
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Coksjanie przybyli na Ziemię w 1949 roku. Pochodzili z bardzo odległej galaktyki. Podróżowali po wszechświecie, poznając inne kultury i prowadząc z nimi handel. Ziemia była ich ostatnim przystankiem w sezonie podróży, więc postanowili zabrać stąd coś naprawdę wyjątkowego. Mieli na to zresztą bardzo dużo czasu, gdyż byli zmuszeni czekać na otwarcie się tunelu czasoprzestrzennego, prowadzącego do ich rodzimej planety. Otwierał się on bowiem rzadko, bo co kilkadziesiąt lat. To też nie stanowiło dla nich zbytniego problemu, ponieważ byli istotami długowiecznymi.
Po zwiedzeniu wszystkich kontynentów, postanowili, do momentu „wyjazdu", osiedlić się w Puerto Rico. Znaleźli odpowiednie miejsce, zamaskowali dokładnie swój statek i zaczęli badać wszystkie kupione na Ziemi rzeczy. A było to w roku 1994.
W końcu, przebrnąwszy przez rok zażartych dyskusji, wytypowali owe „coś wyjątkowego" spośród całego ładunku. Poszli więc do kapitana z zamiarem pochwalenia się zdobyczą.
– Kapitanie Broxie, pragniemy przedstawić panu okaz numer cztery miliony dwieście dwadzieścia trzy tysiące osiemset piętnaście. Zakupiliśmy to zwierzę od pewnego rosyjskiego, ekscentrycznego naukowca, który zajmował się mieszaniem gatunków. – To mówiąc, Nox, bo tak nazywał się kosmita, który zakupił owo zwierzę, ponaglił kilku pobratymców niecierpliwym gestem. Ci z kolei wprowadzili do pomieszczenia stworzenie o bardzo dziwnym wyglądzie.
Miało około metra wysokości. Okrągły łeb z wielkimi, niczym kurze jaja i święcącymi się na czerwono oczami. Z paszczy, wypełnionej kilkoma rzędami zębów, wystawały dwa duże i zapewne bardzo ostre kły. Jego skórę można było porównać do skóry gada. Poruszało się małymi skokami, wyprostowane, na dwóch trójpalczastych i bardzo umięśnionych nogach. Górne kończyny były za to o wiele wątlejsze. Potrafiłoby pewnie skakać o wiele wyżej i dalej, ale nie pozwalały mu na to kajdany. Grzbiet pokrywały, mieniące się wieloma kolorami kolce.
– Opowiedzcie więcej o tym stworzeniu i o całej transakcji – poprosił kapitan, a następnie rozsiadł się wygodniej na fotelu.
– Jak już mówiłem – zaczął Nox – kupiliśmy je od pewnego rosyjskiego naukowca, któremu brakowało pieniędzy. Lessie – tak na zwierzę wołała jego córka – rozmnaża się najprawdopodobniej bezpłciowo. Dokładniejsze badania przeprowadzimy potem. Potrafi ponadto latać. Wtedy te kolce w bliżej nam nieznany sposób przemieniają się w skrzydła. Do polowania używa tych dwóch kłów. Wbija je w szyję ofiary, a następnie wypija krew. Przypuszczamy też, że przy tym wstrzykuje zdobyczy jakiś jad, którego pochodzenia jeszcze nie znamy. Powoduje on brak stężenia pośmiertnego.
– Rzeczywiście… ciekawe stworzenie. Tylko nazwa taka jakaś… nie pasująca. Lessie? Mógłbyś mi, drogi Noxie, przypomnieć gdzie mogłem słyszeć to imię? – zapytał zamyślony kapitan.
– Na ziemi powstało kilka filmów, w których bohaterem był pies o tym właśnie imieniu.
– A, no tak, teraz pamiętam. Eh, ci ludzie mają naprawdę fascynujące pomysły. Kto to widział? Robić filmy, w których głównym bohaterem jest zwierzę, które potem ląduje na stole jako obiad. – Kapitan roześmiał się, a Nox postanowił nie uświadamiać mu faktu, że psa naprawdę rzadko można spotkać na stole.
*
Siergiej Rybakow skończył właśnie oporządzanie swoje małego stadka kóz. Zamknął oborę i wolnym krokiem skierował się w kierunku domu oddalonego o kilkadziesiąt metrów. Po podwórku biegały kury, a miedzy nimi sprawny obserwator mógłby dostrzec kilka zwierząt jedynych w swoim rodzaju. Były to efekty różnych eksperymentów, których wykonywanie gospodarz zaniechał z powodu ostatniej porażki. Do dziś pamiętał tego dziwnego człowieka, który zdecydował się kupić od niego to stworzenie. Kupiec przyszedł rok temu w towarzystwie dwójki pomocników. Zachowywał się dość nietypowo. Ktoś patrzący z daleka mógłby powiedzieć, że jest pijany. Nie czuć było od niego jednak alkoholu. Wygląd miał tez jak najbardziej prawidłowy – oczy nie podkrążone, źrenice normalnej wielkości. Użycie narkotyków odpadało. Siergiej powiedział potem żonie, że człowiek ten (jak też jego pomocnicy) sprawiał wrażenie, jakby nie umiał posługiwać się swoim ciałem. Wykonywał często jakieś nieskoordynowane ruchy. Gospodarz jednak dobił z nim interesu, gdyż koniecznie chciał się pozbyć przyczyny śmierci tylu kóz ze stada. Kupiec sprawiał
wrażenie zadowolonego z dokonanej transakcji, mimo faktu, że (zdaniem Siergieja) zapłacił o wiele za dużo.
Kiedy był już w połowie drogi do domu, zobaczył Oksanę, swoją jedenastoletnią córkę. Siedziała skulona pod jednym z drzew. Płakała. Podbiegł do niej i przykucnął.
– Hej, skarbie, co się dzieje? – zapytał, głaszcząc ją po włosach. – Czemu płaczesz?
– Brakuje mi Lessie. – powiedziała przez łzy. – Rok temu ją sprzedałeś tym panom i mówiłeś, że za miesiąc mi przejdzie. Ja do dzisiaj za nią tęsknie. – Rozpłakała się jeszcze bardziej.
– Już przecież o tym rozmawialiśmy. Nie mogliśmy jej zatrzymać, bo zabijała kózki i nie mielibyśmy nic do jedzenia. Po za tym mogłaby ci zrobić krzywdę swoimi ząbkami…
– Nieprawda! Ona mnie kochała! – zaoponowała Oksana.
– Nawet niechcący mogłaby cię skrzywdzić. – kontynuował spokojnie Siergiej. – Nie mogła z nami zostać. – zakończył tonem nie znoszącym sprzeciwu.
– Nienawidzę cię! – krzyknęła mu prosto w twarz. – A Lessie wróci, zobaczysz! – dodała biegnąc do domu.
Gospodarz kucał jeszcze chwilę pod drzewem, a potem udał się w ślad za córką do domu. Był głodny i zmęczony.
*
– Luis – zagadnął Michael do swojego syna, nakładając sobie kolejną porcję kolacji – Jutro pomożesz mi przy Suerte. – tak nazywała się ich najlepsza koza – Musimy przygotować ją do konkursu.
– Tak, tato – odpowiedział syn w przerwie pomiędzy kęsami.
– Musimy się przyłożyć. Suerte ma duże szanse zostać w tym roku najlepszą kozą w całym Puerto Rico, a nie tylko w Canóvanas.
– Dam z siebie… – Ucichł, widząc gest ojca.
– Co to było? – zapytał Michael – Słyszeliście? – i nie czekając na odpowiedź wybiegł z domu. Hałas dobiegał z obory. Rzucił się w tamtym kierunku. Otworzył drzwi, zapalił światło i… stanął jak wryty, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Wszystkie kozy ustawiły się pod ścianami, a na środku pomieszczenia leżała Suerte. Była wypatroszona. Ponadto, po dłuższych oględzinach można było dostrzec dwie dziury w szyi.
– Tato, co się… – Luis zamilkł w pół słowa.
– Synu, idź do domu.
– Ale…
– Powiedziałem, idź do domu!
Kiedy syn już się oddalił, Michael uklęknął przed kozą. Już na pierwszy rzut oka wiedział, że sposób wypatroszenia był nietypowy. Czynność ta została wykonana z nadzwyczajną precyzją. Człowiek, nawet najbardziej doświadczony musiałby spędzić mad tym dobrych kilka godzin. A kilku godzin nie miał, gdyż od skończenia pracy do kolacji minęła najwyżej jedna. W dodatku nigdzie nie było widać śladów krwi. Co, u licha?, zapytał sam siebie.
Po zakopaniu ciała, Michael postanowił udać się na spoczynek. Wtedy też ogarnął go nieopisany żal po stracie swojego ulubionego zwierzęcia. Wszystkie plany poszły na marne. Zaklął szpetnie w myślach. Umył się, przebrał i postanowił jeszcze zajrzeć do pokoju syna.
Luis nie spał. Ojciec podszedł do łózka i przysiadł na stołku obok. Poprawił kołdrę i pogłaskał syna po głowie.
– Tato, co zabiło Suerte?
– Co ją zabiło? – Michael zastanowił się dłuższą chwilę nad odpowiedzią. – Hmm… Chupacabra – powiedział w końcu. Nazwa wydała mu się jak najbardziej prawidłowa. Powstała z połączenia dwóch hiszpańskich słów: chupar, czyli ssać i la cabra, czyli koza.
– Złapiesz tego potwora? – zapytał z prośbą w głosie Luis.
– Zrobię co w mojej mocy. – westchnął ojciec i wyszedł.
Długo nie mógł zasnąć. Ciągle miał przed oczami widok zamordowanej kozy.
Stwierdził w końcu, że potrzebuje świeżego powietrza. Wstał więc po cichu z łóżka. Nie chciał bowiem obudzić smacznie śpiącej żony. Wyszedł na balkon. W pewnym momencie poczuł nieodparte wrażenie czyjejś obecności. Spojrzał na drugi koniec tarasu. Zamurowało go. Stała tam ona. Chupacabra. Hipnotyzowała go swoimi czerwonymi oczami. Krew ścięła się w żyłach. Nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Wiedział, że gdyby skoczyła na niego, nie stawiłby żadnego oporu. Dałby się zamordować równie łatwo jak Suerte. Potwór bez trudu zatopiłby swoje dwa ociekające krwią kły w jego szyi. Niczego takiego jednak nie zrobił. Przekręcił jedynie swoją okrągłą i straszną głowę, jak to zwykle robią zaciekawione czymś psy. Następnie chupacabra wydała z siebie dziwny dźwięk, coś między skrzypnięciem otwieranego wieka starej trumny, a odgłosami wydawanymi przez zarzynanego kota (tak opowiadał Michael dziennikarzowi kilka dni później) i… odleciała. Tak po prostu. Znikąd pojawiły się jej na grzbiecie skrzydła podobne do tych, jakie mają nietoperze. Człowiek poczuł nagłe mdłości i zwrócił całą kolację za balustradę balkonu.
W tym czasie za domem, w miejscu gdzie pochował swoją kozę, rodziło się nowe życie – kolejne pokolenie chupacabry.
*
– Kapitanie, mamy problem. – powiedział cicho Nox.
– Czy ten problem jest aż tak ważny, żeby przerywać mój sen? – zapytał obudzony kapitan. – Bo jeśli nie… – zawiesił znacząco głos.
– Lessie… uciekła
– Co?! Kto pełnił wtedy wartę w magazynie?
– Fox i Lox – odpowiedział Nox
– Stracić ich. Natychmiast. – zadysponował Brox. – A teraz wyjdź i pozwól mi się przygotować. Spotkamy się za dziesięć minut na mostku.
– Yyy… kapitanie, nie możemy wykonać polecenia egzekucji.
– A czemuż to, mój drogi Noxie?
– Ponieważ Lessie już to zrobiła.
*
– Wiesiek, odsapnijmy trochę. – powiedział spocony Roman.
– Romek, no daj spokój, jeszcze tylko ta jedna kłoda i wracamy do domu. – zaoponował tamten bez przekonania.
– Łap i nie pierdol. – Rzucił mu piersiówkę z wysokoprocentowym samogonem.
– Skoro tak się sprawy mają. – Wiesław dał się przekonać i pociągnął solidny łyk. – Reszta dla ciebie.
– Dobra, ładujemy resztę i wiejemy zanim się tu nam sołtys napatoczy. – stwierdził Roman, kiedy uznał, że wystarczy już tego odpoczynku i złapał za jeden z końców kłody. To samo uczynił jego towarzysz.
Byli braćmi. Wiesław był tym młodszym i… głupszym. Ot, zakała rodziny. Kradli właśnie drzewo z lasu, które następnego dnia mieli sprzedać w Radomiu. Starszy z rodzeństwa był wioskowym weterynarzem. Dość utalentowanym weterynarzem. Udawało mu się bowiem ratować średnio siedem z dziesięciu chorych zwierząt, ale i tak nie miał dużo do roboty. Popołudnia spędzali zwykle na piciu i pędzeniu samogonu. W obu aspektach tej sztuki dochodzili już do mistrzostwa. Podobno w Polsce była tylko jedna osoba, która potrafiła robić to lepiej. Obaj słyszeli o tym słynnym bimbrowniku z Wojsławic i ich celem było pokonanie go w tym jakże zacnym procederze. Na razie im to nie wychodziło.
Kiedy już załadowali ostatnią kłodę i mieli wsiadać na wóz, Roman zwymiotował.
– Ej, stary, no nie mów, że to przez bimber.
– Nie wiem co się stało. – rzucił, wycierając usta. – Zobaczyłem gdzieś tam w oddali dwie czerwone kropki. Jakieś oczy, czy co?
– Gdzie?
– No tam. – Starszy machnął ręką w kierunku lasu.
– Ty, tam coś się rusza! – krzyknął Wiesiek i też zwymiotował. – Co jest, kurwa?
Teraz obaj to widzieli. Stworzenie stało jakieś trzydzieści metrów przed nimi. Patrzyło się na nich wielkimi czerwonymi oczami, przekręcając niczym pies głowę. Z dwóch ogromnych kłów ściekała świeża krew. Cały grzbiet chupacabry pokrywały kolce, które w pewnym momencie znikły, a na ich miejscu pojawiły się skrzydła. Odleciała.
Bracia stali w osłupieniu jeszcze kilka minut, a potem, jakby nigdy nic, odjechali. Nie zdążyli już zobaczyć na niebie dziwnego kształtu, który wkrótce też zniknął.
*
– Jak to nie ma?! Przed chwilą ją widziałem! O! Tutaj, na środku monitora! Rozpłynęła się?! Tak po prostu?! – Brox krzyczał na każdego, kto mu się nawinął.
– Kapitanie, nie wiemy co się stało. – uspokajał go jeden z członków załogi. – Musi mieć coś w sobie, co ukrywa ją przed naszymi radarami. Wiemy, że udała się na północny-wschód. Wkrótce ją znajdziemy.
– Szukajcie. – powiedział już nieco spokojniej kapitan. – Ja w tym czasie będę w mesie.
*
Romana ze snu wyrwało głośne walenie do drzwi. Wstał niechętnie, przeciągnął się, ziewnął i w samych bokserkach poszedł otworzyć drzwi. Za nimi stał chłopak Wawrzyniaków. Był cały zasapany. Musiał tutaj biec przez całą wieś.
– Panie Romanie! U Marciniaków coś zabiło pięć kóz! Wszystkie leżą bez krwi na środku obory! – krzyczał. – Musi pan szybko tam iść! – zakończył i pobiegł z powrotem do wsi.
– Wiesiek! – wydarł się chwilę później weterynarz. – Wstawaj, musisz mi pomóc. Weźmiesz tą czarną torbę, co w destylarni stoi.
Ubrał się w biały kitel. Chciał wyglądać profesjonalnie. Jak prawdziwy doktor. Następnie wyszedł, żeby przygotować wóz. Uporał się z tym szybko, ale musiał jeszcze trochę poczekać na brata.
– Co tak długo? – zapytał jak tylko tamten wyszedł z domu. – Konia waliłeś, czy co?
– Oj, odpierdol się ode mnie. – skwitował Wiesiek. – Wcale nie muszę się ciebie słuchać.
– Już to widzę. Ty sobie byś beze mnie w życiu nie poradził. Dobra, wskakuj, jedziemy do Marciniaków.
Jechali wozem, ponieważ docelowe gospodarstwo mieściło się na przeciwległym końcu wsi. A wieś była bardzo długa. Główna ulica miała bowiem półtora kilometra długości. Dla dwóch braci ta odległość była niczym maraton. Szczególnie po nocy spędzonej na „pracy" w lesie i piciu.
W momencie kiedy zajechali pod dom Marciniaków, zebrał się już tłum gapiów. Roman zeskoczył z wozu i ruszył do obory. Wiesiek, chcąc, nie chcąc, zrobił to samo.
Weterynarz bez słowa kucnął przy pierwszej kozie. Miała na szyi dwa otwory o średnicy jakichś dwóch centymetrów. O dziwo, w pomieszczeniu nie było śladów krwi. Ktoś musiał się nieźle napracować.
– Kiedy to się stało? – rzucił w próżnię.
– Musi, że wczoraj w nocy. – odpowiedział mu Marian Marciniak, właściciel tego stadka.
– A którą mamy teraz godzinę?
– Jest w pół do dziesiątej. – powiedział gospodarz nieco zawstydzony. – Zwykle wstaję o piątej rano, ale wczoraj nieźle popiliśmy z chłopakami pod sklepem, sam rozumiesz.
Roman poruszał powoli nogami każdej z owiec.
– Dziwne, skoro leżą tu co najmniej… hm… sześć godzin, powinno występować stężenie pośmiertne. – zastanawiał się na głos. Nagle… zrozumiał. Był pewien, że musiało to zrobić to stworzenie, które wczoraj widzieli. Zaniemówił.
– …zrobić? – usłyszał strzęp pytania.
– Mógłbyś powtórzyć? – poprosił dziecko Wawrzyniaków. Dopiero teraz zorientował się, że chłopak też tu jest.
– Czy chupacabra mogła to zrobić?
– Że co, proszę?
– Chupacabra. No… ten… Wysysacz kóz. Interesuję się zjawiskami paranormalnymi i kiedyś czytałem o przypadkach w Puerto Rico.
– Jakimi zjawiskami? – zapytał Wiesiek, którego onieśmieliła złożoność zdania wypowiedzianego przez chłopca. Roman jednak już nie słuchał. Czuł narastający w nim strach. Strach, który z pewnością nigdy go nie opuści. Po okolicy grasuje chupacabra i trzeba coś z tym zrobić. Zamiar pokonania bimbrownika z Wojsławic zszedł na dalszy plan.
Wkrótce Roman zostanie uznany za wariata i zamkną go w psychiatryku. Nie dowie się już, że chupacabra nie planowała zostawać w Polsce.
*
– Mogę się przysiąść, kapitanie? – zapytał Nox, podchodząc do stolika, przy którym siedział Brox.
– Siadaj. – rzekł tamten zrezygnowanym tonem. – Macie coś nowego?
– Jeszcze jej nie znaleźliśmy. Ludzie nazywają ją chupacabrą. Wiemy w jaki sposób się rozmnaża. Potwierdziliśmy, że nie potrzebuje osobnika przeciwnej płci. Potrzebuje natomiast ciała, w którym będzie rozwijał się płód. Patroszy wtedy ofiarę, zjada wnętrzności i składa jaja wewnątrz. Z wstępnych obliczeń wynika, że robi to nieregularnie, ale ma swego rodzaju limit: w ciągu jakichś piętnastu lat może to zrobić dwa razy. Wiemy, że raz zrobiła to już w Portorykańskim Canóvanas. – opowiadał Nox, kiedy nagle dostał wiadomość. – Kapitanie, chyba mamy ślad chupacabry w Rosji. Wydaje mi się, że wraca do domu.
*
Siergiej wszedł do obory i oniemiał. Takiego widoku jeszcze jego oczy nie widziały. Ba, nie śnił o tym nawet w najgorszych koszmarach. Całe pomieszczenie było we krwi. Na środku siedziała jego córka, cała ochlapana posoką.
– Nie wierzyłeś mi, ale ja ci mówiłam, że Lessie wróci. Teraz już zostanie z nami na zawsze. Będzie miała dzieci, którymi się zaopiekuję. Ty też spełnisz w tym swoją rolę. – w tym momencie zaczęła się przeraźliwie śmiać. Za plecami Siergiej usłyszał odgłos zamykanych drzwi. Odwrócił się i zobaczył tam ją. Chupacabrę. Lessie. Wynik swojego ostatniego eksperymentu. Przekręciła głowę w wyrazie niemego zainteresowania i… skoczyła. Do śmiechu córki dołączył krzyk zabijanego ojca.
*
– Kapitanie! Musimy dać już spokój poszukiwaniom zbiega. – poinformował jeden z techników. – Właśnie otworzył się tunel czasoprzestrzenny na Coksa. Nie możemy dłużej czekać.
– Dobrze, lećmy, trudno już. – powiedział Brox. – Mój drogi Noxie, mógłbyś zrobić dla mnie jedną rzecz?
– Słucham, kapitanie?
– Jeśli kiedykolwiek tu wrócimy, przypomnij mi o potworze z Loch Ness. Mam ambicję, żeby go złapać. – to mówiąc, udał się do swojej kajuty. Czekał ich rok podróży.
Takie krótkie opowiadanie napisane na jakiś konkurs. Podszedłem do tego na luzie.
. Mieli na to zresztą bardzo dużo czasu, gdyż byli zmuszeni czekać na otwarcie się tunelu czasoprzestrzennego, prowadzącego do ich rodzimej planety. Otwierał się on bowiem rzadko, bo co kilkadziesiąt lat. To też nie stanowiło dla nich zbytniego problemu, ponieważ byli istotami długowiecznymi. – Nie rozumiem ostatniego zdania. Zwrot „To też” oznacza, że było coś jeszcze, co nie stanowiło problemu. A niczego takiego we wcześniejszych zdaniach nie widzę.
Wygląd miał tez jak najbardziej prawidłowy - oczy nie podkrążone, źrenice normalnej wielkości. Użycie narkotyków odpadało – Do czego ich używał? Zażywanie chyba… I w ogóle w tej formie brzmi to, jakby rusek chciał użyć narkotyków na swoim gościu. Nie wiem, zbić go nimi za ten wygląd…
Kupiec sprawiał
wrażenie zadowolonego z dokonanej transakcji, mimo faktu, że (zdaniem Siergieja) zapłacił o wiele za dużo.
Kiedy był już w połowie drogi do domu, zobaczył Oksanę, swoją jedenastoletnią córkę. – Tutaj kontekst sugeruje, że tę córkę zobaczył kupiec. Dalej z tekstu wynika, że Sergiej. Pomieszało się cuś troszki.
A Lessie wróci, zobaczysz! - dodała biegnąc do domu.
Gospodarz kucał jeszcze chwilę pod drzewem, a potem udał się w ślad za córką do domu. Był głodny i zmęczony. – skoro córka pobiegła do domu, a on udał się w ślad za nią, to moim zdaniem nie ma sensu dodawać, że też do domu.
- Luis - zagadnął Michael do swojego syna, nakładając sobie kolejną porcję kolacji – Jejku, jak to brzmi? Kolejną porcję kolacji? A nie lepiej było napisać, że np. sałatki warzywnej, zrobionej przez żonę na kolację, czy coś w tym stylu?
Wszystkie plany poszły na marne. – Na marne mogły pójść wysiłki. Plan mógł na przykład spalić na panewce, coś go mogło zniweczyć.
Hipnotyzowała go swoimi czerwonymi oczami. Krew ścięła się w żyłach. Nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. – komu się ta krew ścięła? Wypadałoby określić.
Potwór bez trudu zatopiłby swoje dwa ociekające krwią kły w jego szyi. – cudzych kłów raczej nie miał…
Przekręcił jedynie swoją okrągłą i straszną głowę, jak to zwykle robią zaciekawione czymś psy. – I tu to samo co wyżej.
Patrzyło się na nich wielkimi czerwonymi oczami, przekręcając niczym pies głowę. – składnia padła. Niczym pies przekręcając głowę, albo przekręcając głowę niczym pies. Bo tak to brzmi jakby coś przekręcał. Tzn. np. Przekręcał dupę niczym pies głowę…
Ty sobie byś beze mnie w życiu nie poradził. – znowu składnia. Ty byś sobie
Roman poruszał powoli nogami każdej z owiec. – Eeee… A czy przypadkiem wyżej nie pisało, że były to kozy? Transmutacja jakaś?
Ja bym miał tyle uwag technicznych do tego tekstu. I to tych najbardziej mnie rażących. Co do fabuły, to nawet nawet zabawne. Tylko za cholerę nie czaję zachowania tej dziewczynki. W wieku jedenstu lat takie rzeczy się z nią działy? Za sprzedanie zwierzaczka? A nic nie piszesz, że w jakiś sposób wpłynęło na jej umysł, więc jakieś takie nielogiczne mi się to wydaje.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Tak, kozy, oczywiście. Skopiowałem nie tę wersję. Sam kiedyś (pisałem to koło września) wyłapałem ten błąd. Pięć osób wcześniej to czytało i nikt tego nie zauważył :P Pośmiałem się trochę wtedy z nich... mimo, że to z mojej głupoty.
Dziękuję za wyłapanie tych błędów, z czasem postaram się takie usterki eliminować z moich tekstów. Lubię czasem spojrzeć na swój tekst cudzymi oczami.