- Opowiadanie: frey - Zamek Mew

Zamek Mew

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Zamek Mew

Drzwi do celi otwarły się, przeraźliwie skrzypiąc. Dwóch strażników bez słowa pchnęło na kamienie lochu mężczyznę. Niewolnik, niemowa, trzymający światło w drżącej dłoni, postawił na progu dzban z wodą i szybko usunął się w cień. Zanim więzień zdołał się podnieść, zaryglowano drzwi.

– Czekajcie! – przypadł do nich i zaczął walić w okute stalą deski. – Ja nie mogę tu zostać! Jestem niewinny!

– To na nic. – Mruknął ktoś z kąta. – Witaj w Zamku Mew.

– Kim jesteś?

– Ha, ha! Dobre!

Z cienia podniósł się młodzieniec i wszedł w krąg światła rzucanego przez pochodnię. Chybotliwy płomień oświetlił długie włosy, rozrzucone w nieładzie na podartej kurcie marynarza. Z ramion spływał aksamitny płaszcz oficera. Odchylił głowę i przypatrywał się przybyłemu ironicznie.

– Dosyć już się naoglądałeś? – spytał po chwili. Odwrócił się i wrócił na swój siennik.

– Ja jestem Tod, a ty? – przybyły przygładził nerwowo postrzępioną tunikę.

– Złe pytanie, człowieku. Jesteś tu nowy, co? Podaj mi wody.

– Kim u licha jesteś? – podniósł dzban i trzymał go niepewnie.

– Nikim, przyjacielu. Jestem nikim – powtórzył sam do siebie. Potrząsnął głową i wyciągną rękę po naczynie. – Jak się tu znalazłeś?

– A, widzisz… – Mężczyzna wzruszył ramionami i usiadł pod ścianą. – Mam takiego sąsiada, zdziercę i oszusta. Uwziął się łotr na mój honor. Zaproponował pomoc, ja głupi uwierzyłem i ot, co z tego mam, psiakość. – Splunął przed siebie. – Powiedział, że jak mu przez dzień krowy przypilnuję, to mi dach załata. Poleciał niecnota do miasta i przed południem ja patrzę, a on straż prowadzi. Po co, pytam, a oni na to, że kradziej jestem. Tłumaczyłem jak mogłem, a oni nic, tylko mnie wywieźli, w łódź rzucili i ot, jestem. W lochu. A ten drań, oby mu ziemia kradła, nie dawała, paraduje wolny i szczęśliwy. Syna na nauki do miasta posyłam, nie wiem, z czego teraz płacić mu przyjdzie. Głupi ja! – jęknął.

– Nie jest aż tak źle. Przesłuchiwali cię już?

– Tak, przez godzinę, w kółko i na okrągło to samo: a wziąłeś? A czy na pewno tak powiedział? A ile mam złota?

– Wiesz, gdzie jesteśmy?

– W lochu – wzruszył ramionami.

– Słyszałeś kiedyś o Zamku Mew?

– Nie, a bo co? Byłeś tu już kiedy?

– Nie. Pozwól, opowiem ci. – Nieznajomy zzuł powoli buty i położył się na wznak. – Gdzie morze mgliście przechodzi w niebo, daleko za piaszczystym brzegiem kontynentu, na skalistej wyspie zbudowano Zamek Mew. Grube mury chronią go od nawałnic, a z wysokich wież można dostrzec światła stolicy. Ten dom zbudował sobie jeden z królów tak dawno, że tylko legendy przechowały jego imię. Ksanfar Dumny, bo tak się nazywał, nie lubił jednak morza i w pustej posiadłości osadził Feroena Nieszczęsnego, jednego z możnych, który był mu niewygodny – sprzeciwiał się jego okrutnym rozkazom. Mówili, że jako jedyny z żyjących nigdy nie skalał swojego imienia kłamstwem. Poplecznicy władcy, rzekomo przez przypadek, zapomnieli dostarczać mu żywności i tak, samotny Feroen w zamku zakończył swoje życie. Od tej pory, jak mówią, ktokolwiek skazi prawdę na tym miejscu, wraz ze wschodem słońca zakończy swoje życie, które odbierze mu duch tego, który tak umiłował prawdę.

– Bardzo zacna opowieść – przyznał Tod.

– Rozumiesz już, dlaczego tu jesteś? Jeśli skłamałeś, zabije się Feroen – mówił dalej, nie czekając na odpowiedź. – Do świtu zostawią cię tu, a potem, jeśli będziesz żywy, puszczą wolno i ukarzą twojego sąsiada.

– Czemu wzięli mnie, a nie jego?

– Widzisz, gdyby on tu zeznawał, na pewno by kłamał. W intencji króla nie leży, jak na chwilę obecną, zabijanie rolników.

– Skąd mam wiedzieć, czy mówisz prawdę?

– Sam się przekonasz. O świcie – odwrócił się twarzą do ściany.

Tod podrapał brodę w zadumie i przysunął się do towarzysza.

– Jak ci na imię?

– Dron. Ale przez ostatnie trzy dni występowałem jako Hestonian, dziedzic Ziemi Północnej, syn barona Haradora, oficer królewskiej floty.

– Jesteś baronem? – zdziwił się. – Dlaczego więc tu siedzisz?

– Nie jestem żadnym baronem, jestem Dron – mruknął.

– Nic nie rozumiem – obruszył się.

– Ja też. Słuchaj!- porwał się nagle z posłania. – Która była godzina, kiedy cię tu przyprowadzili?

– Ja wiem… Zmierzchało się.

– Mamy więc całą noc – wstał i zaczął szybko chodzić wokół celi. – Skłamałeś?

– Kto w życiu nie skłamał. Chyba ten twój Feroo…o, ten duch.

– Nie o tym mówię, czy skłamałeś na zeznaniach?

– Nie, na ojców pamięć.

– Więc mamy całą noc. – Zatrzymał się przez chłopem. – Mogę opowiedzieć ci moją historię, ale pod jednym warunkiem. Przysięgniesz mi, że opowiesz ją swojemu synowi, kiedy wyjdziesz.

Tod patrzył jak zaklęty w ciemne oczy Drona, aż wreszcie skinął powoli głową.

– Zgoda, co mi szkodzi.

– Przysięgnij! – syknął.

– Dobrze, już. – Podniósł się ciężko i położył dłoń na sercu. – Cokolwiek się stanie, niechaj bić przestanie, gdy raz dane słowo złamię pod namową. Przekażę swojemu synowi, co mi oznajmisz. – Sapnął i wytarł twarz rękawem. – Tak dobrze?

– Wyśmienicie. – Podszedł do pochodni i szybkim ruchem wsadził ją do dzbanka z wodą.

– Co robisz?

– W moim sercu nie ma światła. – Znów zaczął okrążać loch.

– Nie przeszkadza ci ciemność? – zdziwił się.

– Byłem marynarzem. – Stwierdził. – Zacznę od tego, że urodziłem się daleko stąd, w górach, na południu. Czy moich rodziców zabili, czy zginęli od zarazy, nie wiem. Może mnie porzucili. Grunt, że wychowywał mnie kto popadnie. Byłem w domu kowalów, bo mieli już siedem córek i nie mogli się doczekać chłopca. Potem u młynarza, bo potrzebował kogoś do pilnowania mąki. Na koniec okoliczni zbóje szukali kogoś na posyłki. Ostatkiem woli uciekłem stamtąd jak najdalej, na północ. Nie wiem, jak długo szedłem, ale wciąż gnała mnie myśl, żeby uciec, uciec daleko, od życia i od ludzi. Wreszcie doszedłem do morza, nie mogłem iść już dalej. Kiedy stanąłem na krawędzi klifu, ważąc się na ostatni krok, jaki zrobiłbym w swoim młodym życiu, ktoś złapał mnie za ramię i siłą zaciągnął do domu. Baron Harador raczył pomylić mnie ze swoim synem. Niech mu to niebo wynagrodzi, bo mnie się nie udało. – Przerwał i stanął.

– Byłeś podobny do jego syna?

– Tak, właściwie tak. Obaj byliśmy drobni i ciemnowłosi, w podobnym wieku. Baron miał kłopoty ze wzrokiem i o pomyłce przekonała go dopiero służba. Nie chciał mnie jednak puścić, mówił, że za bardzo ceni moje życie. Wychował mnie u siebie, jak własne dziecko.

– Szlachetny człowiek – przyznał Tod.

– Był szlachetny, mądry i uczciwy, w przeciwieństwie do swojego syna, Hestoniana. Ten był gotów zapomnieć własny dom, byle tylko wystarczyło mu złota na trunki. Nie darzyłem go żadnym uczuciem, ani przyjaźnią, ani nienawiścią. Choć teraz myślę, że lepiej byłoby dla nas, gdybym go znienawidził.

– Ale nie mówiłeś przed chwilą, że to ty byłeś tym synem?

– Nie skończyłem jeszcze opowieści. – Znów zaczął przemierzać wolno celę. – Hesto nie garnął się do roboty, a miał po ojcu dziedziczyć dowództwo nad potężną flotą. Ja za to całe dnie spędzałem w porcie, pragnąc zbudować baronowi w podzięce najwspanialszy okręt. Czas płynął, nieubłaganie zbliżając nas do klęski. Co, spytasz, może dotknąć barona? Tobie pole obrodzi, albo nie, dzieła poety kupią, albo odrzucą. A jednak. Pewnego dnia ze stolicy pchnięto na wybrzeże gońca, który zwoływał flotę reprezentacyjną na zaślubiny jednego z książąt. Zadanie było proste, należało w dwa dni przybrać purpurą okręty i ruszyć w górę rzeki, ale pan młody wyraźnie życzył sobie, żeby na ceremonii nie było starców. Dowodzić miał więc Hesto. Syn barona zniknął właśnie poprzedniego wieczoru i nikt nie spodziewał się go wcześniej, jak za tydzień. Pan, niczego nieświadom, szykował złoto dla nowożeńców, a służba chodziła przerażona, co godzinę ciągnąc losy, czy mówić o tym, że syn zniknął, czy nie. Wreszcie jeden z waletów udał się do mnie i niemal padając na kolana zapytał, czy nie zgodzę cię zastąpić Hestoniana. Po wieki niech przeklęta będzie chwila, kiedy się na to zgodziłem! – Bose stopy coraz szybciej wybijały rytm na kamiennej posadzce. – Chciałem dobrze, myślałem, popłynę i wrócę, baron się nie dowie. Na ucztę nikt nie zwykł wpuszczać marynarzy, podczas zaślubin Hesto miał nawet nie opuszczać pokładu. Marynarzom też bardziej odpowiadało moje towarzystwo. Parszywy los chciał inaczej. Dumny i głupi, gdy nadszedł czas, narzekając na Drona, który gdzieś przepadł, wyszedłem dumnie jako Hestonian, uściskałem ojca i na wiosłach ruszyłem do stolicy.

– Nakryli cię i dlatego tu jesteś? – wtrącił Tod.

– Cierpliwości, przyjacielu. – Skierował się na posłanie i usiadł ciężko. – Co się później działo, pamiętam jak przez mgłę. Ustawiłem okręty wzdłuż rzeki, środkiem miała przepływać tratwa nowożeńców. Słońce zwlekało jakoś z wyjściem na niebo, woda po ostatnich deszczach była mętna od błota. Książę siedział na paradnej łodzi, obejmując wpół narzeczoną, pozdrawiał marynarzy życzliwie, aż nagle rozpętało się piekło. Jego twarz wykrzywił grymas niezadowolenia. Skinął na wioślarzy, żeby zatrzymali jego łódź i rzucił trzy słowa oficerowi. Zadrżałem przebiegając w myśli wszystko, co powinienem zrobić, ale nie znalazłem uchybień. Nic nie znalazłem, rozumiesz!? – krzyknął.

Na korytarzu zadudniły podkute buty. Drzwi odemknęły się z jękiem strażnik z dłonią na mieczu stanął na progu. Milcząc podszedł do Toda, kopnął go i wskazał na leżącą obok zgaszoną pochodnię. Wieśniak podał ją skwapliwie. Żołnierz zapalił głownię i zatknął na ścianie, obrzucił bacznym wzrokiem siennik i wyszedł.

Tod dopiero po chwili odważył się spojrzeć na Drona. Młodzieniec leżał blady, z twarzą morką od potu, wlepiając tępy wzrok w sufit.

– Co się stało dalej?

– Myślałem – zaczął cicho i przerwał. – Myślałem, że wiem wszystko, że znam świat, że jestem w stanie wszystko zrobić sam. Ale jak bardzo się myliłem!

– Dlaczego?

– Jestem sierotą. Nigdy nie będę w stanie dorównać wiedzą dziedzicowi barona. Z setek przepisów, których się nauczyłem, przeoczenie jednego, może kosztować cię życie. Co cię stało, pytasz? – mówił powoli. – Otóż zapomniałem wywiesić jednej flagi, godła rodu barona. Głupia szmatka, farbowana na czerwono, jak krew, a na niej czarny ptak. Kawał płótna, które może za skarb uznać dziecko, ale władcy postanowili, że będzie ono stanowiło o moim losie. Pojmujesz to? Masz flagę, jesteś na szczycie. Zapomniałeś o niej, spadasz na dno. Rozumiesz?

– Nie – zaprzeczył Tod szczerze.

– I ja nie. – szepnął i umilkł.

– Złamałeś jakiś przepis i za to cię zamknęli, tyle ja rozumiem. Ale powiedz mi czemu tak rozpaczasz? Jeśli to prawda, co mówiłeś, każą ci zeznać. Jeśli nie skłamiesz, będziesz wolny.

– Nie rozumiesz.

– Nie – przyznał.

– Książę wydał rozkaz aresztowania mnie. Flota wróciła do domu. Hesto pewnie też. Służba będzie ciągnąć losy, kto powie o wszystkim panu. Baron jest stary i schorowany, jedyne, co dodaje mu sił, to jego honor. Ja właśnie tego go pozbawiłem. Lepiej by dla mnie było, gdybym wziął jego złoto i uciekł przed laty. Albo jeszcze lepiej, gdybym się wcale nie narodził. – Podniósł ręce do twarzy. – Mogę teraz skłamać. Powiem cokolwiek i umrę. Baron zaś nie przeżyje hańby. Jego syn dostanie dom na prowincji i tam będzie mógł zapić się na śmierć. Mogę powiedzieć prawdę, ale to nic nie zmienia.

– Twój pan będzie bardziej nieszczęśliwy, kiedy się dowie, że skłamałeś.

– Nie o to chodzi. – Westchnął. – Nie zniesie myśli, że jego ród uchybił prawom ceremonii.

– Co więc zrobisz?

– Oto, co zrobię. Opowiedziałem ci moją historię. Złożyłem na twoje barki ciężar większy, niż przypuszczasz. Będziesz musiał przekazać prawdę dalej. Twój syn będzie wiedział, jak to zrobić.

– W pieśniach? – spytał.

– O, właśnie. W pieśniach. Przywróć honor baronowi.

– A co z tobą?

– Jakie to ma teraz znaczenie? Najlepiej będzie, jeśli umrę. Nie popełnię już więcej głupstw.

– Nie możesz tak mówić! – Tod porwał się na równe nogi.

– A jednak.

– Nie pomogę ci się zabić – zacisnął pięści.

– Nie musisz. Wszystko, co dotąd powiedziałem, było prawdą. Wystarczy jedno słowo, a wkrótce duch zamku wymierzy mi sprawiedliwość. – Przymknął oczy. – Jestem synem barona Haradora – powiedział cicho, ale wyraźnie, po czym się roześmiał. – I tyle. Feroenie, czekam na ciebie!

– Skłamałeś! Dlaczego? – wieśniak cofnął się o krok.

– Nie męcz mnie już – szepnął. – Zaraz to wszystko się skończy.

W tej chwili za drzwiami rozległ się cichy, stopniowo narastający odgłos dzwonków. Wreszcie strażnik minął ich celę i, dzwoniąc, oddalił się. Chłop zbladł jak ściana.

– Co to znaczy? – wychrypiał.

– Zbliża się świt. To ostatni moment na pożegnanie się z życiem dla kłamców. – Dron wstał i przeciągnął się. – Mam nadzieję, że nie znudziłem cię moją opowieścią. Dziękuję za przysięgę, przyjacielu.

– Przecież to się nie może tak skończyć! – jęknął. – Słyszysz to?

– Hm, łańcuchy? Wycie wiatru? – podszedł do drzwi i wyjrzał.

– Co to znów oznacza?

– Przychodzi pan zamku. Jeżeli chcesz go zobaczyć, chodź tutaj. – Machnął ręką na niego. – Chociaż zostań, Feroen i tak do nas przyjdzie.

Powiało chłodem. Płomień zatańczył i zgasł. W ciemności słychać było tylko przyspieszony oddech Toda. Gdzieś dalej ktoś załkał, potem roześmiał się histerycznie. Po chwili ponownie rozbrzmiał dzwonek. Za drzwiami rozpalono światło. Dron cofnął się o krok i zachwiał.

– Świt – szepnął.

– Tak, świt. Oboje żyjemy – chłop wytarł czoło brzegiem kaftana.

– Co to znaczy?

– Może legenda nie była prawdziwa – stwierdził.

– Nie może być. – zaprzeczył marynarz.

– Więc jesteś synem barona.

– Nie to… To niemożliwe.

– Może Fero…ten jest nie surowy, ale sprawiedliwy. Masz, napij się – podsunął mu dzban.

Dron przechylił naczynie, zakrztusił się i splunął.

– Gasiłem w tej wodzie pochodnię, nie nadaje się do picia – powiedział po chwili.

Tod oparł się plecami o ścianę i wsunął ręce do kieszeni. Na jego bladej twarzy pojawił się uśmiech.

– Tak sobie myślę – mruknął – jak ja to wszystko żonie opowiem? Nie uwierzy mi przecież. – Może… Ale co ty robisz?

Dron zdjął płaszcz i okręcił go sobie dookoła szyi. Spod rękawa wyjął sztylet. Chłop rzucił się na niego i wyrwał mu broń.

– Zwariowałeś? – schował ostrze za siebie. – Nie dam ci się teraz zabić.

– Zabić? Nie – szepnął. – Gdybym się zabił, zawiódłbym tego, który moje życie ocalił. – Wyciągnął rękę. – Oddaj mi nóż, nie on zakończy moje życie.

– Po co ci on więc? – nie poruszył się.

– Nie mogę mówić prawdy, nie mogę skłamać. – Mówił sam do siebie. – Przyjacielu, o jeszcze jedną rzecz muszę cię prosić, odbierz mi mowę.

– Co mówisz?

– Moja historia przetrwa, jeśli dochowasz przysięgi. Nikomu nie potrzebny już mój głos, ty się nim staniesz. Wyjdziesz stąd. – przejechał dłonią po spoconej twarzy. – Wyjdziesz i będziesz mówił. A ja – urwał. Wyprostował się i podniósł twarz. – Słyszę kroki. Szybko, odetnij mi język, póki jesteś jeszcze ze mną, sam nie mam na to sił.

Wieśniak pokręcił tylko głową i cofnął się.

– Zaklinam cię! – krzyknął Dron. – Nie słyszysz, idą straże! To jedyne, co mogę zrobić dla barona, pomóż mi, błagam! Uwolnij mnie!

– To nie jest dobre – powiedział. – Usiądź. – Dodał ciszej.

– Dziękuję ci – osunął się na kolana. – Spiesz się. I pamiętaj, nigdy, nigdy nie skalać prawdy! – Odchylił głowę i przymknął oczy.

Kiedy Tod wyprostował się, w drzwiach szczęknął klucz. Dwóch strażników weszło do celi, obchodząc szerokim łukiem kałużę krwi. Za nimi wkroczył dumnie sędzia w długiej todze.

– Który z was to Hestonian, syn Haradora? – spytał.

Żaden z więźniów się nie poruszył.

– Odpowiadajcie! Ciekawe, kto dał wam broń? – mruknął. Skinął na jednego ze strażników. – Ty – wskazał palcem na chłopa. – Jak ci na imię?

– Tod, panie.

– Zabierzcie tamtego – wskazał na leżącego Drona. – Jeśli jeszcze dotąd nie zdechł, zachowa życie. Idziemy. – Zatrzymał się na progu. – Weźcie ten sztylet i sprzątnijcie. To sąd, nie rzeźnia.

Wyszli.

***

Mój ojciec, Tod, powrócił do domu. Sąsiada ukarano grzywną. Ojciec, dochowując przysięgi, przekazał mi opowieść marynarza. Zanim jeszcze skończyłem szkoły, pieśń o honorze Drona krążyła po stolicy. Ale pierwej nim udało mi się stanąć w wysokich salach barona, starzec zmarł. Nie wiem, czy poznał prawdę.

Nie wiem też, co stało się z Dronem. Może zmarł z upływu krwi, a jego ciało wrzucono do morza. Może tuła się gdzieś po wsiach, żebrząc o chleb. Ale pewnie został na zawsze w twierdzy Zamku Mew i przemierza samotnie nieskończenie długie korytarze jako jeden z wielu niemych, bezimiennych strażników.

Koniec

Komentarze

Mortycjana PORADNIK może się przydać. Polecam zajrzeć.

"- Kim u licha jesteś?
- Nikim, przyjacielu. Nie jestem nikim - powtórzył sam do siebie." - to już nie powtórzył, tylko zaprzeczył poprzedniej wypowiedzi.

Na razie nie doczytałem do końca. Może jeszcze powrócę.
Pozdrawiam

No, to zależy, jak podejść do sprawy. Nie powiesz pełnym zdaniem: jestem nikim, tylko: nie jestem nikim. To brzmi bardziej o polski, jak na mój gust. Ale dzięki.

Masz specyficzne podejście. "Nie jestem nikim" oznacza, jako podwójne przeczenie, że jestem "kimś".

Dokładnie tak jak pisze Adam:

Jeśli mówisz "Jestem nikim.", twierdzisz, że nie masz żadnej wartości, itp.

Jeśli mówisz "Nie jestem nikim.", twierdzisz, że jednak masz jakąś wartość, jesteś kimś, itp. (na przykład zaprzeczając wyzwisku "Jesteś nikim!" ;) ).

Jeśli mówisz "Nie, jestem nikim.", to twierdzisz, tak jak w 1. przypadku, że nie masz żadnej wartości, itp. (zaprzeczając komuś, kto twierdzi inaczej).

Reasumując: wszystkie trzy zdania brzmią "po polsku", ale mają inne znaczenia.

Te przeczenia to wredna sprawa - można się czasem naciąć...

Pozdrawiam

Nie, no ludzie, wybaczcie, ale mnie nie przekonujecie. W zdaniu: Jaś nigdy nie chodzi do kina mamy dwa zaprzeczenia, ale to nie oznacza, że Jaś chodzi do kina! Tylko tak się po prostu mówi. Podwójnych zaprzeczeń nie ma po angielsku, co się często myli i miesza współczesnym (wraz z frazą: wyciągnął swój miecz). 

Pomijając tę sporną kwestię, proszę o skupienie się na reszcie opowieści :] 

Sorry, ale jak nie rozumiesz różnicy miedzy "jestem nikim" a "nie jestem nikim" to ja Ci przyszłosci pisarza nie wróżę :) A na codzień jak sie z ludźmi dogadujesz? 

www.portal.herbatkauheleny.pl

zmieniłam. nie przekonaliście mnie, ale pewnie macie rację.  będę wdzięczna za komentarze dotyczące treści :)

Przykro mi, bo nie lubię pisać takich rzeczy, ale sama sprowokowałaś. Powoływanie się na brak podwójnych zaprzeczeń w języku angielskim to jakaś, wybacz, bzdurna kontrargumentacja. Piszesz po polsku czy po angielsku?
A to, że Jaś nigdy nie chodzi do kina, wcale nie jest podwójnym zaprzeczeniem.
Treść? Dość typowy konflikt z własnym sumieniem i normami, przyjętymi w przedstawionym świecie. Interesująca scenografia i nieczęsto spotykana "zwartość czasowa" --- zwykle takie historie rozwleka się ponad miarę.

Poszkapił się łotr na mój honor. --- Co zrobił??
I jeszcze kwestia sztyletu. Nie odebrano go Dronowi przed zamknięciem w celi? Dziwne, bardzo. Ale, ponieważ bez sztyletu nie byłoby tej historii, wymyśl coś uzasadniającego...

Dzięki za ocenę :)

Poszkapić się - omlić, przeliczyć, machnąć, pomylić (według słownika). W tym kontekście tragicznie wygląda (nie o to mi chodziło). Przepraszam i pozwolę sobie to zmienić.

Co do kwestii sztyletu, myślałam, że pisząc, że Dron wyciągnął go z rękawa załatwię sprawę (że jasne będzie, iż ukrył broń przez strażą), ale jeśli tak nie jest, wybacz, przeoczyłam.

Częściowo załatwia, ale chyba zawsze i wszędzie, również w światach fikcyjnych, aresztantom odbiera się wszystkie przedmioty, mogące pomóc w ucieczce, także tej ostatecznej, czyli w popełnieniu samobójstwa, pozwolić zaatakować strażników... Potrzebny, myślę, jakiś fortel albo czyjaś pomoc... Albo --- przyszło mi na myśl w tej chwili --- w oficerskich butach, solidnych zapewne, ciężkich, z podwójną cholewą... Jak uważasz?

Dwóch strażników bez słowa pchnęło na kamienie lochu mężczyznę. – Co to są kamienie lochu? Chodziło o kamienną podłogę?

 

Od tej pory, jak mówią, ktokolwiek skazi prawdę na tym miejscu, wraz ze wschodem słońca zakończy swoje życie, które odbierze mu duch tego, który tak umiłował prawdę. – Nie kapuję za bardzo stwierdzenia „ktokolwiek skazi prawdę na tym miejscu”. Tzn. w tej warowni w sensie?

 

Ostatkiem woli uciekłem stamtąd jak najdalej, na północ. – Też mi to zgrzyta. Gdyby rzycano na niego urok, to mógłby coś zrobić ostatkiem własnej woli, po czym zostać spętany mocą zaklęcia. Ale tak jak jest, brzmi to dziwnie.

 

Ten był gotów zapomnieć własny dom, byle tylko wystarczyło mu złota na trunki. – Tu tez mi nie pasi. Gdyby było: Był gotów sprzedać własny dom, byle tylko… albo: Gdy tylko miał dość złota na trunki i rozrywki, potrafił zupełnie zapomnieć o rodzinie, czy coś w tym stylu.

 

Ja bym miał tyle uwag, albo raczej wątpliwości odnośnie niektórych zdanek.

Co do fabuły, to tekst mi sie podobał. Jest tajemnicza, nawiedzona twierdza, jest fajna legenda... Lubie takie opowiastki.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Co do tych zaprzeczeń.

I
- Jesteś psem (nikim)?
- Nie jestem psem (nikim)! Jestem kotem (kimś).
II
- Jesteś kotem (kimś)?
- Nie, jestem psem (nikim).
III
Kim u licha jesteś?
- Jestem psem (nikim) przyjacielu. Nie jestem psem (I).

Jeśli wersja sokola była dla Ciebie zbyt ciężka do pokapowania, to może z mojej coś zrozumiesz :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

III wersja to ta Twoja, pierwotna.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Fas...:DDD

Tekst mi się nie podobał. Za szybko wszystko się dzialo. Czasem chaotycznie. Może to nie moje klimaty...

Nowa Fantastyka