu… I co by mu tam… I ile to warte…”.
***
Maciej co prawda złodziej, ale jakiś tam honor miał. Udał się z lutnią do Starej Babuchy. Wszedł do środka, a na Maryśkę nawet uwagi nie zwrócił. Dziewczyna oburzyła się lekko, no bo jak to? „Na mnie uwagi nie zwraca? Na mnie?! Piękną, zgrabną i powabną?!”
Kelnerka podeszła do niego błyskawicznie. Wręcz podbiegła.
– Podać coś, szanowny panie? – zatrzepotała zalotnie rzęsami.
– Gospodarza szukam – odparł sucho Maciek.
– Już wołam – obraziła się Maryśka.
Tłusty jak sam smalec właściciel gospody wyjrzał zza progu kuchennego i machnął wołająco ręką do Zakałamańca. Ten poszedł za znakiem i przywitał się z grubasem.
– Widzę, że macie lutnię – ucieszył się gospodarz, zacierając ręce.
– Jak widać. Użyjcie szybko i oddajcie. Czas mnie nagli.
Maciej wręczył instrument grubasowi, a ten z perfidnym uśmiechem na ustach od razu walnął w struny.
– O ty skurwysynu! – wrzasnął Zakałamaniec, a jego nóż, niewiadomo skąd, w mgnieniu oka prześliznął się przez gardło obleśnego, tłustego wieprza. Świniak wypuścił odruchowo lutnię i złapał się za krtań, podczas gdy Maciej przechwycił instrument w locie. – Jaki perfidny skurwiel! Tfu! – splunął na trzepoczące się po podłodze wielkie cielsko, z którego krew się lała jak z cebra. Zasadził mu jeszcze porządnego kopa i odszedł, wzdrygając się z obrzydzenia.
Odchodząc, Maciej pomyślał o tym co przeżyła Aliana. Zdał sobie sprawę, że niczym by się od spaślaka nie różnił, gdyby wykorzystał instrument na Maryśce.
Poprzysiągł, że prędzej umrze, niż odda komuś lutnię.
Opowiadanie rechotu raczej nie wywoła, ale mam nadzieję, że będzie zabawnie... I jeszcze taki banalny morałek się wkradł ;)
Pozdrawiam
rechotu nie, za to uśmiech (dość szeroki) na pewno :) bardzo przyjemnie się czyta, jakieś może drobiazgi stylistyczne i z jeden przecinek nie tam, gdzie trzeba, ale to szczegóły bez większego znaczenia. Pierwsza piosenka mnie rozwaliła :D jestem jak najbardziej na tak ;) pozdrawiam!
it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA
Całkiem sprawnie napisane. Dobrze się czytało.
Jeśli chodzi o humor to jest ok, chociaż osobiście nie przepadam za humorem "fekalnym" (trochę kojarzyło mi sie z American Pie).
Uwagi techniczne:
"Jeździł po całym kraju, by okradać szlachtę oraz kler, a gospody odwiedzał głównie w jednym celu - podryw. Jak się udało przy okazji zwinąć jakiś drobiażdżek albo wydobyć cenne informacje, tym lepiej. "
Coś mi nie gra w tej częsci. Zdania jakoś dziwnie przeskakują, że się tak wyrażę.
Poza tym mam jakiś problem z konstrukcją "a gospody odwiedzał głównie w jednym celu - podryw".
"Tylko grał. A grał tak, jak Aliana jeszcze nigdy nie słyszała."
W sumie to nie jestem purystą językowym, ale dość często zaczynasz zdania od "a". To raczej jest spójnik zdania podrzędnego.
"Muzyka spod palcy „Cygana" "
Chyba palców, a może się mylę.
"- Okeeeej - rzucił Maciej, nie wiedząc za bardzo co ma odpowiedzieć."
Rozumiem, że to konwencja komiczna, ale mimo wszystko chyba słowa "okej" by nie znał (czepiam się ;)).
Za piosenki duży plus.
Pozdrawiam i powodzenia w konkursie
Dzięki za uwagi! Poprawiłem co się dało.
Nad "Okeeej" myślałem w momencie pisania i zostawiłem, ale chyba masz rację. Zmieniłem na zwykłe "Eeeee" :)
Cieszę się, że się nawet podobało się ;)
Pozdrawiam
Sympatyczny tekst, choć rozbawiła mnie w zasadzie sama końcówka. Początek mnie trochę przeraził, że to kolejna opowieść, którego akcja dzieje się w oberży. Na szczęście bohater opuścił przybytek rozpusty. Podobało mi się. Pozdrawiam
Mastiff
Fakt, Bohdan, coś jest na rzeczy z tymi oberżami ;)
Wolę chyba inny rodzaj humoru, nie lubię zwłaszcza, kiedy coś śmiesznego jest podane na tacy. Wyjaśnię na przykładzie wieszania za jaja ;) U Ciebie mamy po prostu "powiesiła biedaka za jaja na gałęzi i strzelała do niego z łuku jak do worka". A mnie nieodmiennie bawi dialog z jednego ze skeczy Kabaretu Moralnego Niepokoju, który leci mniej więcej tak:
"Powiedział, że jak mu nie oddam fotela to mnie powiesi.
-Spokojnie ty masz mocną szyję
-Sęk w tym, że on nie chce mnie wieszać za szyję"
Dlatego bardziej w Twoim tekście śmieszyły mnie niedopowiedzenia, bo zazwyczaj są śmieszniejsze, niż walenie prosto z mostu. Oczywiście to działa również odwrotnie, czyli kiedy spodziewamy się niedopowiedzenia, a ktoś walnie prosto z mostu, to też jest śmiesznie :D Ale to taka uwaga na marginesie :P Parę razy się pośmiałam nad opowiadaniem, zwłaszcza że jest tak sympatycznie pruderyjno-bezpruderyjne :D Czyli właśnie dużo się o "tych sprawach" mówi, ale jak przychodzi co do czego, to już czytelnik musi sobie sam wymyślić ;) Dlatego jestem strasznie ciekawa, czy HAREM 2011 wypali :P
A, i podoba mi się zwłaszcza nazwa artefaktu - "Lutnia Zdobycia" - brzmi cudnie, aż zacznę jej szukać po skrzyniach w Baldur's Gate :P Podoba mi się też przemyślana konstrukcja, kiedy spodziewamy się prostego rozwiązania, ty zapodajesz puentę z chutliwym wieśniakim.
OK, do konkursu.