
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
ROZDZIAŁ 1:
Przebudzenie.
24.10.1702
I
Nadchodził brzask. Gęstniała mgła. Duszący dym spływał z nielicznych kominów, krążył nisko nad ziemią. Osada była cicha i głucha, spała. Jedynie rozdźwięk kapania wody snuł się po okolicy.
Wóz nadjechał szybko i cicho. Zatrzymał się na rozstajach dróg. Nikt w wiosce niczego nie zauważył. Smog – mgła spotęgowana przez dym – był zbyt gęsty.
Płachtę z tyłu wozu zarzucono na dach. Dwoje ludzi zeskoczyło na trakt. Sięgnęli do wnętrza pojazdu. Szorstko wyciągnęli leżącego człowieka. Człowiek nie opierał się, gdy stawiali go przed sobą. Ledwo stał na nogach. Musieli trzymać go pod pachami.
Rozcięto mu więzy krępujące ramiona za plecami. Zdjęto gruby, czarny worek z głowy. Puszczono go. Stracił podparcie. Padł na kolana, a potem bezwładnie na brzuch i twarz.
Wóz już zawrócił i odjeżdżał. Po chwili zniknął we mgle tam skąd przybył.
Jakiś czas później – człowiek odnalazł ratunek. Ledwo widoczną w oparach, piętrową, drewnianą gospodę z boku drogi. Wszedł do środka. Ruch był mały o tej porze. W cichej izbie z kilkunastoma ławami było ciepło i ciemnawo.
Jakiś pustelnik przysypiał przy stole, oparty plecami o bok kominka, naprzeciwko wejścia.
Gospodyni stała za szynkwasem w świetle pojedynczego rozpalonego kaganka. Polerowała kontuar szarą, brudną szmatą i co raz zerkała spode łba na pustelnika. Powoli skierowała wzrok na obcego. Zmierzyła go ponurym, rozdrażnionym wzrokiem, gdy ten szedł w jej stronę. Obcy, pewny że jest już bezpieczny wśród ludzi, opadł na kolana, a potem legł na bok.
Gospodyni wychyliła się nad szynkwasem. Jej twarz nabrała nieprzystojnego grymasu.
Już po chwili stała nad obcym.
– Radosław! – zawołała opierając pięści na biodrach.
Na piętrze rozległo się rytmiczne dudnienie, a zaraz potem ze strony skrzypiących, drewnianych schodów prowadzących do góry słychać było powolne kroki.
Na dół zszedł zaspany chłop z podkrążonymi oczyma. Kuśtykał na jedną nogę.
– Czego kobieto – burknął.
– Wywal no że to ścierwo – odburknęła kobieta. – Zapaskudzi podłogę kutas jeden.
– A co jeśli on jest trędowaty.. – przeraził się Radosław.
– No to idź że po straże, niech oni go zabierają.
II
Zak szedł w pobliżu prawego pobocza pocztowego traktu. Mijał ponure, wilgotne płoty i tylne, pełne ściany budynków. Otaczała go mgła tak gęsta, że nie widział co jest po przeciwnej stronie drogi.
Nie musiał iść w ten sposób. Nie musiał trzymać się pobocza, ale uznał że tak jest rozważniej. Nawet jeśli nigdy nie błądził, miał nawyk zbaczania z drogi, myśląc że jednak błądzi.
Zatrzymał się, aby odsapnąć. Zarzucił wygodniej ciężki worek na bark. A potem wznowił marsz.
Wkrótce ujrzał przed sobą karczmę. Dom podcieniowy. Tyle że większy od standardowych budowli tego typu. Początkowo był to tylko rozmyty w oparach kontur, ale stopniowo nabierał ostrości.
Zak był nadal zbyt daleko, aby widzieć karczmę i jej okolicę wyraźniej niż przez mętne szkło. Ale był pewien że coś, być może człowiek, wyleciał ze środka przez drzwi.
Nieszczęśnik wyrzucony za drzwi gospody. Padł bezwładnie jak worek ziemniaków za ziemie. Stęknął oszołomiony gdy powietrze uleciało mu z płuc. Zahuczało w uszach, gdy rąbnął głową w ziemie.
Chwilę później, nadmiernie wyraźnie czuł że lewy bark ma wybity ze stawu. Odbierająca zmysły fala opóźnionego tępego, suchego bólu napływając ze wzmożoną siłą, poraziła go całą swoją mocą w jednej tylko chwili.
– I nie wracaj tu psie zasrany, bo nakopie wrzyć! – wrzasnął Radosław stojący na ganku z założonymi rękoma. Wrócił do gospody, zatrzasnął za sobą drzwi.
Zak zbliżył się do żebraka na mniej niż krok odległości. Stanął przed jego głową. Przypatrzył się w zamyśleniu jego twarzy, głęboko się zastanawiając skąd on go zna. Zak pamiętał jego twarz, ale nie miał pojęcia skąd. Odgadł tożsamość leżącego. Uśmiechnął się. Nerwowo i szyderczo.
Poprawił worek na barku. Chrząknął, a potem poszedł w kierunku karczmy. Faktycznie odgadł tożsamość łachmyty, tyle że tą najmniej prawdopodobną. Było to absurdalne przypuszczenie.
Podszedł do drzwi. Chwycił za klamkę. Ale ich nie otworzył.
Dręczyła go myśl: a co jeśli ten nędzarz, to naprawdę On?
Stanął bokiem do drzwi. Spojrzał na człowieka leżącego na ziemi. Spoglądał na niego długo.
– Nieee.. – przyznał, uznając że mocno się mylił. Wszedł do środka. Rechotając i lekko kręcąc głową. Zamknął za sobą drzwi.
Stary Kiru, miejscowy dziwak siedział bez ruchu, jakby był martwy, tam gdzie zazwyczaj, za stołem, oparty plecami o boczną ścianę rozpalonego kominka.
Gospodyni nie było w izbie, ale Zak wiedział że powinna zaraz przyjść. Podszedł do szynkwasu i rzucił na niego worek. Nie czekał długo. Gospodyni już po chwili przyszła z kuchni za drzwiami.
– Co tam masz? – zapytała, stając przed Zakiem i zaglądając do worka. Zak sięgnął do worka i ciągnąc za arkan wyciągnął zwłoki małego zwierzęcia, prawdopodobnie psa.
Gospodyni położyła dłoń na blacie w pobliżu psiego pysku. Milczała stukając placami o blat i długo oceniając trupa w zamyśleniu. Nagle spojrzała w oczy Zaka.
Ale Zak nie był w stanie znieść jej spojrzenia i nieustannie, nerwowo zerkał w bok.
Gospodynie przesunęła dłoń w jego stronę. Zabrała rękę, zostawiając szeląg na szynkwasie. Schowała psie zwłoki pod ladą.
Zak wychodząc z gospody wrzucił monetę do sakiewki przytroczonej do pasa. Stanął w miejscu na trakcie, gdzie jeszcze kilka chwil temu leżał żebrak. Rozglądał się próbując go wypatrzyć we mgle. Daremnie. Żebrak gdzieś zniknął.
III
Obcy błąkał się we mgle. Szedł lekko pochylonym, chwiejnym krokiem. Sztywno trzymał prawą dłonią lewy łokieć, bo wybity bark sprawiał mu ból przy każdym poruszeniu. Nie wiedział gdzie idzie.
Doszedł do kościoła. Wrota były zamknięte.
Rozejrzał się i skierował do plebani przy kościele.
Załomotał w drzwi. Usłyszał że ktoś zbudził się w środku.
Osunął się bokiem pleców po framudze. Usiadł na schodach, oparty plecami o drzwi.
Przez okno na piętrze po lewej stronie nad drzwiami, wychyliła się młoda dziewczyna w białej koszuli, z długimi rozpuszczonymi kasztanowymi włosami. Spojrzała na obcego siedzącego pod drzwiami. Otworzyła usta.
Cokolwiek miała powiedzieć, a długo się z tym ociągała, jej słowa zostały zagłuszone, gdy ręka pojawiła się na jej czole i wciągnęła ją spowrotem do środka. Na jej miejscu pojawił się łysy na ciemięniu, obstrzyżony na garnek, abdominalny kapłan.
– Won stąd przybłędo. Won z tego świętego miejsca, ty czorcie wrzyć wyjebany. Żeby tak budzić ludzi nad ranem ty chamie trędowaty, ty gównojadzie! – wrzeszczał na obcego, a jego twarz robiła się ze wściekłości czerwona jak burak.
– Won bo jak Boga kocham, poszczuje psami!.. Magda! Podaj że nocnik!.. No szybciej dawaj go, bo ta ciota ucieka! No i masz głupia wywłoko! Gównojeb dał drapaka.
Nieznajomy nie był w stanie biec. A nawet z trudem szedł. Ale mgła skryła go przed wzrokiem proboszcza. Strach dodawał mu sił, zmuszał go do marszu. Smutek, zwątpienie i rozpacz odbierały mu tą siłę, kazały polec i poddać się.
Po pewnym czasie, obcy zbliżył się do płotu jakiegoś gospodarstwa. Zaraz potem musiał uciekać, gdy kudłaty, czarny psiur wyskoczył ze swej nory. Ogar nienawistnie ujadał. Ślina tryskała mu z pyska, gdy wściekle chłapał paszczą.
Obcy oddalił się stamtąd czym prędzej. Ale pies nadal ujadał. Inne psy z okolicy postąpiły za jego przykładem. Obcy przyśpieszył: otoczony przez skowyt wielu krwiożerczych ogarów.
We mgle niemal niczego nie widział. Dusił go dym. Miał zawroty głowy. Drżał z zimna. Spazmatycznie. Nie miał siły iść. Chciał się położyć i zasnąć. Ale szedł. Musiał iść. I szedł. Potykał, upadał, wstawał i szedł.
Wyjąca kohorta psów napawała go przerażeniem. Widział przed oczami jak jeden z nich go dopada, pożera żywcem, a on nie ma nawet siły się obronić. A potem przybywają inne psy i dopełniają mordu. Słyszał dudnienie krwi w skroniach. Serce biło mu szybko, arytmicznie, szybciej niż mogło i powinno. Serce kłuło go. Kłuły go też płuca. Oddech miał niespokojny, zdziczały, wściekły. Strach dodawał mu sił. Sączył ostatnie pokłady energii z jego wyniszczonego ciała. Sił bez których by legł, a legnie gdy je wyczerpie. Wpatrując się i dysząc do nieba, czuł że nie wytrzyma wiele dłużej.
Dalej, na końcu drogi obcy przedarł się przez jakieś gęsto rosnące krzaki twardego żywopłotu. Znalazł się na gładko przyciętej trawie. Przeszedł ze dwa kroki. Stracił grunt pod nogami. Runął między trzciny, do płytkiej wody. Przewrócił się z pluskiem. Woda była lodowata. Stęchła i brudna. Zmyła z niego błoto.
Obcy wypełzł na brzeg. Cofnął się na trawnik. Cofnął do gęstwiny krzaków. Wrócił na drogę. Idąc trzymał się żywopłotu. Szedł wzdłuż niego, wspinał się pod górkę. Ślizgał się na błocie. Upadał i niemal poddawał. Szedł, aż napotkał na swojej drodze wilgotny, wysoki ponad jego głowę ceglany mur.
Wrota były zamknięte. Obcy cofnął się na drogę i rozejrzał. Nie pamiętał skąd przyszedł, nie widział niczego poza drogą i murem ciągnącym się na prawo i lewo, do momentu aż zanika we mgle.
IIII
Zak odnalazł włóczęgę leżącego na brzuchu pod wrotami jego.. dworu jego ojczyma.
Stanął nad nim. Jego serce drżało, ale ręka nie. Przykucnął. Łachmyta spał.
Zak złapał go za włosy, które tak jak się spodziewał, nie były zlepionym kołtunem, ale mieszanką znacznie świeższą. Kurzu, błota, potu i zakrzepłej krwi. Podniósł jego głowę, przekręcił twarzą w swoją stronę. Obejrzał jego twarz. Dokładnie. Przenikliwie.
Obcy zamajaczył coś, ściągnął brwi w grymasie cierpienia. Usta miał spieczone. Wargi suche.
Twarz człowieka, czystsza niż poprzednim razem gdy Zak ją widział, była pozbawiona wszelkich deformacji chorobowych. Miała wiele drobnych zabliźniających się nacięć i pożółkłych sińców. Była blado sina od zimna, wychudzona od głodu. I była gładka. Zbyt gładka jak na żebraka. Była gładka pomimo nacięć i sińców pozostałych pod niedawnym pobiciu.
Wyrażała wielki smutek, wzbudzała współczucie, litość i żal
Zak miał teraz niemal całkowitą pewność, kim jest ten człowiek. Nie wiedział tylko co on tutaj robi, ani dlaczego jest w takim stanie. Zagryzając wargę rozejrzał się po otoczeniu.
Nie mógł go zostawić. Ale nie widział innego wyjścia. Nie może go zanieść do domu. A nie da rady sam go nieść w inne miejsce, bo pomimo że był wysoki, to jednak nigdy nie był silny.
A taszczyć go po ziemi też nie wypadało. Zak wstał, podrapał się po potylicy.
Przekręcił leżącego na plecy. Złapał pod pachami, pociągnął do bramy i oparł o nią plecami.
Miał już pobiec po pomoc, ale ściągnął płaszcz, a potem kurtkę i przykrył nimi nieprzytomnego.
Zak wstawał kiedy obcy chwycił go za przedramię. Zaskoczony Zak wybałuszając oczy na obcego, szybko, mimowolnie, zlękniony wciągnął powietrze przez nos. Spojrzał na trzymającą go dłoń. Chwyt obcego był słaby. Bardzo słaby.
Obcy wymajaczył coś niewyraźnie, bardzo cicho. Oczy miał lekko rozchylone. Nie spał.
– Co?
Przybysz otworzył szerzej oczy, jakby zrozumiał że Zak jest prawdziwy, że naprawdę jest przy nim. Wpatrzył się w twarz Zaka. Usta mu zadrżały. Twarz miał ściągniętą od nagłego uczucia bólu.
– Możesz iść? – zapytał Zak.
Przybysz niemal niewidocznie poruszył wargami. Powiedział coś znacznie ciszej niż szeptem, czego Zak nie usłyszał. Zbliżył ucho do ust nieznajomego.
– Ona.. nie ma jej.. odebrali mi ją.
V
Dzień był mroźny i suchy, słoneczny i bezchmurny. Śnieg, zalegał na ziemi grubą powłoką od ponad tygodnia i nie topniał na słońcu.
Zak stał przed oknem, na trzecim piętrze wieży strażniczej. Przez moment wpatrywał się na wschód, za zaśnieżone pola, skrywające skutą lodem rzekę, ponad lasem, w odległą, cienką strugę smolistego dymu płynącą do nieba.
Dym wypływał z okolic kilku odosobnionych danarskich osad, za lasem. Cokolwiek się tam działo, Zak nie będzie płakał za danarami.
Ostatni raz rzucił okiem na spory, liczący nie więcej niż tuzin, oddział jeźdźców, nadciągający traktem wojewódzkim w stronę osady. Stalowe pancerze lśniły jak kryształy w blasku słońca pośród połaci gładkiej bieli. Pola uprawne były teraz śnieżnymi pustyniami.
– To zdecydowanie oni – powiedział znachor stający w oknie obok Zaka. – Wydawało mi się że pokażą się najwcześniej za kilka dni – dodał. Ciszej.
Zak milczał.
– Nie wiem jak mam mu to powiedzieć – szepnął znachor. – Bo jego ciało zmutowało. To co mu zrobili, zmieniło strukturę jego komórek.
Zak bezrozumnie spojrzał na znachora. Ale nie otrzymał żadnych wyjaśnień. Jego wzrok nabrał sceptycyzmu. Roztargniony znachor lubi gadać sam do siebie w towarzystwie innych ludzi. Często od rzeczy.
– O co chodzi?
– On ma srebrzyce. Srebro nagromadzone w jego ciele zablokowało jego moce.
– Co to oznacza?
– Ja nie mogę mu pomóc. Ani nie wiem czy ktoś inny może. Wątpię też aby można było mu pomóc zaklęciami. Srebro działa w obie strony. Ale póki co, on już nie jest czarownikiem.
– Jak to się stało? Zak zerknął przez bark na śpiącego hrabiego.
– Nie wiem. Zaraza. Nigdy nie miałem doczynienia z takim przypadkiem. Nigdy nie myślałem że to jest wogólę możliwe. Trwale odebrać czarownikowi jego moce.
– Co teraz?
– To jest coś z czym nie mi się mierzyć. Ja nie mogę mu pomóc… Gdy tutaj osiadłem.. – Znachor ściszył głos. Dlatego Zak ledwo go słyszał. Zak spodziewał się, że znachor nie mówi tego wprost do niego.
-..myślałem że już nigdy nie będę miał doczynienia z takimi przypadkami… Najpierw twój ojciec.. a teraz on. Bo to cholernie ciężkie przypadki. Beznadziejne. A ja nie chciałem takich. Kiedy nie możesz nic zrobić i za wszelką cenę starasz się odkryć metodę, sposób. Ale wszystko zawsze i niezależnie od poświęcenia i wiary, jest bezskuteczne. Kiedy liczysz na cud. Ale ten nie nadchodzi. I cała twoja praca, wiedza i doświadczenie idzie na psy. Ta niemoc gnębi mnie od środka, obarcza poczuciem winy i wyrzutami.
Zak uśmiechnął się cierpko.
– Musimy mu o tym powiedzieć – ciągnął znachor, wracając do sprawy obcego. – Tylko nie wiem jak to zrobić. Bo to tak jakbyś miał powiedzieć biegaczowi, że już nigdy nie będzie chodził…
Zak skinął podbródkiem na kawalerię zbliżającą się do skrzyżowania traktu pocztowego i wojewódzkiego.
– Może niech oni mu to powiedzą.
– Nie – usłyszeli za plecami. Odwrócili się w stronę źródła głosu. – Nie trzeba – mówił hrabia siedzący na brzegu łóżka. Zapatrzył się przed siebie, w podłogę. Jego spojrzenie nabrało mętnego wyrazu. Hrabia był myślami gdzieś daleko.
– Takie coś się czuje. Nie ma tego we mnie. Tej obecności. Moc zniknęła. Czuje pustkę… Myliłeś się porównując mnie do zinwalidziałego biegacza. Bo to jest jak kastracja.
– Panie hrabio..?
Hrabia nie odpowiedział odrazu. Zamrugał dwa razy. Uniósł głowę. Spojrzał na znachora.
– Tak?
Znachor chrząknął.
– Można to cofnąć?
Hrabia milczał przez chwilę. Położył się na łóżku. Bokiem. W stronę ściany.
– Nie – szepnął. – Nie sądzę.
VI
Kawalerii przewodził opancerzony rycerz. Biały rumak, którego dosiadał, miał na sobie płytowy ladr.
Zajechał na rozstaje wojewódzkiego i pocztowego traktu. Dał rozkaz do zatrzymania. A potem podjechał pod karczmę. Gdzie zebrało się kilku ciekawskich kmiotków, którzy chwilę wcześniej wypadli z karczmy obijając się jeden o drugiego. Rozstąpili się na boki, spoglądając na rycerza z podziwem, jak na żywy, metalowy machikuł wykuty wraz z koniem z jednego kawałka stali. Koń wodził opancerzonym łbem przed twarzami ludzi, odpychając ich jeszcze dalej od siebie, swoimi krwawymi ślepiami. Para buchała mu z pyska.
Atmosfera była napięta. Zgroza wisiała w powietrzu. Wszyscy w osadzie widzieli słup dymu na wschodzie, skąd przybyła konnica. Tylko niektórzy osadnicy zgromadzili się w karczmie. Tam, w grupie, czuli się bezpieczniej. Radzili.
Ale poza nimi większość wioski pozamykała się w domach. Stąd większe skupisko osady na północy, za przeciwnym brzegiem rzeki, było jak bez życia. Panowała tam grobowa cisza.
Rycerz ściągnął z głowy dzwoniasty hełm. Zaciągał się powietrzem, nareszcie swobodnie oddychając. I właśnie wtedy. W jednej magicznej chwili. Rozmyła się aura strachu i zgrozy. Chłopi ujrzeli przed sobą anioła w lśniącej zbroi. Gapili się na życzliwą twarz blondwłosego rycerza o wielkich, jasnych, błękitnych oczach.
Pancerny nie zwracał na nich uwagi. Chwilami marszczył czoła. Rozglądał się po osadzie, jakby czegoś szukał. Jego lazurowe oczy świeciły. Świeciły dziwnie.
– Można w czymś pomóc, dobry panie rycerzu? – wypowiedział Radosław, właściciel gospody, który przecisnął się na przód grupy gapiów. Radosław obracał w rękach czapkę, spoglądając z wyraźnym oszołomieniem na zbroje płytową jeźdźca i płytowy ladr konia. Kupiecki błysk rozeznania pojawiał się w jego oczach. Znał wartość obu tych rzeczy. Jeden pancerz jest wart folwark, jeśli nie więcej. Sam ogromny koń, królewskiej maści, być może wart jeszcze więcej.
– Zechcecijcie panie rycerzu dać należny wypoczynek ciału zmęczonemu jazdą i może wstąpcie do środka na ciepłą strawę i napoje.
Pancerny nie poświęcił mu nawet spojrzenia. Ciągle rozglądał się po osadzie. Powoli lustrując każdy jej szczegół. Wszystko w swej prostocie, całości, jaki i złożoności.
– Szukam miejsca przebywania hrabiego kyr un Vaze. Byłbym niezwykle rad, gdyby ktoś wskazał mi te miejsce.
Radosław myślał przez chwilę. Kurczowo marszcząc czoło. Pociły mu się palce. Przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę.
– Panie.. Przykro mi niezmiernie. Ale tutaj nie ma żadnego hrabiego. Bym wiedział. A wiem wszystko co tutaj się dzieje – powiedział. Pancerny dopiero teraz na niego spojrzał.
Zawinął konia i odjechał w stronę oddziału pułpancernych czekającego na rozstajach w chaotycznej grupie. Oddział zbliżył się do niego. Jednak pancerny musiał wstrzymać się przed wydaniem rozkazu. Zawrócił konia na północ. Skąd leciało dudnienie kopyt.
Jeździec był tylko jeden. Był wielki. Miał na sobie kubrak, hełm garnkowy, tarcze na plecach, ale nie wydawał się mieć dobytej broni. Cwałował w stronę pancernego, ale stopniowo zwalniał w miarę zbliżania się. Ostatecznie zatrzymał się w pewnej odległości od rycerza. Był to miejscowy strażnik. Wydawał się nie wiedzieć za bardzo co ma zrobić. Nie zrobił nic. Chrząknął.
– Panie, powierzono mi przekazać, że imć pan hrabia czeka w wieży strażniczej.
Pancerny niemal odrazu wypatrzył ceglaną wieżę za plecami barczystego jak tur chłopa.
– Dobrze, ninie mnie tam zaprowadzisz – powiedział. A potem skinął głową do jeźdźca obok siebie. Ustawionego tyłem do strażnika. Powiedział coś, czego strażnik nie słyszał, ale na tyle głośno, aby słyszeli go stłoczeni wokół niego pułpancerni. Dwaj knechci pojechali za pancernym. Reszta podjechała pod karczmę. Zeskoczyli z koni na błotnisty trakt. Przekazali wierzchowce pod opiekę stajennemu. Zniknęli w gospodzie.
VII
Zak nigdy nie był dobrym biegaczem. Sapiąc i dysząc, wypruwając z siebie resztki płuc i wyrzynając ostatki gardzieli dobiegł do bramy zagrody znachora. Przeklęty znachor musiał wybudować się w odosobnieniu, na zachodnim uboczu rozrzuconej osady. Na szczycie zalesionego morenowego wzgórza, przypominającego stożek.
Wszedł przez furtkę niskiego ostrokołu. Otaczającego budynki mieszkalne i gospodarcze zagrody, rozrzucone na polu czworokąta.
Zak dobiegł na podwórze przed schodami. Zwolnił do marszu, a potem ostatecznie się zatrzymał. Ledwo stojąc na kiwających się nogach, pochylił się i oparł na kolanach. Zdecydowanie nie był dobrym biegaczem. Ale nie zwlekał zbyt długo i dlatego, zanim jeszcze odzyskał dech wszedł na ganek.
Zapukał do drzwi. Usłyszał poruszenie w środku. Zgrzytanie czegoś o drzwi. Wyprostował się.
Iza, córka znachora wyjrzała przez lufcik w drzwiach.
– Hej.. – przywitał się.
Iza zamknęła okienko. Zak spowrotem opadł na kolana. Nadal nie doszedł do siebie.
Iza otworzyła drzwi. Zadrżała z zimna. Miała na sobie jedynie długą do kolan nocną koszulę. Stojąc na prawej nodze, drugą drapała się w prawą łydkę.
– Co cię niesie? – wychrypiała, przysypiając i zasłaniając oczy przed światłem słonecznym. Zasapany Zak nie odpowiedział. Wszedł do środka. Iza zamknęła za nim drzwi. Czuć było od niej bełtem.
– Zioła.. dla hrabiego.. – wysapał, idąc w kierunku izby. Padł na kanapę jak zwalone drzewo.
Iza zamlaskała od wyraźnie malującego jej się na twarzy niesmaku w ustach.
– Bądź tak łaskawa i przynieś, dobrze? – wychrypiał Zak. Od mrozu miał suche, zdrapane gardło.
Iza nie odpowiedziała. Poszła schodami na górę. I nie wróciła.
Zak zaczął się niecierpliwić. Poszedł na górę, ledwo wspinając się po schodach drżącymi ze zmęczenia nogami. Znalazł chrapiącą dziewczynę w jej łóżku.
Na zewnątrz rozległ się tętent kopyt. Zak podszedł do okna. Zobaczył Berta wjeżdżającego na swoim karym wałachu do zagrody. Bert zatrzymał się przed schodami. Zeskoczył z konia. Zniknął pod wykuszem. A chwilę później od parteru napłynęło pukanie w drzwi. Zak cicho ruszył w stronę drzwi, aby nie zbudzić dziewczyny.
– Zak – wymruczała siadająca Iza.
– Co?
– Możemy porozmawiać – powiedziała, a potem poprzeciągała się na siedząco, zajadle mrucząc.
– Nie mam czasu. Może później – powiedział wychodząc z jej pokoju. Zbiegł na dół po schodach, niemal się przewracając na stopniach, przez nadal zwiotczałe po biegu nogi.
Otworzył drzwi Bertowi. Wpuścił olbrzyma do środka.
– O co chodzi?
– Znachor mówi żebyś się nie śpieszył z tymi ziołami – wyjaśnił strażnik.
– Hę?
– Eskorta hrabiego zostaje na noc w osadzie.
– Dlaczego?
Bert pociągnął nosem, jakby coś wywęszył.
– Bo to jest tylko straż przednia – mówił wchodząc dalej do środka – ..a kareta ma dojechać dopiero pod wieczór.
– To wino? – zapytał Bert, wchodząc do izby i sięgając po dzbanek stojący na stole.
– Nie wiem, spróbuj.
Bert przechylił dzbanek do ust, pociągnął kilka potężnych łyków. Zakaszlał.
– Ale pali. Mocny bełt… Oj mocny… To wogóle jest bełt?. Mniejsza z tym, bo kutwa, miałem zaraz wracać. Dobra. Ja lece. Narazie.
Bert wyszedł z domu, zamykając za sobą drzwi.
Zak skierował się do wiatrołapu. On także miał zamiar już wracać.
Zatrzymał się. Drgnął mu nerwowo kącik ust, gdy poczuł wilgoć pod onucom oplatającą mu prawą stopę. Powoli opuścił podbródek. Spojrzał pod siebie. Stał w błotnistym śladzie. Tyle że to nie jego ślady. Bo on ściągnął buty zaraz po wejściu. Zostawił je na trzcinowej wycieraczce w wiatrołapie.
Wlepił sceptyczny wzrok w drzwi.
Lawirując między błotnistymi odciskami, dotarł do swoich butów. Nie widziało mu się zbyt wesoło wkładanie butów na gołe stopy.
– Zak.
– Co?
– Jesteś mi potrzebny.
– Ja? Do czego?
– Potrzebujemy dwunastego – wyjaśniła, cokolwiek miało to oznaczać. Jej wyjaśnienie wyjaśniło mu niewiele.
Zak spojrzał na Izę, stojącą na progu wiatrołapu. Opierała się uniesionym, zbliżonym do tułowia ramieniem o framugę drzwi. Jedną nogę miała podwiniętą, opartą palcami o podłogę. Kiwała się, lekko odpychając od framugi. Ciągle spoglądając Zakowi w oczy, przechyliła dzbanek do ust. Ten sam z którego przed momentem pił Bert.
– Dwunastego? – zapytał zaciekawiony Zak. – Dwunastego do czego?
– Zostań jeszcze, to ci powiem – zbliżyła się na krok. – Bo co masz takiego innego do roboty, hę? – Dźgnęła go palcem w pierś.
– W sumie to nic.
Iza nie czekała na odpowiedź Zaka. Cofnęła się do izby. Dołożyła drew do rozpalonego kominka. Usiadła na kanapie. Zak stał nieruchomo przez kilka chwil w wiatrołapie. Zastanawiając się o czym ona mogła mówić. W tym przypadku była do Zebuba bardzo podobna. Podobnie jak on, Iza otaczała się aurą tajemniczej misterności. Ostatecznie wszedł do izby. Usiadł na bujanym fotelu, ustawionym jednym bokiem do kominka, a drugim do kanapy. Iza usiadała na kanapie. Przykryła kocem. Jej oczy błyszczały, odbijając ognisty blask.
– Wierzysz w Bogów? – zapytała, nagle rozpoczynając na temat, w którym Zak nie miał wiele do powiedzenia. Zak nie wiedział co odpowiedzieć. Zapatrzył się w ogień. Chrząknął.
– Myślę, że nie.
– Odpowiedz, Zak.
– A czy to ważne?
– Dla ciebie, tak. Dla reszty świata, nie.
Zak przypatrzył się Izie. Była od niego starsza o kilka lat. Miała ich około dwadzieścia pięć. Zak nigdy nie myślał o niej jak o zwykłej dziewczynie z poza miasta: tępej i nierozgarniętej. Bliżej jej było to feministek, których grono rosło w Stargardzie. Zdał sobie sprawę, że nic o niej nie wie, poza tym że mieszka ze znachorem. Wątpił nawet, czy jest jego córką. Nie było między nimi cienia podobizny. A Zak nie znał jej matki. Nigdy jej nie poznał.
– Wierze. Wierze, że każdy co do jednego, to skurczybyk.
– Zak?
– Co?
– Usiądź tutaj, obok mnie. I przestań proszę, mówić co, bo to niegrzeczne i żenujące.
Zak nie odpowiedział. Nie ruszył się z krzesła. Iza poklepała miejsce na kanapie obok siebie. Zak pokiwał głową.
– Nie – powiedział. – Tu jest mi dobrze.
– Proszę, Zak. Zimno mi. Chcę tylko twojego ciepła. To wszystko… Obejmij mnie.
– Tak dobrze?
– Może być, ale niczego sobie nie wyobrażaj… Zak, powiedz mi..
– Co?
– Zak!
– No co? Przecież niczego nie robie!
– Nie mów: co…
– Aha..
– Słyszałeś kiedyś o Splotach Mocy?
– Tak. Słyszałem też o kurozaurze z mokradeł i o innych istotach. Twój ojciec lubi o tym mówić. A mówi dużo.
– A słyszałeś o wilkołakach?
Zak zacisnął wargi. Nie odpowiedział. To był cios poniżej pasa. Świńska zagrywka.
– A zatem wiesz, czym są Sploty Mocy – stwierdziła Iza. – To są niezwykłe miejsca. A my… Pochodzisz ze Stargardu, prawda? Słyszałeś o Kryształowej Nocy, z przed sześciu lat?
– Owszem, słyszałem. – przyznał Zak. Zbity z tropu jej pytaniem. – To jeden z największych działów historii. O jakich uczono mnie na katechezie.
– Co o tym wiesz?
– Hm.. w sumie to niewiele. Ee.. coś o rzekach krwi. Krwi.. ee.. krwi?.. chyba piekielnych pomiotów. Tak. O właśnie tych złych. Które spływały tamtej nocy ulicami całego miasta. Coś o oczyszczeniu z… ee zła?.. nie to nie było tak.. wszechzła.. o właśnie.. wszechzła i ras nieczystych. Istot.. ee.. zrodzonych z demoniej.. demonicznej krwi.. Ee.. To by było na tyle. To nie był jeden z moich ulubionych działów historii. Tak w ogóle to nie lubię historii. Ale to swoją drogą. Bo to tandeta i kicz. Większość to bajki.
Iza wybuchła. Spontanicznie i nieoczekiwanie.
– A więc tego was tam uczą?! To była czystka. Masobójstwo. Wypleniono niemal wszystkie rasy niearyjskie! Tamtej nocy Zakon całkowicie przejął władzę w mieście. Zrobił to dzień po święcie Midgervarnen, kiedy cały świat, który zjechał do Stargardu, odsypiał dwunocne zabawy.
– Gówno mnie to obchodzi – burknął Zak. I to całkiem szczerze.
Iza zamilkła na kilka długich chwil.
– Moja matka była członkinią tutejszego kowenu, opiekującego się Splotem Mocy… Ale kowenu już nie ma. Został zabity sześć lat temu, razem z moją matką. Tamtej nocy zabito moją matkę. Tylko dlatego że nie wierzyła w Boga Słońca. Zamordowano.. i zgwałcono ją na moich oczach… A teraz ja i ci potomkowie kowenu, którzy nadal żyją, chcemy kontynuować… – Iza urwała nagle. – Kłujesz mnie w.. plecy… – mówiła wiercąc się. – Co ty tam.. – Zamilkła.
– Zak.. – syknęła.
– Aha?
– Powiedz proszę, że nie dostałeś erekcji.
VIII
Iza jechała na koniu. Trzymała niewielką latarnie nad głową. Zak szedł za nią, po śladach końskich kopyt, które oczyściły nieco drogę. Szli przez mokradła. Skute skrzypiącym, cienkim lodem. Zdradziecko skryte pod warstwami śniegu. Zdające się teraz zwykłym lasem.
Zak nie odzywał się ani słowem. Nie spytał się nawet, czy może dosiąść się na wierzchowca. Wiedział że byłoby to bezcelowe. Iza widocznie też nie była chętna do zbliżenia się. Ani do rozmowy.
Iza skupiała się na sekretnej ścieżce, którą bezbłędnie podążała, której Zak za cholerę nie potrafił wypatrzyć.
Po godzinie, choć Zak podejrzewał że nie przeszli nawet trzech mil w prostej linii. Dotarli do białych skał. Niskich, skrytych w konarach drzew, pionowych, nieprzebywalnych, wapiennych wzgórz, sięgających niemal do czubków drzew.
Zak nie miał pojęcia, że na bagnach mogą być jakiekolwiek skały. Tutaj drzewa rosły gęściej. Pnie miały wąskie. Ale konary rozłożyste, skręcone ze sobą i z konarami innych drzew, nieprzeniknione. Dlatego śnieg nie zalegał na ziemi. Teren był suchszy, ale i bardziej nierówny. Doliny mieszały się z wyniesieniami i skałami. Z drzew zwisały wielkie kłęby czegoś puszystego, białego. To coś białego nie podobało się Zakowi. Kojarzyło mu się to z pająkami. A Zak nie lubi pająków.
Zeszli do jaskini. Jaskinia okazała się tunelem, biegnącym pod wapiennym wzgórzem. Wyprowadziła ich do wąwozu. Dalej znów były moczary.
Dotarli do niewielkiego jeziora. Jezioro nie było zamarzłe. Woda spokojnie falowała i pluskała. Rozbijała się na brzegu. Brzeg był wysoki. Graniasty, wapienny.
Jezioro spowijała mgła. Nie widział co jest po jego drugiej stronie. Nie widział co jest na prawi i lewo, wzdłuż brzegu dziesięć metrów dalej. Zatrzymali się nad krawędzią skarpy.
Powietrze było wyczuwalnie cieplejsze.
Zak widział ognistą łunę bijącą od strony jeziora. Bijącą z wysokości skarpy. Domyślił się że coś tam jest na przeciwnym brzegu.
-Ee.. Co to? – zapytał spoglądając na stojącą obok Izę. – Ee.. Po co tutaj jesteśmy?
– Jesteś dwunasty, zapomniałeś?
– Dwunasty do czego?
Zak nie doczekał się odpowiedzi. Iza odjechała. Zak podążał ślepo za jej śladem. Objechali jezioro niemal do okoła. Zak nie wiedział czemu. Tam w stronę ognia miał miejsce początek szerokiej grobli, ciągnącej się w stronę ognia. To nie była grobla. Tylko płaski wapienny grzbiet wpijający się ku sercu jeziora.
Skołowany Zak zatrzymał się na grani. Oniemiały oblegał wzrokiem po ruinach, jakby stopionych z brzegami wyspy, niemal pionowej skały w kształcie ściętego stożka, na której stały. Ruinach czego? Nie wiedział czego. Ruiny wyglądały na stare. Bardzo stare. Niekompletne. Zwietrzałe. Rozmyte czasem. Coś było w tych ruinach. Coś wyczuwalnego w powietrzu. Zak pocił się.
Gapił się długo. Nie spostrzegł nawet, że Iza wysforowała się daleko do przodu.
Iza zatrzymała się przed bramą wjazdową ruin. Odwróciła konia w stronę Zaka. Miała głęboki kaptur na głowie, ale Zak był pewien że spojrzała na niego. Stała przez chwilę w tej pozycji. Nieruchoma. A później wjechała przez otwór do środka. Zostawiła go samego na grani.
Zak widział dziewięciu ludzi tłoczących się za bramą, przed ogniskiem, które tam rozpalono. Byli tak jak on i Iza, ubrani w długie czarne płaszcze z kapturami. Dość długo zastanawiał się nad wkroczeniem do ruin. Ale ciekawość przeważyła ponad rozsądkiem, strachem i przeczuciem że coraz mniej mu się to bycie dwunastym, podoba.
– Co to za miejsce? – zapytał wchodząc do środka. Budowla nie miała dachu. A tam gdzie płonęło ognisko, znajdował się kamienny krąg. – Kim są ci ludzie?
– To świątynia Diany, wzniesiona w miejscu Splotu Mocy – powiedziała Iza, stając przed Zakiem. Zasłaniając mu widok na grupę dziewięciu akolitów. Którzy stłoczeni w ciasnej grupie nie poruszali się, odkąd ich zobaczył.
– A my jesteśmy kowenem jej wyznawców. Jednak potrzebujemy dwunastego do pełnego składu. Inaczej nie będziemy mogli odprawić… rytuału. Dlatego potrzebujemy ciebie. I nikogo innego.
– Ale dlaczego mnie?
– Bo widzisz, dwunasty nie może być zwykłym człowiekiem… Dwunasty musi być związany z mocą. A ty taki jesteś. Nie jesteś? A twój ojciec? On był związany z mocą. A ty odziedziczyłeś to po nim.
– Nie.. Ja nie..
– To nie jest ważne. Jesteś nosicielem. To wystarczy. Element, który jest w tobie uśpiony, nierozwinięty, nie jest naturalny, powstał w miejscu takim jak to, albo przez miejsce takie jak to. Kto wie, jak jest naprawdę? Być może nawet nie ma nic wspólnego ze Splotem. Ale pewne jest, że to twór mocy.
Zak pocił się coraz mocniej. Chłód przenikał mu kości. Ale pocił się. Zaschło mu w gardle. Aura tego miejsca, była dziwna. Powietrze miało dziwny zapach, świerzbił go w nosie.
Zak nie był kimś, kto potrafił uzewnętrzniać swoje emocje i myśli. Jego stan określono, jako rozdarcie umysłu. Jego osobowość dzieli to, o czym on myśli i to, co robi na dwa światy, świadomości i podświadomości, jakich nie może ze sobą połączyć, jakie żyją odrębnie, ślepe i głuche jeden dla drugiego. Jego ciało nabyło pewne odruchy, które pozostają poza jego wolą, które blokują jego myśli przed właściwym, jasnym uzewnętrznieniem. Zak nie czuł strachu. Nie słyszał strachu swojego ciała.
– Co to za rytuał? – wypaplał, zerkając ponad barkiem Izy, na pozostałych członków kowenu.
– I kim są ci ludzie? Zak byłby głupcem, gdyby pożałował, że o to zapytał, gdy zamiast słownego opisu, zobaczył twarze członków.. członkiń kowenu, które pościągały kaptury z głowy.
Iza cofnęła się o krok. A moment później, coś jej się stało… Coś z nią się stało. Powietrze pomiędzy nią a Zakiem zafalowało. Pionowa ściana zakrzywiła widok na jej istotę, jak wzburzona, plazmatyczna, przezroczysta, bezbarwna ciecz.
Otoczyło ją gęste, ale rozmyte, niewyraźnie skrzące się powietrze zakrzywiające jej postać. Zak nie widział już przed sobą ludzkiej dziewczyny. Tylko humanoidalną, ale nieludzką istotę. Elfke. Słyszał o tym gatunku. Który jak zaraza szerzyła się na świecie. Spoglądał na demoniczną istotę. Wszechzło. Ale ona nie wyglądała na demona. Nie wyglądała na złą. Nawet troszkę.
Jednak Zak wiedział, że to tylko pozory. Zak słyszał na tyle dużo, aby wiedzieć o podstępności elfów na lekcjach historii. Istotach o pięknych ciałach, ale o duszach przeżartych złem. Nigdy nie interesował się elfami. Bo one wyginęły. Przestały już nękać świat. Problem przestał istnieć, więc, po co miał sobie zawracać nim głowę.
– Nie bój się. To tylko wspomnienia tego miejsca… – Iza uśmiechnęła się ciepło, gdy Zak nie odpowiedział, ani niczego nie zrobił. Gapił się na nią niedowierzająco. – Każda żywa istota znaczy świat wokół siebie fragmentem swojej duszy. Wcielone fragmenty gromadzą się na poziomie podświadomym u żywych istot. A to miejsce jest jak serce ziemi.. żywej istoty.. która ma ciało, ale nie umysł.. To miejsce ma podświadomość, ale nie ma świadomości. Tutaj wiele z tych fragmentów zostało wcielonych. To miejsce łączy się z tysiącami podobnych, na całym świecie. Ty jesteś nam potrzebny, aby porozumieć się z tamtymi miejscami.
– Ty jesteś elfkom. Iza pokręciła głową.
– Nie. To, co widzisz na mnie, to tylko wspomnienie tego miejsca, tego Splotu Mocy. To miejsce. Splot mocy. To jest prawdziwy cmentarz. To nie był głos Izy. Zak był tego pewien.
– To, co widzisz, to bardzo potężny fragment duszy, który kiedyś tutaj wcielono pośmiertnie. Który trwa w innym wymiarze. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Poprostu nie rozumiem tego. Ale tak jest. I to nie jest niebezpieczne… Zak. Chodź do mnie, proszę.
– Nie masz się czego obawiać – powiedziała, łapiąc go za dłoń. Z jej palców, spłynęło na niego rozluźniające ciepło. Mrowiące, lekkie wyładowania dziwnej energii. Wszelkie opory opuściły Zaka w jednej chwili.
Nie musiał dawać się prosić dwa razy. Nie hamował się. To miejsce przyciągało go. Być może wzywała go do siebie jakaś tajemnicza siła tego miejsca. Ale równie dobrze mogła to być jego ciekawość i fascynacja. Coś cicho wibrowało w jego głowie. Cicho, ledwo słyszalnie bzyczało.
Zak ciągnięty przez Izę wszedł w głąb magicznej sfery, którą spowiła go, pochłonęła jak ciecz pochłania ciało, podobnie jak Izę, moment wcześniej. Zauważył że niestawiająca oporu bariera jest gruba na stopę, dopiero gdy przekraczał jej granicę. Powietrze za barierą było gęste, wyglądało jak nieruchoma, niemal przezroczysta woda. Ale nie utrudniało poruszania się. Poza wyglądem powietrze nie było inne jak poza sferą. Ruchy choć niewymagające dodatkowego wysiłku, wydawały się płynniejsze. Setki rzadkich, niemal prześwitujących skrzących bladych pyłków wielkości kilkakroć mniejszej od ziarenka piasku wisiały wszędzie, zanikały i rozpalały na nowo.
Zak niemal nie poczuł różnicy, gdy przezroczytawy obłok otoczył jego ciało. Wpłynął do jego umysłu i ostrożnymi impulsami, przyjemnego porażenia odnalazł jego serce. Zak czuł że to coś wiązało się z jego duszą. I wtedy stało się coś, czego nikt się nie spodziewał.
Nieświadomość uderzyła w Zaka momentalnie, bez ostrzeżenia i w pełni nieoczekiwanie, niezatrzymywalna. Zak nawet jej nie poczuł. Nie mógł.
Niemal odrazu potem. Ale jedynie w umyśle Zaka. W którym na moment i tylko na moment, zatrzymany czas wznowił swój ciąg. Nadszedł przebłysk świadomości.
Krzyki. Strach. I krew.
Duszący dym krążył nisko nad ziemią. Osada była cicha i głucha, spała. Jedynie rozdźwięk kapania wody snuł się po okolicy.
Skąd wziął się duszący dym, skoro osada spała (w domyśle: wszyscy w osadzie jeszcze spali, więc nikt w piecu nie palił)? Jeśli miałeś na uwadze nadal mgłę, no to wybacz, z dupnego słownika synonimów skorzystałeś.
Jaki rozdźwięk? Poradnia językowa PWN-u biegiem marsz. Albo biblioteka i słownik do rączek...
Wóz nadjechał szybko i cicho. Zatrzymał się na rozstajach dróg. Nie zdradził się. Nikt w wiosce niczego nie zauważył. Smog był zbyt gęsty.
Co to miało w Twoim zamyśle oznaczać, że wóz się nie zdradził? Przypuszczam, że wiem, co chciałeś powiedzieć, opisać tymi słowami, ale Ci nie wyszło. Dlaczego? Niech Ci porządny słownik poprawnościowy odpowie, zapamiętasz na dłużej... Jaki, do cholery, smog? Rozumiem, że nadal chodziło Ci o mgłę --- byk jak na pokaz, znów wysyłam do słowników, czym jest smog, a czym --- mgła. Przy okazji --- to właśnie jest anachronizm, czyli użycie słowa, terminu, którego w tamtym czasie (1702 rok) nikt nie miał prawa znać. Przynajmniej nie na wsi, bo w Londynie kto wie, może już ten termin ukuli.
ehh.. no i pokazał diabeł rogi xD
ale dobrze, bo to oto mi chodzi głównie.
dym fajniej brzmiał niż mgłą albo opary, chyba. takie było moje odczucie. w sumie to może powinienem dopisać że dym nie wzlatywał nad kominy i mieszał się z mgłą (tylko lepiej to ująć). i tak było na początku, ale chciałem to skrócić. i skróciłem do samego dymu. i nie wiem jak to jest z tym paleniem a spaniem rano, bo sam mam pompe ciepła w domu i nie palę w piecu,
ale czasem trzeba okna pozamykać nad ranem bo wieśniacy palą i cała okolica zadymiona jest, nawet od jednego komina, więc można przypuścić że wieśniakom było zimno bo się skończyło palić w nocy, wstali nad ranem, rozpalili znów i położyli się spać. tylko pisać takie coś jest bez sensu.
a historia była prawdziwa z przynajmniej fragmentem I Rozdziału jeden. bo faktycznie nad ranem porywacze wyrzucili jakiegoś gościa u mnie na wsi w pobliżu sklepu xD i nikt niczego nie zauważył.
a smog. połączenie mgły i dymu. myśl;e że ludzie już wczesniej znali takie cos tylko nie w angielskim żargonie no i nie wiem jak określić smog innymi słowami niż smog albo mieszanka oparów i dymu.
a czytałeś coś więcej?
hmm w sumie uznałem że zwracanie uwagi na anachronizmy jednak nie ma dla mnie sensu,
bo po 1 - to nie jest z naszego świata, to co się tam dzieje,
a po drugie (2) - to nie jest praca naukowa, dzieło historyczne..
co do rozdźwięku to myslałem że to jest coś w stylu echa.. nie źle to ujołem.. myślałem że to rozchoidzący się dźwięk xD.. oj niewiedza boli. i to bardzo.
Ciebie, Autora, boli dopiero wtedy, gdy Ci ją ktoś wytknie, mnie, czytelnika, Twoja niewiedza z niestarannością pospołu boli natychmiast po rozpoczęciu lektury.
Dlaczego nie napisałeś, jak początkowo zamierzyłeś, o mieszaniu się dymów i mgły? Nie byłoby lania za smog... Bo anachronizmy wk.....ją każdego oblatanego w dziełach z podgatunku. Co pomyślałbyś o mnie, gdybym Merlina na motocykl posadził, i to na serio, nie w jakiejś wygłupiałce na konkurs bzdur? Albo tatuśkowi Skywalkera zabrał świetlny miecz i morgensterna dał mu do łapek?
Nie spiesz się, nia skracaj na siłę, nie kombinuj za mocno. Wóz nie zdradził się. Ale Autor zdradził się z nieumiejętnością przedstawiania swych myśli. Ani jedno skrzypnięcie kół (czy coś tam takiego podobnego) nie zdradziło, że --- i po balu, nikt Ci tego nie skrytykuje.
Z tego, co pisałeś powyżej i pod prologiem, wnioskuję, że zdajesz sobie sprawę z niedostatków swojego pisania i przyczyn tego stanu rzeczy. To połowa powodzenia. Zostało wziąć się do roboty. Zrób to, ale spokojnie, z rozmysłem i namysłem --- masz pomysł na niezłą historię, szkoda byłoby zmarnować, ale trzeba ją lepiej, ładniej przedstawić.
Powodzenia.
oglądałem ostatnio taki film, troche słaby, ale jednak z hollywood - uczeń czarnoksięznika i tam "merlina uczeń" (to co napisałem w " " to jest to o co Ci się rozchodzi z tą gramatyką, bo wiem że powinno to być uczeń merlina, ale jakoś lepiej to brzmi, nawet jeśli jest niepoprawnie, nie sądzisz? chociarz trochę?) znalazł się w przyszłości i jeździł w oldtimowym samochodzie. heh.. w sumie to myślałem że smog, serio lepiej brzmi od oparów i dymu.. no kurcze.. widocznie musze tego unikać.
i chyba musze się skupić na opisywaniu niektórych istotnych szczegółów, tylko najtrudniej jest dopatrzyć się tych istotnych. macie DRODZY KRYTYCY jakieś rady, jakie szczegóły mam opisywać, w jakim momęcie pracy(wstęp, środek, zakończenie: rozdziału, podrozdziału)?
zastanawia mnie też to czy każdy zwraca uwagę na coś takiego jak anarchronizm.. w wymyślnym swiecie, który mało bedzie miał wspólnego z tym naszym..
no i nie wiem jak było z powstaniem tego smoga, ale nazwa mogła istnieć już wcześniej, tylko mogła należeć do jezyjka potoczngo i mości londynscy lordowie nie uznawali tego określenia w swoim słownictwie. bo napewno takie coś istniało już w momęcie rozwoju przemysłu, metalurgi, fabryk itpp.. kiedy robiło się dużo dymu w miastach.
ale czort z tym, nie będe już używał słowa smog.. nigdy :S bo to anarchronizm, angyelsky i nie powinno się go używać
kolejna gapa, poczytałem w wikipedi że rewolucja przemysłowa nastąpiłą dopiero w xviii wieku i to wtedy buczał nad londynem smog
(...) jakieś rady, jakie szczegóły mam opisywać, (...).
Te, które są lub będą istotne. I których nie da się pokazać w inny sposób, których czytelnik nie "domaluje" sobie sam na podstawie wiedzy ogólnej oraz znajomości powszechnie stosowanych elementów scenografii w danej odmianie fantastyki.
Praktycznie każdy wie, jak wygląda wieś, okryta / przesłonięta mgłami. Więc wystarczy kilka słów: położona w dolinie wieś tonęła we mgle. Ewentualnie dodaj: z kórej ledwie wystawało kilka co wyższych kominów. Jedynie wieża kościelna rysowała się ostro na tle jaśniejącego przed wschodem nieba. I wszystko wiadomo. Nie musisz, nawet nie powinieneś szczegółowo i rozwlekle opisywać fotografii nad tekstem...
To samo dotyczy ekwipunku żołnierskiego, słabo oświetlonego wnętrza karczmy, złoceń na królewskiej karecie. Będzie w którymś momencie akcji istotne, że smok na herbowej tarczy ma ogon zawinięty w lewo, wtedy trzeba o tym napisać. Nie będzie to miało znaczenia --- wystarczy, że w herbie złoty / czarny / bury w niebieskie plamki smok.