- Opowiadanie: Jeff - Podarunek

Podarunek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Podarunek

I

Lukrecja Kowalska, tak nazywała się moja polonistka z podstawówki. Dręczyliśmy ją przez trzy lata na różne, wymyślne sposoby. Niewiele pamiętam z tamtego okresu, ale wiem, że był beztroski, pozbawiony wad i chciałbym, żeby wrócił. Nie, nie dlatego, że podobało mi się strzelanie z gumek do Kowalskiej, albo plucie na klamkę tuż przed jej wejściem do klasy. Ja ją szanowałem. Wiele mnie nauczyła, choć nie jestem pewien, czy w jakikolwiek wyróżniający się sposób zostałem utrwalony w jej pamięci. Nie potrafiła zapanować nad grupą trzydziestu uczniów, z których połowa miała głęboko jej nauczanie, a druga połowa bez przerwy kombinowała, jak jej uprzykrzyć prowadzenie lekcji. Do której ja się zaliczałem? Chyba do tej drugiej. Nauki jednak nie olewałem; z polskiego byłem dobry. Kowalska potrafiła nauczyć tych, którzy chcieli.

 

Przedwczoraj wykopałem dla niej grób, a potem wsunęliśmy do niego trumnę z jej zwłokami.

I tyle. Żyła sobie wartościowa kobieta, pracowała, tworzyła, walczyła z wiatrakami. Pewnego dnia zamknęli ją w drewnianym pudle i zakopali. Banalne, niczym spuszczenie wody w kiblu.

 

Rodzina, z tylko sobie znanego powodu, wyraziła życzenie, poparte odpowiednio wysoką gratyfikacją finansową, aby pochówek odbył się błyskawicznie, najlepiej w ciągu dwudziestu czterech godzin. Szef zakładu, w którym pracowałem, na kasę zawsze był łasy, zwłaszcza na taką, którą można zdobyć niewielkim wysiłkiem. Niestety, kiedy zaczął dzwonić do swoich pracowników, jego perspektywy extra zarobku topniały z telefonu na telefon. Weekend mieliśmy mieć, zgodnie z jego obietnicą „na milion procent wolny", w związku z czym Krystian wyjechał gdzieś pod Hannover, bo miał nagrane dwa samochody do ściągnięcia na handel. Janusz walczył

z przygotowaniami do komunii córki i oznajmił szefowi, że jak ten chce, to „może go wyjebać na zbity pysk", a on i tak w tę sobotę do roboty nie przyjdzie. Jurek, jak to Jurek, weekendy spędzał w innym wymiarze, gdzie telefony, obowiązki, szefowie, spóźnienia do pracy i inne tego typu duperele, nie istniały. A ja, nie wiedzieć czemu, zapytałem „Kogo chowamy?", jakby sprawiało mi to jakąkolwiek różnicę. Kiedy szef, troszkę zbity z pantałyku, odpowiedział, że Lukrecję Kowalską, zareagowałem w zupełnie nie przystający do mojego charakteru, sposób. Zgodziłem się przyjść do pracy w dniu, w którym mogłem robić zupełnie coś innego.

 

Grób wykopałem w sobotę przed południem. Przerzucając łopatą ziemię, kląłem pod nosem, że zgodziłem się robić to sam. Podczas rozmowy telefonicznej szef zaproponował podwójną stawkę, tak sam z siebie, bez żadnych nalegań. Oczywiście, przyjąłem propozycję, ale byłem gotów przyjść bez tego. Kiedy jednak zacząłem ryć w skamieniałej glinie, od tygodni nie zroszonej deszczem, ogarnęły mnie wątpliwości co do mojego sprytu i intelektu. „Po co ja tu przylazłem?", zadawałem sobie co chwilę pytanie. „Aż tak bardzo jej nie lubiłem." Pod koniec roboty pojawił się szef

z jakimiś dwoma menelami do pomocy. Przydali się później, kiedy przyjechała trumna ze zwłokami.

 

Wczesnym południem dołek był gotowy, a trzy godziny później wypełniony, zasypany i zwieńczony równo uklepanym kopczykiem oraz drewnianym krzyżem. Żadnych wieńców, kwiatów, tylko tabliczka z imieniem i nazwiskiem zmarłej, przymocowana do krzyża, a pod nazwiskiem dwie daty.

 

Zaczął wiać chłodny, nieprzyjemny wietrzyk. Stałem nad grobem mojej dawnej nauczycielki

i miałem mętlik w głowie. Jej pogrzeb nie mieścił się w żadnych normach. Ksiądz, owszem, był, ale jego obecność przy pochówku sprowadziła się do kilkukrotnego machnięcia kropidłem i znaku krzyża wykonanym ręką w powietrzu. Żałobnicy przybyli w skromnym gronie, jednym samochodem. Starsza pani, w wieku około siedemdziesięciu lat, cała ubrana na czarno, która jako jedyna uroniła kilka łez podczas pochówku; para w średnim wieku, zachowująca się, jakby wszystko dookoła miało zęby jadowe, gotowe w najmniej oczekiwanym momencie wyssać z nich życie oraz młody człowiek z czupryną jasnych, kręconych włosów, noszący obcisłe, czarne spodnie i szarą kurtkę. Podczas ceremonii, trwającej raptem jakieś cztery minuty, stał samotnie z prawej strony, a wzrok miał wlepiony w trumnę. Kiedy przywaliliśmy pudło ziemią, przeżegnał się

i szybkim krokiem oddalił w kierunku cmentarnej bramy. Po krótkiej chwili, w tym samym kierunku, podążyła pozostała trójka. Ksiądz i kościelny oraz dwaj przepici „pomocnicy" zniknęli wcześniej, zaraz po opuszczeniu trumny do dołka.

 

Sobota chyliła się ku wieczorowi, a ja nie byłem w stanie odejść od grobu. Z zachodu wiatr przygnał granatowe chmury; zanosiło się na pierwszy od wielu tygodni deszcz. Pomyślałem, że jeżeli zostanę tam jeszcze z pół godziny, to sam siebie będę się bał. I wtedy, stało się. Nie, ręka Kowalskiej nie przebiła świeżo uklepanej ziemi, ani nie przekrzywił się nagle krzyż.. Pojawił się, natomiast, dziwny osobnik..Nadszedł od starej części cmentarza, tej, w której brama przewiązana jest łańcuchem spiętym zardzewiałą kłódką. Był ubrany, tego jestem pewien; nie wiem tylko w co. Posiadał wzrost, wagę, kolory, jednakże próba opisania go byłaby pomyłką, ponieważ, z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnych szczegółów jego wyglądu. Rozmawialiśmy o zmarłej, a potem nieznajomy odszedł w stronę bramy głównej. Dziwne było to, że szybko straciłem go z oczu. Zbliżał się zmierzch, ale wejście na cmentarz jest zawsze dobrze oświetlone i mam niemalże pewność, że nie opuścił terenu nekropolii. Może udał się na inne groby? Nie wiem, nigdy więcej go nie spotkałem. Pamiętam natomiast, ze szczegółami, naszą krótką rozmowę. Dowiedziałem się wówczas, stojąc nad grobem swojej byłej nauczycielki, że jej śmierć w zasadniczy sposób różniła się od innych. Lukrecja Kowalska zdecydowała się na nią. W jej przypadku nie oznaczało to samobójstwa czy eutanazji. Ona

z a p r a g n ę ł a zakończyć życie i tak się stało. Nie musiała tego robić, mogła czerpać dalej

w zgodzie z prawem i przykazaniami.. Nieznajomy wyjaśnił mi, że była już znużona. Pragnienie śmierci nawiedzało ją od kilkudziesięciu lat i ostatecznie podjęła decyzję w piątek po pracy, po czym odeszła.

 

Niewiele z tego pojąłem. Rozmowa wyryła mi się w pamięci co do słowa, niczym napis wykuty dłutem na tablicy nagrobkowej, jednak w tamtym dniu ciekawość i zrozumienie podkuliły ogony

i zniknęły w zakamarkach podświadomości. W drodze do domu kłębiły mi się w głowie tabuny myśli. Chciałem zapomnieć o pogrzebie, o dziwnym nieznajomym i w ogóle o całym tym dniu, ale nie mogłem. Narastał we mnie jakiś irracjonalny strach. Wiem, to śmieszne, ale najbardziej bałem się tego, że w nocy nawiedzi mnie Kowalska i czegoś zażąda. Kiedy dotarłem do domu, starannie zaryglowałem drzwi i w napięciu czekałem do północy. O północy nic szczególnego się nie wydarzyło; skończyło się jedynie piwo w lodówce. Delikatnie uspokojony poszedłem spać.

 

Obudził mnie dzwonek do drzwi. Była niedziela, a w tym dniu często odwiedza mnie siostra. Zwykle spodziewam się jej około południa. Zerknąłem na zegarek; siódma trzydzieści. O tej porze to nie mogła być ona. Wygramolenie się spod kołdry zajęło mi dobrą minutę. Nie czułem się najlepiej po nocy spędzonej na przewalaniu się po łóżku w akompaniamencie koszmarów,

w których jakaś istota o nieokreślonym kształcie i kolorze usiłuje coś mi odebrać, a ja nie mogę się ani poruszyć, ani krzyknąć. Bolała mnie głowa, dzwonek dzwonił.

 

Otworzyłem powolnym ruchem, jakbym próbował uchronić się przed czymś, co znajdowało się za drzwiami. Przede mną stał młody człowiek.

 

– Dzień dobry – powiedział. Rozpoznałem go od razu. Ta sama, szara kurtka i jasno-żółte, pokręcone loki. – Moje nazwisko Leon Kasprzyk. Mam dla pana list.

 

– List? – burknąłem. – Jaki list?

 

Ostatni list, jaki dostałem był od mojej byłej dziewczyny. Miało to miejsce piętnaście lat temu i zupełnie nie pamiętam, co w nim było.

 

– Od pani Lukrecji Kowalskiej. Mogę wejść?

 

Poczułem rżnięcie w trzewiach i nagłe ciśnienie wzbierające gdzieś głębiej, w okolicach odbytu. Obudziła się, przetrawiona przez noc, jajecznica na cebuli. Żeby nie wyjść na chama, rzuciłem krótkie „Przepraszam, wejdzie pan dalej" i pobiegłem do łazienki. Nie wiem, czy słyszał, co się

w niej działo. Kiedy stamtąd wyszedłem, mój gość siedział na fotelu w salonie, a na ławie leżała koperta. Ładnie pachniał; z pewnością jakieś drogie perfumy. Miał na sobie eleganckie, czarne pantofle wypastowane na wysoki połysk, a i marynarka do tanich nie należała. Było mi trochę wstyd z powodu żołądkowych dolegliwości, którymi go uraczyłem, jednak nie na tyle, żeby za nie przepraszać. Zamiast przeprosin, zadałem mu pytanie.

 

– Jest pan zupełnie pewien, że adres, pod który pan trafił jest tym, który znajduje się na kopercie leżącej obok pana ręki?

 

Uśmiechnął się.

 

– Włada pan zaskakująco kwiecistym językiem, jak na grabarza. Spodziewałem się raczej pytania w stylu: „No, dobra. I co teraz?", albo co najwyżej: „Napije się pan czegoś?". Ach, te stereotypy. Muszę przyznać, że nie pierwszy raz sprawiły mi niespodziankę.

 

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc nie powiedziałem nic. Usiadłem w drugim fotelu

i wziąłem do ręki kopertę. Była biała, bez jakichkolwiek nadruków, zaklejona. Mój gość przyglądał mi się z uwagą i milczał. Może liczył, że zaproponuję mu herbatę? Nie zaproponowałem. Zamiast tego podniosłem się, odłożyłem kopertę i poszedłem do kuchni napić się zimnego mleka z lodówki. Uwielbiam zimne, nieprzegotowane mleko. Po chwili wróciłem do pokoju; nic się nie zmieniło. Nie wiem, może miałem nadzieję, że podczas mojego krótkiego pobytu w kuchni elegancik wsunie delikatnie list do swojej wymuskanej marynarki i cichutko się ulotni? Oczywiście, tak się nie stało. Westchnąłem ciężko i ponownie zwaliłem się na fotel.

 

– Pamiętam pana z pogrzebu – powiedziałem. – Bardzo skromny był.

 

– Tak.

 

– Później przyszedł jeszcze ktoś, ale nie bardzo mogę go sobie przypomnieć – dodałem po chwili.

 

– Tak, wiem.

 

– Dziwny był.

 

– Tak, z braku lepszych określeń można to w ten sposób ująć – zgodził się ze mną.

 

Zapadła cisza; rozmowa się nie kleiła. Wyczułem, że mój rozmówca na coś czeka. Zachowywał się swobodnie; miał lekko zmrużone oczy.

 

– Wyjaśni mi pan, o co chodzi z tym listem? – Postanowiłem zapytać wprost.

 

– Jak najbardziej, ale najpierw musi go pan przeczytać.

 

– Co, teraz?

 

Przytaknął skinieniem głowy i jakby trochę wygodniej umościł się w fotelu. Otworzyłem kopertę starając się jak najmniej ją uszkodzić. Wewnątrz znalazłem kartkę papieru zapełnioną po jednej stronie drobnym, lekko pochyłym, odręcznym pismem. Zerknąłem na siedzącego obok nieznajomego, który uśmiechnął się zachęcająco. Zacząłem czytać.

 

 

Drogi Auguście

 

Wyobraźnia podsuwa mi w tej chwili widok Ciebie czytającego ten list i zachodzącego w głowę, w jaki sposób i dlaczego znalazł się on w twoich rękach. Otóż, aby Ci to wyjaśnić, musisz wpierw zrozumieć, kim byłam i czego od Ciebie żądam.

 

Moja śmierć była moim wyborem. Byłam nieśmiertelna i mogłam żyć wiecznie, jednakże stało się to dla mnie męczące. Nie chcę zanudzać Cię szczegółami mojego życia osobistego, przejdźmy więc do sedna. Pragnę zaoferować Ci coś, co mam niekłamaną nadzieję, uszczęśliwi Cię i sprawi, że na długo pozostanę żywa w Twoich wspomnieniach. Na bardzo długo. We wszystko wtajemniczy Cię jegomość, którego przed chwilą poznałeś. Nie żądaj dowodów potwierdzających prawdziwość moich słów, ponieważ najprawdopodobniej ich nie otrzymasz. A gdyby stało się tak, że mój… stary przyjaciel postanowi przełamać twoją niewiarę i wątpliwości, wiedz, iż będzie to z jego strony poświęcenie, którego nie powinien dokonać.

 

Pozostaje jeszcze pytanie: Dlaczego Ty? Powody są trzy. Po pierwsze, zawsze miałam nadzieję, że wiele osiągniesz w życiu. Skończyło się na grzebaniu zmarłych, co w obecnych okolicznościach sprawia, że jesteś wręcz idealnym kandydatem. I to jest drugi powód. Trzecim, natomiast, jest mój ekscentryzm i bycie nieprzewidywalną. Pomyślałam sobie: „Dlaczego nie?" Nie byłeś mi bardziej obcy, niż ktokolwiek inny, wliczając w to moją córkę. Ciebie przynajmniej lubiłam.

 

Nie zastanawiaj się długo, nie jest to wskazane. Liczę na twój rozsądek i życzę wszystkiego najlepszego na nowej, długiej drodze życia.

 

Pozdrawiam

Lukrecja Kowalska

 

 

 

– Nie wydaje się pan być zdziwiony tym, co jest w liście.

 

– Nie często okazuję emocje. Jakby to ująć – wpływ wykonywanej profesji na życie osobiste.

 

– Celne. Zatem, panie Auguście, pozwoli pan, że teraz przejdę do wyjaśnień.

 

Zatem, pozwoliłem. Nie miałem innego pomysłu na zagospodarowanie najbliższych chwil.

 

– Zacznę trochę nietypowo, a mianowicie, odpowiem na wszystkie pańskie jeszcze nie zadane pytania. Tak, ja też jestem nieśmiertelny. Mój wiek? Nie ma sensu podawać go w latach, byłaby to liczba złożona z bardzo dużej ilości cyfr. Nie można mnie zabić w żaden sposób, wliczając w to spalenie, ćwiartowanie czy rozerwanie granatem. Jest nas wielu, wbrew pozorom. Byliśmy od zawsze i zawsze będziemy. Nie jesteśmy żadnymi bóstwami, strażnikami, demonami.

Z Bogiem, jeżeli istnieje, nie mamy nic wspólnego. Zwyczajnie, istniejemy w całym wszechświecie jako jeden gatunek pod wieloma postaciami. Możemy się rozmnażać, lecz nasze potomstwo nie jest nieśmiertelne, dlatego większość z nas tego nie robi. Potrafimy kochać, a utrata ukochanej osoby zawsze wiąże się z cierpieniem i bólem, które również nie są nam obce. Nasza liczba jest stała. Może pan pomyśleć, że musi być w tym jakiś cel czy przyczyna. Otóż, nie ma. Nasze istnienie nie wiąże się z żadną misją i nie zmierza ku żadnemu apogeum… Widzę, że chce pan coś wtrącić.

 

– Tak, chcę. Pani Kowalska umarła, więc jest was teraz o jednego… jedną mniej.

 

– Tymczasowo. Zaraz do tego dojdziemy. Oczywiście, każde z nas może w dowolnej chwili zdecydować o odejściu. W takiej sytuacji należy szybko uzupełnić powstałą lukę.

 

– W jaki sposób?

 

– Należy ją zastąpić innym nieśmiertelnym.

 

– A konkretniej?

 

– W tym przypadku – panem . – Wycelował we mnie wypielęgnowanym palcem.

 

Zapadła krótka chwila ciszy, podczas której intensywnie zastanawiałem się, co robić dalej. Biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności oraz stek bzdur, jakie usłyszałem z ust mojego rozmówcy, decyzja mogła być tylko jedna

 

– Jak pan ma na imię, bo zapomniałem?

 

– Leon.

 

– Panie Leonie, nie chcę być nieuprzejmy, ale zakłóca mi pan czas przeznaczony na niedzielny odpoczynek. Chciałbym, żeby pan wyszedł.

 

Nic nie odpowiedział. Na moich oczach postarzał się o jakieś czterdzieści lat. Siedział przede mną siwy, pomarszczony staruszek. Drgała mu lewa powieka, a dłonie miał pokryte brązowymi plamami.. Zjeżyły mi się włosy na całym ciele, a krew gorącą falą uderzyła do głowy, aż pociemniało mi przed oczami. To był strach. Co innego zobaczyć takie coś na filmie;

w rzeczywistości ludzki umysł interpretuje tego typu niezwykłe, niewytłumaczalne zjawiska, jako zagrożenie i zaczyna wyczyniać te wszystkie dziwne rzeczy z organizmem. Gapiłem się przerażonym wzrokiem na mojego osiemdziesięcioletniego gościa, który również nie spuszczał ze mnie wzroku. Kiedy serce przestało walić mi, jak młotem i udało mi się uspokoić oddech, zwrócił się do mnie zupełnie odmienionym, starczym głosem.

 

– Proszę potraktować to, jako dowód. Za chwilę wrócę do swojej poprzedniej postaci, ponieważ

w obecnej nie czuję się zbyt… komfortowo. Zanim to jednak zrobię, proszę mi powiedzieć, czy nadal życzy pan sobie, abym opuścił mieszkanie?

 

Zaprzeczyłem ruchem głowy. Głosu z zaschniętego gardła jeszcze wydobyć nie mogłem.

 

– Doskonale – powiedział staruszek i sekundę później rozpoczął się, trwający kilka oddechów, proces jego powrotu do pierwotnego wyglądu. Kiedy skończył, na jego czole perlił się pot, trzęsły mu się ręce i bardzo szybko oddychał. Na chwilę przymknął oczy i złożył głowę na oparciu fotela.

 

– Jezus, Maria… – wyrwało mi się, kiedy wrócił mi głos.

 

– Tak, oni też to potrafili. – Leon otworzył oczy.

 

– Słucham?

 

– Jezus z Nazaretu i Maria, obecnie znana, jako jego matka, to mój gatunek. Jezus, podobnie jak niedawno Lukrecja, zrezygnował w znany wszystkim sposób, choć w szczegółach wyglądało to troszkę inaczej, niż podają oficjalne źródła. Maria wciąż żyje i nie była jego matką.

 

– Jak to? – Zapytałem trochę głupkowato. Po tym, co zobaczyłem, gotów byłem uwierzyć już we wszystko.

 

– Zaopiekowała się nim zaraz po jego narodzinach. Biologiczna matka porzuciła go w jakiejś stajni, w której przyszedł na świat. W wieku siedemnastu lat stał się jednym z nas.

 

– Ale przecież, z tego co wiem, ukrzyżowano go w wieku trzydziestu trzech lat. Ile pożył? Szesnaście lat jako nieśmiertelny? – Ośmieliłem się podważyć logikę tego, co przed chwilą usłyszałem.

 

– Ukrzyżowanie miało miejsce wiele wieków po dniu jego siedemnastych urodzin. Jak się pan zapewne domyślił, możemy wyglądać na tyle lat, na ile w danej chwili chcemy.

 

– Po kim ON wypełnił lukę?

 

– Po partnerze Marii, Józefie.

 

– No, tak. Mogłem się domyślić.

 

– Wyczuwam w pana głosie sarkazm. Nadal mi pan nie wierzy?

 

– Ależ, wierzę. Oczywiście, że wierzę. Zastanawiam się tylko… – zająknąłem się. – Nie sprecyzował pan jak dotąd mojej w tym wszystkim roli.

 

– Myślałem, że już to ustaliliśmy. Na prośbę Lukrecji przyszedłem zaproponować panu nieśmiertelność.

 

Dalej nie poszło jak z płatka. Nastąpiła długa rozmowa, potem przerwa na obiad, wizyta mojej siostry, której bardzo szybko i, niestety, w niezbyt uprzejmy sposób, się pozbyłem. Były podniesione głosy, głównie mój, dużo wypitej kawy oraz spacerów po pokoju. Leon, gdzieś po drodze przeszliśmy na „ty", z detalami opisał, co musiałem zrobić, a czego robić, pod żadnym pozorem, nie mogłem, aby wszystko przebiegło sprawnie.. Krótko mówiąc, żeby otrzymać nieśmiertelność, musiałem przyodziać się w ciało kogoś, kto nim był. I to możliwie jak najszybciej, zanim zacznie się proces rozkładu i jego nieśmiertelne właściwości zaczną zanikać. Cała reszta, wyjaśnił Leon, nastąpi niejako automatycznie, bez mojego udziału. Niestety,

w bólach. Ale, jak dodał po chwili, jeżeli zrobimy to jeszcze tamtej nocy, sukces będzie gwarantowany. Zrozumiałem wtedy, dlaczego pogrzeb odbył się tak szybko po śmierci Lukrecji Kowalskiej i dlaczego wybrała mnie. Prawdopodobnie sądziła, że skoro jestem grabarzem, będzie mi łatwiej odkopać trumnę z jej zwłokami i przystąpić do… procesu. Nie czułem, aby to wyróżnienie mojej osoby wpłynęło na mnie pokrzepiająco.

 

Późnym popołudniem, kiedy uspokoiłem się na tyle, żeby trzeźwo wszystko przekalkulować, włączyłem muzykę i umościłem się w fotelu. Leon leżał na kanapie. Od dłuższego czasu miał zamknięte oczy, ale raczej nie spał. Myślę, że czekał na moją decyzję.

 

Przyjąłem podarunek od swojej byłej nauczycielki. Wykopaliśmy jej ciało w nocy, z niedzieli na poniedziałek; Leon pomagał, żeby było szybciej. Po otwarciu trumny, zdjęliśmy z niej ubranie,

a następnie, za pomocą narzędzi, które mój towarzysz przyniósł w niewielkiej walizeczce, zdarliśmy z niej skórę, jak z królika. Właściwie, ja tylko asystowałem; całą robotę wykonał Leon. Choć niewiele widziałem, bo ciemno było i nad cmentarzem zaczęła gromadzić się mgła, to odniosłem wrażenie, że nie robił tego po raz pierwszy. Nie wydawało się również, że ciemności

w czymkolwiek mu przeszkadzają. Operował skalpelem, jak chirurg nad dobrze oświetlonym stołem operacyjnym.

 

Precyzyjnie zdjętą przez niego skórę nałożyłem na swoje nagie ciało. Śmierdziała, kleiła mi się do ciała i byłem bliski zwymiotowania. Leon nie zwracał na moje niewygody żadnej uwagi. Spiął ją od zewnątrz jakimiś klamerkami, niczym kombinezon, a następnie, zgodnie z jego poleceniem, natychmiast położyłem się na trawie między grobami, żeby, jak to określił, „ nie zwaliło mnie

z nóg". Nie mam na myśli obrzydliwego fetoru ani lepkości pokrywającej mnie powłoki. Mam na myśli to, co nastąpiło kilka sekund później. Nieopisany ból przeszywający każdą komórkę, kosteczkę i włos, jakby wbijano w nie miliony rozżarzonych igiełek. Dla mnie czas przestał płynąć. Wszystko, oprócz bólu, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Ból i proces, tylko one istniały i tylko one się liczyły. Resztę okryła nieprzenikniona czerń.

 

Z późniejszej relacji Leona wynikało, że leżałem tam, wyprężony i sztywny, jak kłoda, przez dobrą godzinę. Kiedy zacząłem się poruszać, rozgrzebany przez nas wcześniej grób, był już przywrócony do swojego normalnego stanu, a Leon ocierał pot z czoła i popijał coś z piersiówki, przełykając głośno. Otworzyłem oczy.. Po skórze zdartej z kobiety nie było śladu. Wchłonąłem ją. A może raczej było odwrotnie? Dzisiaj to nie znaczenia. Tamtej nocy, prawdę mówiąc, też się nad tym nie zastanawiałem; byłem wycieńczony.

 

Chwyciłem wyciągniętą do mnie dłoń i z trudem stanąłem na nogach.

 

-Już po trzeciej – powiedział Leon. – Musimy się stąd wynosić. Kiedy odpoczniesz, nauczę cię, jak żyć. – Uśmiechnął się szeroko i pomógł założyć ubranie.

 

Cmentarz spowijała ciemność i mgła, ale ja widziałem wszystko, jak w słoneczny dzień.

I słyszałem robactwo w rozkładających się ciałach i nadchodzący świt i szum nielicznych, kopcących płomyków w palących się zniczach i wiele więcej. Maszerowałem, jak otumaniony, podtrzymywany przez silne ramię przyjaciela. Potrzebowałem głębokiego snu. Mogłem sobie pozwolić na wiele godzin snu. Miałem przed sobą całą wieczność.

 

 

II

– Na prawdę żyjemy nie wiedząc nic o swoim przeznaczeniu? Nie przekonuje mnie to.

 

– Dlaczego?

 

– Wydaje mi się, że naczelnym celem istnienia każdego znanego mi gatunku, bez względu na to, czy reprezentujący go osobnik jest tego świadom, czy nie, jest rozmnażanie się i przetrwanie. My mamy to zagwarantowane. Mam na myśli przetrwanie. Co, zatem, spowodowało nasze istnienie

i do czego zmierzamy? Bo przecież, nie do końca? Będzie jakiś koniec?

 

Dostrzegłem błysk w jego spojrzeniu i dziwny grymas na ustach.

 

– Nie znam odpowiedzi na te pytania. Nigdy się nad nimi nie zastanawiałem.

 

– Kłamiesz. Wtedy u mnie, w mieszkaniu przy Sobieskiego, też kłamałeś. Przepraszam, nie obruszaj się tak. Ujmę to inaczej; nie do końca mówiłeś prawdę. Teraz już wiem, nasz cel jest jasny i klarowny. I przerażający. Nie jest również prawdą, że nie można nas pozbawić życia.

 

Ten uśmiech na jego twarzy zawsze wyrażał potwierdzenie moich przypuszczeń. Tyle, że tym razem był jakby smutniejszy, niż zwykle. Wiedział, że zaczynam pojmować złożoność całej układanki, ale nie był pewien, czy zaakceptuję planowany efekt końcowy. Efekt, na który czekamy już kilkanaście miliardów lat, a jego pierwsze zwiastuny właśnie zaczęły się pojawiać.

 

Koniec

Komentarze

Hm. Mam jakoś strasznie mieszane uczucia. Z jednej strony bardzo dobry warsztat, fajny styl, widać, że to nie pierwszy tekst. Początek zacny i wciągający, a potem... sama nie wiem. Opowiadanie wygląda jak okrojone, zwłaszcza pod koniec; poza tym bohater przyjmuje nieśmiertelność, jakby to było pudełko czekoladek. Rozumiem, że jest samotnym grabarzem, który nie należy do nadwrażliwych, ale życie wieczne to nie byle co. Brakuje mi też jakichś opisów po przemianie, poza wyostrzonymi zmysłami i końcowymi wątpliwościami nie zdradzasz czytelnikowi nic z tego, jak facet czuł się w nowym wcieleniu. No, chyba, że ten tekst to prolog albo pierwsza część czegoś większego... jeśli nie, zostawiłeś bardzo otwarte zakończenie. Z chęcią zobaczyłabym w nim jakiś trop, zacieśniający ilość możliwych interpretacji... chyba, że jestem jakaś niedomyślna i rzecz jest oczywista ;) Wypisałam sobie też drobiazgi, które jakoś mi zazgrzytały:
Nie, ręka Kowalskiej nie przebiła świeżo uklepanej ziemi, ani nie przekrzywił się nagle krzyż.. Pojawił się, natomiast, dziwny osobnik..Nadszedł(...)
Ech, co to ma być? Pół kropka, pół wielokropek?
Poczułem rżnięcie w trzewiach
To "rżnięcie" jakoś mi tu nie pasuje...
poświęcenie, którego nie powinien dokonać.
Wydaje mi się, że "nie powinien był dokonać" albo "nie powinien dokonywać".

No dobra, namarudziłam się okropnie, ale dlatego, że uważam, że warto ;) Ogólnie opek podobał mi się, przeczytałam z przyjemnością cały, a do tego wywołał we mnie miłe skojarzenie z "Wywiadem z wampirem" (ciekawe, czy zamierzone). Pozdrawiam :)

Podobnie jak Nathicanie pospieszna, niczego nie podsumowująca końcówka nie spodobała mi się. Można pod nią "podłożyć"  niemal wszystko. Temat nieśmiertelnych, od kilkunastu miliardów (? --- od Big Bangu czyżby?) czekających na końcowy efekt, sugeruje tak wiele, że nie sugeruje niczego konkretnego, uważam.

Opowiadanie bardzo dobrze napisane i czyta się je z przyjemnością i bez bólu. Jednak treść jak dla mnie jest ciut za bardzo antropocentryczna. I myślę sobie, że logicznie rzecz ujmując istoty takie jakie opisaleś byłyby tak dalece różne od naszej cywilizacji, że trudno byłoby o porozumienie, jakie opisałeś. Jeszcze wiele innych pytań cisnie się na palce ale to tylko moje przemyslenia i nie są ocena opowiadania. Technicznie na 5.

Bardzo dobrze, gładko czyta się ten Podarunek w pierwszoosobowej narracji.

Nie ukrywam, że trochę nietypowy wydaje mi się sposób uzyskiwania nieśmiertelności poprzez cielesność obcej istoty przechodzącą na człowieka. A końcówka mogłaby być bogatsza, więcej wyjaśniająca... Jeśli to w ogóle końcówka, a nie wstęp do czegoś większego.

Faktycznie, tekst wygląda na jakiś wstęp do czegoś większego. A jesli to zamknięta całośc, to okrojona jak cholera, a i pewne kwestie nie zostają wyjaśnione. Ja osobiście tego typu motywy, tzn. jakieś straożytne istoty, kulty itp. itd. nardzo lubię, ale tu mi czegoś zabrakło. Jakiegoś głębszego sensu, powiązania z czymkolwiek. Byli sobie i już, ot tak, nawet nie za bardzo wiedzieli po co. Tekst technicznie bardzo dobry, ale fabularnie cholerka zbyt okrojony i ogólnikowy.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Bardzo dobrze napisane. Przeczytałem z przyjemnością, choć mam podobne odczucia względem końcówki jak przedmówcy. Mam nadzieję, że to nie koniec i kolejne części się pojawią, gdyż wiele kwestii pozostało do wyjaśnienia.

Pozdrawiam.

Przepraszam za różne interpunkcyjne wpadki, zwłaszcza za te dziwne, ułomne wielokropki w kilku miejscach. Powstały one przez przypadek, podczas korekt tekstu, a wychwyciłem je dopiero przed chwilą, kiedy przeczytałem całość tutaj. Jakoś biały tekst na zielonym tle lepiej kontrastuje i wszystko ładniej widać ;)
Kontynuacja nie jest wykluczona, choć jej nie planowałem. Rzeczywiście, kilka spraw / wątków wydaje się wymagać wyjaśnienia i rozwinięcia.
Dzięki wszystkim za uwagi.

Nowa Fantastyka