- Opowiadanie: Lionhead - People can't fly

People can't fly

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

People can't fly

Stoję na dachu dziesięciopiętrowego bloku. Okoliczności przyrody zdają się przeczyć zupełnie stanowi mojego ducha. Słońce nie jest czarne, a niebo nie jest zasnute niezliczonymi czarnymi chmurami. Nie wieje silny wiatr i nie jest przenikliwie zimno. Nie pada też ulewny deszcz. W pobliżu nie widzę, ani nie słyszę żadnego ptactwa które swoim czarnym upierzeniem i złowrogim krakaniem zwiastować miałoby nieszczęście. Nie widzę też nigdzie czarnego kota, który mógłby łypać na mnie swoimi zielonymi oczami. Stoję tutaj zupełnie sama. Nieświadomi niczego przechodnie przemierzają ulice miasta w codziennym pędzie. Pod blokiem nie zaczęła się gromadzić jeszcze żadna grupa gapiów. Nie chronią oni swoich oczu od słońca jedną ręką i nie wskazują ku górze drugą. Nie ma tam w dole też nikogo kto mógłby wydać z siebie jęk przerażenia w momencie gdy zbliżam się do krawędzi. Jest mi źle. Stoję tutaj sama i mam głęboką nadzieje że w chwili śmierci nie zobaczę przed oczami całego swojego życia. Nie chce tego przeżywać raz jeszcze. Tutaj zdaje się wzięłam porządny rozbieg…

 

***

 

Już jako dziecko byłam gruba. Byłam naprawdę przesympatyczną osobą, a jednak nikomu nie przyszło do głowy żeby choć spróbować mnie lepiej poznać. Od dziecka byłam wyszydzana i wytykana palcami. Zarówno dzieci w szkole, jak i te na moim podwórku ani na chwile nie pozwalały mi zapomnieć jak ohydna byłam w ich oczach. Myślałam że jak nie będę reagować na ich obelgi i zachowanie to im się w końcu znudzi i przestaną. Efekt był jednak zupełnie przeciwny do zamierzonego. Ich ataki tylko się nasiliły. Pewnego dnia dziewczyny z klasy zaciągnęły mnie do ubikacji. Oprócz standardowej dawki szyderstw przygotowały dla mnie krem czekoladowy. Po chwili wyglądałam jak murzynek bambo – całą twarz umorusaną miałam w czekoladzie. Śmiech każdej z obecnych tam dziewczyn przeszywał mnie na wskroś. Co wtedy czułam? Dokładnie to co czuje teraz – rozrywający wewnętrzny ból, upokorzenie i bezsilność.

 

***

 

Z rodziną najlepiej to na zdjęciach – święta prawda, najlepiej jak najdalej od siebie, żeby w razie czego można było się odciąć. – Tak, mamo, przyjdę w niedzielę na rodzinny obiad – jakżeby inaczej. Chętnie przecież posłucham jak razem z ciotką nabijacie się z mojej tuszy. – Będzie Tomek? – świetnie, ciekawe co tam nowego u braciszka? – A Ewa? – zapytałam w nadziei że choć jedna z osób na tym obiedzie będzie mi choć trochę przychylna. – Jak to przewróciła na schodach? – aha, Tomuś zdaje się nadal nie wyzbył się nieodpartej chęci lania w pysk każdej kobiety która wejdzie mu pod rękę. W podstawówce pamiętam jak oberwałam od niego na podwórku. Byłam na tyle bezczelna że weszłam bez pozwolenia do jego pokoju. Kochany braciszek strzaskał mi nos tak mocno że nawet dzisiaj patrząc w lustro widzę efekty jego braterskiej miłości. Kazał mi powiedzieć że dostałam piłką przed przypadek, a mi nawet przez myśl nie przyszło żeby poskarżyć się rodzicom. Przecież nie chciał, a poza tym zagroził że jak pisnę słowo to dostanę mocniej.

 

***

 

W liceum sprawy miały się właściwie identycznie. Niska samoocena i 90 kg żywej wagi z miejsca uczyniły ze mnie klasowe popychadło i szkolne pośmiewisko. Skąd ja to znam? Od razu poczułam klimat podstawówki. Ciekawe czy tym razem też ktoś wpadnie na pomysł żeby wysmarować mnie czekoladą? Może jednak poprzestaną na nazywaniu mnie świnią? Uczyłam się kiepsko, z klasy do klasy przechodziłam właściwie tylko przez że wkupiłam się w łaski nauczycieli swoją ogólną dupowatością i szczerą chęcią pomocy. Jak trzeba było to szłam po dziennik, nikt tak dobrze jak ja nie potrafił wytrzeć tablicy, przy wszelkich apelach czy dyskotekach szkolnych byłam wręcz niezastąpiona. Nie muszę chyba wspominać, że przez to w oczach kolegów i koleżanek byłam już nie tylko świnią, ale przydupaską nauczycieli, przez co tępili mnie jeszcze mocniej.

 

***

 

Przyjaciele, ach moi drodzy przyjaciele. Odkąd pamiętam byłam dla wszystkich żywym skarbem. Zawsze skora do pomocy, miła, uprzejma. Moi przyjaciele zawsze mogli na mnie liczyć. – Trzeba zaopiekować się dzieckiem? Nie ma sprawy Krysiu, chętnie zajmę się twoim synem w piątkowy wieczór. – W końcu i tak nie ma żadnych innych planów. – Bawcie się dobrze. Szkoda że to nigdy nie działało w obie strony, zawsze ja byłam tą co zawsze pomoże, przytuli, wesprze. Nigdy na odwrót. Zawsze dawałam ja, nie licząc się z własnymi potrzebami. Nie dopuszczałam do siebie świadomości że ja też mogę mieć jakieś potrzeby i marzenia. One były zawsze we mnie, nie pozwalałam im jednak nigdy przejąć nade mną kontroli. Zawsze stawiałam na pierwszym miejscu inne rzeczy: przyjaciół, pracę, rodzinę, męża, dzieci. Własne potrzeby były czymś co musiałam głęboko spychać w swoją podświadomość, zaczęłam wręcz negować ich istnienie. To musiało się kiedyś zemścić…

 

***

 

Nie mam pojęcia jak to się stało, ale jakimś cudem zdałam maturę. Kompletnie nie miałam pojęcia co ze sobą zrobić dalej. Poszłam więc na administracje, czemu nie? Pojęcia nie miałam z czym to się je, ale praca w jakimś urzędzie wydawała mi się wtedy szczytem marzeń. Pięć lat studiów to świetna przechowalnia dla osób nie mających pojęcia co ze sobą począć. Przez ten czas jakoś pewnie wszystko się wyklaruje, obronię się, znajdę jakąś tam pracę i jakoś to będzie, musi przecież. Pierwszy rok był najtrudniejszy – tony kserówek, książek, przepisów do wykucia, koła. Nie miałam zielonego pojęcia na co się porwałam wybierając ten kierunek. Plułam sobie w brodę że nie poszłam na jakąś pedagogikę czy resocjalizację, ale było już za późno. Nie chciałam w środku roku zrezygnować ze studiów, wiedziałam jaka byłaby reakcja znajomych, sąsiadów i rodziny – sprawiłoby im to nieziemską satysfakcje. Znowu mieliby okazje mi dopieprzyć.

 

***

 

Potem poznałam Marka. Był pierwszym facetem który zwrócił na mnie uwagę. Nie był ani przystojny, ani za mądry, nie miał dobrej pracy, ani właściwie jakichkolwiek sensownych planów na przyszłość. Ujęło mnie w nim to że mnie zauważył. Potem poszło z górki, pranie, prasowanie, gotowanie, zakupy, praca. – Masz ochotę na seks kochanie?– Nie ma sprawy będę leżeć jak kłoda, zamknę oczy i zaraz będzie po wszystkim. Co by tu jutro na obiad ugotować? Może gołąbki zrobię? Muszę kupić kapustę i mięso, ryż zdaje się jeszcze jest. – Byłaś cudowna – powiedział całując mnie czule w czoło po jakichś trzech minutach. Zdaje się że skończył, nareszcie. Przynajmniej mnie nie bił, a to już coś.

 

***

 

W pracy też nie było lepiej. – Rozumiem szefie, nie ma problemu, jak trzeba to zostanę po godzinach. Jasna sprawa, gonią nas w końcu terminy, nie możemy przecież tak tego zostawić. Wiem szefie, jestem niezastąpiona. – To pewnie dlatego ugrzęzłam na tym stanowisku przez tyle lat, nie ma w firmie nikogo kto tak biegle opanowałby kwestie klepania niezliczonych tabelek w Excelu. To nic że znów dostałam po premii nie za swój błąd. – Rozumiem szefie, nie ma co liczyć na podwyżkę w tym roku. Ciężka sytuacja na rynku, bezrobocie rośnie, pieniędzy w budżecie tyle co kot napłakał. – przytaknęłam jak zwykle. Wyidealizowany obraz pracy w urzędzie jaki wytworzyłam w swoim umyślę nijak miał się do otaczającej mnie rzeczywistości. Natłok obowiązków, sterty nikomu niepotrzebnych papierów, tysiące tabelek które i tak do niczego się nie przydadzą, nadgodziny za które nikt mi nie zapłaci, opryskliwi petenci, atmosfera pracy tak gęsta że można by zawiesić w powietrzu siekierę, wszechobecne wśród kolegów i koleżanek obrabiane tyłka, permanentne donosicielstwo i ogólny mamtowdupizm.

 

***

 

Potem urodziła się Madzia. Moje słoneczko i oczko w głowie. Zawsze starałam się jej dać wszystko czego tylko potrzebowała, a właściwie to dawałam jej wszystko co tylko chciała. Madzia była cudownym i kochanym dzieckiem, czasami może nieznośnym i kapryśnym, ale była moją kochaną córeczką, moim skarbem. Zrobiłabym dla niej wszystko. I robiłam… – Oczywiście kochanie, bardzo chętnie podwiozę ciebie i koleżanki do kina. – nie będą się przecież tłukły na drugi koniec miasta autobusami o tej porze. – Tak, złotko, oczywiście że was odbiorę. – Nie przejmujcie się mną, nie zwracajcie na mnie uwagi, bardzo chętnie posłucham o waszych pierwszych doświadczeniach seksualnych. – Potrzebujesz kochanie nowej torebki i butów? – Oczywiście, w końcu na wymarzone wakacje na Krecie mogę pojechać w przyszłym roku.

 

***

 

Otworzyłam oczy, stałam nad własnym ciałem. Rzeczywiście kretyńsko wyglądam tak leżąc pokracznie w tej swojej czarnej sukience. Nawet po śmierci będą się ze mnie śmiać, super. Chociaż jakie to ma teraz znaczenie? Ale zaraz, skoczyłam, więc jakim cudem jestem tego świadoma, jakim cudem stoję tu gdzie stoję? Coś tu nie gra, powinnam obudzić się pośrodku oceanu, na szczycie góry, albo chociaż w tunelu jakimś. Cholera, co jest? Nie stoi przede mną św. Piotr, ani żaden Ra. Nie widzę żadnego starca w białym garniturze. Żadnych błysków wodotrysków. Tutaj chyba powinnam strzelić focha, jakby nie patrzeć czuje się trochę oszukana.

 

– Tylko nie dramatyzuj, proszę. – usłyszałam głos zza pleców.

– Kim jesteś? – w momencie zadawania tego pytania powinnam była się ugryźć w język.

– Wróżką zębuszką, kochana – odpowiedziała Śmierć. Przypominała raczej Supernianię – duże okulary, korpulentna sylwetka, głos nie znoszący sprzeciwu. Miałam wrażenie że za chwile pogrozi mi palcem i powie: – Źle, źle, źle. Marsz na karnego jeżyka! – Nie zrobiła jednak tego.

– Dobrze, nie przedłużajmy tego niepotrzebnie, mam dużo pracy. Dwa szybkie pytania, kochana, bez żadnych kół ratunkowych, pomocy publiczności, telefonu do przyjaciela itp.:

– Czy odnalazłaś radość w życiu? – to było pytanie numero uno.

No i co ja jej miałam powiedzieć? Wiedziałam, że odpowiedzią wyżej punktowaną jest odpowiedź TAK, ale po skoku z dziesiątego piętra raczej by mi nie uwierzyła.

– NIE, zaznacz nie. – powiedziałam zrezygnowana.

– Czy jesteś pewna? Mam zaznaczyć tą odpowiedź?

– Proszę cię, mnie to naprawdę nie bawi – nie wiem czemu ale jej poczucie humoru było mi trochę nie w smak.

– Dobrze, zaznaczam więc NIE. Pytanie numer dwa: Czy twoje życie uszczęśliwiło innych?

Tutaj miałam nieco większe szanse na lepszą zdobycz punktową, ale co z tego skoro wiedziałam że moja odpowiedź na pierwsze pytanie właściwie załatwiła sprawę.

– Zaznacz TAK. Tak, jestem pewna. – dodałam na wszelki wypadek.

Wcześniej tego nie zauważyłam, ale trzymała w ręce coś co przypominało kasę fiskalną. Usłyszałam dźwięk maszyny, jakby coś drukowała. Śmierć wyciągnęła do mnie swą pulchną dłoń i wręczyła numerek.

– Co to? – nie starałam się nawet ukryć zaskoczenia.

– Udasz się słońce z tym numerkiem do Departamentu Powrotów, p. 113, od 7 do 15.

Spojrzałam na numerek: 314 647 969 256 856 012.

– No to mogiła.

– Zapraszam – powiedziała Śmierć wskazując drzwi za sobą.

– Jeszcze jedna rzecz – obróciłam się raz jeszcze ku sobie leżącej nieruchomo na chodniku – pozwolisz że załatwię jeszcze jedną rzecz. Kogo z nich wybrać? Babcia odpada, dres też, więc może ten? Student chyba jakiś, tak, to będziesz ty, mój drogi. Ty napiszesz to opowiadanie, dokładnie tak jak ci je podyktuje, ku przestrodze…

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Zapraszam do lektury mojego drugiego opowiadania. Tym razem coś raczej z życia wziętego z niewielką domieszką elementów nadprzyrodzonych...

Całkiem niezły rys psychologiczny bohaterki. Konsekwentnie poprowadziłeś jej historię - nijakie życie, nijaka śmierć. Nie podoba mi się za to końcówka opowiadania, zwłaszcza ostatnia wypowiedź bohaterki, bo ostatecznie okazuje się, że celem całej historii jest tylko i wyłącznie moralizatorstwo.

Tutaj się z tobą nie zgodzę. Pisząc to opowiadanie nie miałem ani zamiaru ani chęci wcielać się w role internetowego kaznodziei prawiącego kazania zagubionym czytelnikom. Nie lubię moralizatorstwa samego w sobie, zwłaszcza tego taniego. People can't fly jest opowiadaniem które opiera się na myśli przewodniej, czy przesłaniu, jak kto woli. I taki właśnie był mój zamysł, nie chciałem żeby było to tylko i wyłącznie suche streszczenie życia i śmierci nieszczęśliwej kobiety. People can't fly nie jest więc traktatem moralizatorskim, ale opowiadaniem z myślą przewodnią, a to jednak jest różnica.

PS Dziękuje za pozytywa odnośnie rysu psychologicznego bohaterki i historii jej życia. Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka