
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Młodzieniec o pomarańczowych szatach pojawił się nagle w sercu płonącej ogniem szkoły. Płomienie wydawały się nie ranić go, omywały go tylko i rozwiewały jego długie włosy.
– Cholera. Spóźniłem się. – Stwierdził, omiótłszy wzrokiem stosy zwęglonych zwłok zalegające schody. – Mam nadzieję, że nie za dużo.
Jak gdyby nigdy nic, zaczął chodzić po szkole, szukając drzwi nie naruszonych przez płomienie. Szukając pomieszczeń, do których ogień się nie zdołał wedrzeć. Ludzi, którzy nie spłonęli.
Szukając bezskutecznie.
W końcu kroki chłopaka skierowały się ku Sali Konferencyjnej. Tam zamknął się jego rachunek.
– No pięknie. Szkoła poszła z dymem, podobnie cała przyszłość narodu w tej mieścinie. – Stwierdził, krzywiąc się. – Plus grono profesorskie… Ta. Nie ma co, jest gość skrzętny. Dokładniejszy, psiakrew, od szwajcarskiego zegarka. No, ale nie ma co ratować. Czas znaleźć tego idiotę i pokazać mu, że takich rzeczy się nie robi.
Ogień szalejący na ciałach w kącie wydał się maleć… A potem rozdzielił się. Jego część, oderwana od ciał, wzniosła się w górę i spoiła w jaśniejącą gorącem kulę. Która następnie poszybowała w powietrzu, kierując się ku plecom młodzieńca. A gdy w nie trafiła, eksplodowała płomieniem, uformowanym jednak i zestalonym. Eksplodowała w parę przejrzystych skrzydeł o piórach jak płomyki. Które rozpostarły się, gdy chłopak wyskoczył przez wybite okno i zeskoczył w dół. I które zamortyzowały jego upadek na trawnik, rozświetlany stroboskopowymi mignięciami błękitu i czerwieni, pochodzącymi z kogutów na dachach radiowozów policji.
Budynek był otoczony.
***
Płonący budynek oświetlał okolicę rudym blaskiem, gdy Savael sfrunął na trawnik. Przez ogrodzenie szkoły wyraźnie widać było policyjne barykady. Zza jednej z nich jakiś koleś z megafonem wywrzaskiwał coś o poddaniu się.
Chłopak podszedł do trójki przyjaciół, którzy stali naprzeciwko wejścia do szkoły i obserwowali czujnie policjantów. Na widok płonących skrzydeł, ten w błękitach spojrzał na niego pytającym wzrokiem. Savael pokręcił głową.
– Mamy tu niezły bigos. – Powiedział Biały, Tiriel. – Pożar ściągnął tu smerfy, będziemy mieli problem wydostać się stąd, nie zwracając szczególnej uwagi. A ten nowy…
– Załamał się. – Skwitował Honuriel, który, by ukryć zdenerowanie, cały czas poprawiał zielone mankiety. – W tym stanie nie możemy go wziąć, jeszcze się zabije i będziemy mieli problem.
– Cholera! – Savael rozejrzał się po okolicy z wkurzoną miną. – Nie ma szans, musimy skopać parę dup. Ja… Ja mam z tym nowicjuszem niedokończone sprawy. Wbiję mu do łba, co trzeba. Mogę liczyć na to, że gliny mi w tym nie przeszkodzą?
Pozostali uśmiechnęli się tylko, po czym dobyli broni. Choć to być może złe określenie – wszyscy trzej wyciągnęli dłonie ku niebu, a wówczas ich sylwetki rozmyły się nieco. By odzyskać ostrość, już przybrane w okazały rynsztunek. Kolczugi, napierśniki, naramienniki i karwasze. Beruel w błękitną tarczę. I wszyscy w miecze.
Trzech przyjaciół zwróciło się ku policji, błyskając dobytymi ostrzami. A potem ruszyli do szarży. Powietrze wkrótce wypełniły wystrzały z pistoletów i strzelb. Rozkazy. Krzyki. I jęki rannych. Bardzo wielu.
***
Savael podszedł do łkającego młodzieńca. Już miał na sobie swój błyszczący miedzianymi zdobieniami pancerz, choć jego dłonie były puste. Jego palce zakute w pancerne rękawice zacisnęły się na szczęce tamtego, podnosząc go lekko z grobowca.
– Jesteś z siebie dumny? – Władca Płomieni był wyraźnie wkurzony. – Patrz, co narobiłeś! W tej szkole nie przeżył nikt. Zginęli niewinni ludzie!
Widząc pusty wzrok Yona, Savael prychnął, po czym odrzucił go precz na ziemię. I postąpił krok ku niemu… natrafiając wszakże butem na grób. Patrząc nań i czytając napis uśmiechnął się upiornie.
– Ach, więc to tak… Nie tylko zabiłeś tylu ludzi, ale i własną ukochaną… Taak. No stary. Masz przekichane. Ale w zasadzie dobrze, że zginęła.
Leżący chłopak otrząsnął się nagle, podnosząc się na rękach nad ziemię. Jego wzrok utkwił w Savaelu. Już nie pusty. A ten ciągnął dalej, wpatrując się w oczy, w których coraz mocniej rozpalał się płomień gniewu.
– To dobrze, że zginęła… Nie zasłużyłeś na nią. Musiała się poświęcić, abyś przejrzał na oczy! Dałeś się zaślepić swojej ambicji, swojej żądzy. Stałeś się ich bezmyślną marionetką. A to dowodzi, że ani przez moment nie zasługiwałeś na to, by być z nią! Ale teraz na szczęście ona spoczywa w ziemi. Ale ty wciąż kalasz jej pamięć swoim istnieniem. Samą obecnością ją gwałcisz…
– DOŚĆ!
Yon podniósł się na klęczki, po czym wstał. Nienawiść aż kipiała z jego twarzy.
– Nie mów, jakbyś ją znał! Nie masz prawa!
– Bo co…? – Savael uśmiechnął się. Dopiął swojego celu. – Jak nie, to co mi zrobisz?
Yon zaciął usta. W jego dłoni po raz kolejny pokazało się ostrze. A jego klinga wymierzyła w pierś Ognistego. Który zaś uderzył dłonią w ziemię, po czym wyprostował się, ciągnąc za palcami język płynnego płomienia, który zaraz zastygł we włócznię o wąskim ostrzu i stalowym drzewcu.
– Jak się nazywasz, nieznajomy? – Spytał Yon grobowym głosem. – Tym razem chcę wiedzieć, kto zginął z mojej ręki.
– Savael Tchnienie Boga. Druid Kręgu Natury i Władca Płomieni. Lepiej to zapamiętaj.
– Zapamiętam. A ty pamiętaj, że w zaświaty wysłał cię Yon… Nie. Kronos. Po prostu Kronos.
Atak Yona był tak szybki, że umykał oku. Pierwszy skok został poparty mocą skrzydeł, a chłopak wykorzystał impet, by zadać druzgoczący cios. A za nim kolejne, szybkie, krzyżowe cięcia. Żadne jednak nie dosięgało celu, każde odbite ciężkim żelazem włóczni przeciwnika, które w jego ręku wirowało niczym trzcinka. Nagle, Savael wyprowadził szybkie pchnięcie. Stal zadźwięczała o stal, gdy ostrze odbiło się od jednego ze skrzydeł Kronosa. Ten uśmiechnął się tylko, po czym… odskoczył, wzlatując w powietrze. Prąd powietrza wzniósł go na dach szkoły, gdzie stanął on i machnął skrzydłami. Wydawało się że zrzucił z nich pióra. Ale zaraz znów zadzwonił metal, gdy Savael zaczął odbijać setki godzących w niego, ostrych stalowych pocisków. Jeden tylko umknął jego uwadze i niczym brzytwa rozciął skórę jego ramienia.
– Gratulacje, stary. – Rzekł Władca Płomieni, dotknąwszy ramienia. – Udało ci się mnie wkurwić.
U jego ramion na powrót zajaśniały ogniste skrzydła, na których wzniósł się wysoko pod niebo. Izwysoka spadł, pikując niczym orzeł, godząc włócznią w przeciwnika. Ten jednak niejedną wciąż miał sztuczkę w zanadrzu. Resztki jego skrzydeł rozwinęły się w aureolę cienkich drutów, które wściekle chłosnęły powietrze przed Savaelem i dosięgły jego ciała, znacząc je setką wąziutkich ranek. A wtedy zaatakował Stalowy, błyskawicznym cięciem odgradzając się od przeciwnika, zmuszając go do zatrzymania się i parady. I znów zwarli się, błyskawiczne cięcia ostrza Kronosa przeciwko ogromnej sile i zasięgowi włóczni Savaela. Cięcia napotykały jednak parady. Pchnięcia przebijały powietrze. Rytm ciosów był tak szybki, że zlewał się w jeden długi szczęk. Stalowa aura Kronosa nieraz chłostała rywala, napotkała jednak płonący płaszcz skrzydeł Savaela i odbiła się odeń niczym od zbroi. Ku zaskoczeniu Władcy Płomieni, druty nie stopiły się.
Walka przybierała na gwałtowności. Nagle, Savael rozpostarł skrzydła i rzucił się w tył, zawisając w powietrzu. Włócznia opadła nieco, gdy uwolnił z dłoni potężną strugę białych z gorąca płomieni. Kronos jednak nie stał już na budynku. On również wzniósł się w górę, elektrycznym brzękiem drutów ostrzegając przeciwnika. Ale nie rzucił się naprzód. Uśmiechnął się tylko. I również wypuścił z dłoni biały strumień. Ten jednak odniósł większy skutek. Oblał postać Savaela i zgasił żar jego skrzydeł, zakuwając członki Władcy Ognia w szczelnym kokonie twardego lodu. Nim ten cokolwiek zrobił, leciał już w dół, ku zbliżającej się ziemi. A kryształ, wydawało się, zawrzał, po czym zzieleniał. Zbliżająca się ziemia wydawała się tylko denerwować Władcę Ognia, który skupił się w sobie… Zaraz jego zbroja zaczęła jaśnieć, rozżarzona do białości przez jego wewnętrzny ogień. A wtedy kryształ… wybuchł. Eksplozja cisnęła Savaelem o ziemię i odebrała mu przytomność.
Kronos wylądował obok, stalowe druty swych skrzydeł opuszczając za sobą. Zakręcił też rurkę, z której wylał na przeciwnika chłodziwo. Desperacki krok, ale skuteczny. Teraz spojrzał na pokonanego przeciwnika z wyższością.
– Powinieneś był wiedzieć, że stal to nie tylko gorąco, ale i chłód. I to, że kryształ saletry od kryształu zamarzniętej wody różni się tylko dwoma atomami azotu. Azotu, który stanowi prawie cztery piąte atmosfery. A saletra jest środkiem silnie wybuchowym.
– Skończyłeś już naukę? – Dobiegł go z tyłu kpiący głos. – Bo jak tak, to chodź tu. Mamy do pogadania.
Kronos odwrócił się.
***
Pierwsza szarża trójki przyjaciół zaskoczyła policjantów. Pierwszy wpadł pomiędzy nich Honuriel, którego wielki, podobny do półksiężyca miecz błyskawicznie zrobił miejsce naprzeciwko bramy, ścinając z nóg stróżów prawa.
– Ej, Honuriel! Nie zapominaj się! – W wyrwę utworzoną przez kolegę wbił się Tiriel. Z rękojeści, którą trzymał, wychodziły klingi dwóch przeciwnie skierowanych mieczy, które na zmianę, w szybkim tempie, uderzały gości w granatowych mundurach – Pamiętaj, nie zabijaj bez potrzeby!
– Przecież wiem! Płazem dostali.
– I tak rób. – Beruel skoczył przed zielonego, zasłaniając go tarczą. I w samą porę to zrobił, gdyż zagrał na niej grad kul. – Nie zniżajmy się do ich poziomu.
Policja ocknęła się z szoku. Szybko porzucili pomysły z obezwładnianiem trójki i dobyli broni z ostrą amunicją. A jednak kule nie czyniły przyjaciołom szkody. Czy to trafiając w tarczę, Beruela, czy to odbijane błyskawicznymi paradami mieczy, pociski wydawały się ich po prostu omijać. Ale jednak zatrzymały ich pochód. Dwójka z oburęczną bronią zmuszona została do rozpaczliwej obrony przed deszczem ołowiu, który się na nich sypnął, Beruel zaś, choć skryty za tarczą, nie mógł się przedrzeć przez barykady.
Wtedy jednak Honuriel się wkurzył.
Gdy kolejna kula, ominąwszy szeroki płaz jego miecza, gwizdnęła mu koło ucha, spojrzał na adwersarzy i tupnął. A wówczas ziemia zatrzęsła się z ogłuszającym łoskotem i zaczęła pękać, w miarę jak ku barykadzie zaczęła płynąć fala siły. A gdy ją osiągnęła, rozległa się eksplozja, gdy zgromadzona w gruncie energia rozeszła się w potężnym wstrząsie, który rozniósł zaporę i poprzewracał stojące przy niej samochody. W tę szczelinę runął Beruel, zadając na prawo i lewo potężne ciosy swoim szerokim mieczem, rozbijając głowy, łamiąc nogi, ręce i żebra.
Lecz grad kul zagrał po stali po raz kolejny. Jak się okazało, policja wezwała wsparcie wyposażone w cięższą broń, która teraz wraz z niedobitkami patroli skryła się za samochodami i zasypała ogniem pistoletów maszynowych trójkę przeciwników. Ci skryli się za jednym z radiowozów.
Wszyscy trzej dyszeli ciężko, zmęczeni odbijaniem kul. Beruel raz po raz usiłował wyjść poza barierę samochodu, za każdym razem jednak ogień policji spychał go z powrotem. Sytuacja wydawała się niewesoła… Ale wówczas Błękitny Władca walnął pięścią w grunt.
– No nie! Tak nie może być, żeby nas byle pieski wynaturników ustawiały jak chciały! Mam dość!
Ogień umilkł na chwilę, a wówczas Beruel wstał powoli. Wszyscy policjanci wlepili w niego wzrok, gdy wykonywał skomplikowany gest… Ale przestali, gdy rozległ się cichy syk. I zaraz po nim seria huków. Woda w przydrożnych hydrantach wyrwała blokady i silnymi strumieniami uderzyła w stróżów prawa, powalając wszystkich na ziemię i niemal wszystkim wybijając z głowy opór. Niemal.
Niemal, gdyż jeden jeszcze spoglądał na niego. Wykazując się refleksem padł plackiem na ziemię, unikając wody, i teraz wstał, po czym opróżnił w nic nie spodziewającego się Beruela cały magazynek PMu.
Rozległ się tylko cichy gwizd i powiał gwałtowny, potężny wiatr. Kule pofrunęły… z powrotem do strzelającego, po czym wbiły się w jego kuloodporną kamizelkę, odbierając mu oddech wraz z przytomnością. A Tiriel tylko uśmiechnął się, odejmując palce od ust.
***
Za plecami Krona ramię w ramię stało trzech przyjaciół. Jeden, w błękitnej kolczudze, zbrojny w miecz i tarczę, spoglądał na niego pochmurnie. Drugi, z rękojeści broni którego wystrzeliwały w obie strony dwie klingi miecza, lekkimi ruchami miecza kusił, ale i groził, błyskając co chwilę srebrnymi naramiennikami. I trzeci, którego potężne, półksiężycowate ostrze opierało się ramię. Ten właśnie uśmiechał się do Kronosa, wyciągniętą dłonią rzucając mu wyzwanie. Zielona płyta jego napierśnika była matowa. Nie odbijała twarzy wroga.
– Skończyłeś naukę? – Powtórzył. – Jeśli tak, stawaj.
– Tak. Skończyłem dla niego. – Uśmiechnął się upiornie Kronos. – Teraz wasza kolej. Kto pierwszy?
– DOŚĆ!
Wśród uzbrojonych chłopców pojawiła się nagle dziewczyna. A Kronos zmartwiał. Jej oczy… jej oczy były takie same jak oczy Dot.
– Elaina! – Syknął Tiriel. – Uciekaj stąd! Przed bramą jest wielu rannych potrzebujących pomocy!
– Savael jest ranny! Muszę pomóc jemu. Ten miły chłopak na pewno mi pomoże. Prawda? Kim jesteś?
– Na imię mi… Kronos. – Stwierdził stalowy anioł. – Uwięziony we własnym śnie.
Po czym upadł na twarz i zemdlał.
– Cholera… wszystko muszę robić sama. – Zawołała dziewczyna, patrząc na tę scenę z dezaprobatą. Następnie obejrzała się na przyjaciół. – Może wy mi chociaż pomożecie?
***
Gdy się obudził, leżał w jakimś namiocie, przykryty zwierzęcymi skórami. Pierwsze, co poczuł, to wszechogarniający żal. Przypomniał sobie wszystko, całe swe życie. Życie, które w szale zniszczył. Ale, choć chciał, nie znalazł w sobie łez. Bo wspomniał też surowy grób gdzieś pośród spalonego miasta. I swój okropny czyn.
– Obudziłeś się. – Usłyszał łagodny, dziewczęcy głos. – To dobrze. Pójdę powiedzieć twoim braciom. Ucieszą się.
– Braciom…?
– Tak. Myślisz, że posiadałeś jeszcze jakąś rodzinę po masakrze, którą spowodowałeś?
– Nie…
– Właśnie. A oni są tacy jak ty. Oni również posiadają potężny dar. Ale, w przeciwieństwie do ciebie, wiedzą już jak go kontrolować. W tym są w stanie ci pomóc.
– Nie boją się? Że kiedyś utracą nad sobą panowanie? Tak… tak, jak ja?
– Pewnie, że tak. Pewnie to ten strach sprawia, że każdą wolną chwilkę poświęcają na trening. Trenują, by takie rzeczy im się nie zdarzały.
– Ja… ja zrobiłem wiele strasznych rzeczy.
Przed jego wlepionymi w sufit namiotu oczyma pojawiła się ładna twarz dziewczyny. Chłopak poznał natychmiast jej oczy. Ale nie mógł w żaden sposób odnaleźć podobieństwa między nimi, a tymi, które własną ręką zgasił. Jednak i tak poczuł ulgę na ich widok.
– Wiem. – Odezwała się. – Ale kto nie?
– Zabiłem jedyną osobę w świecie, której na mnie zależało… zabiłem też jedyną osobę, która mnie kochała… Jedyną, którą ja kochałem. Zabiłem setki ludzi, których imion nigdy nie znałem i już zapewne nie poznam.
– Musisz żyć dalej. Wszystko jakoś się ułoży.
– Tak myślisz? To dobrze.
W uchylonym nieco wejściu do namiotu pokazała się twarz Honuriela.
– Elaino, z kim… ach. Obudził się. Dzięki, że nas poinformowałaś.
– No soory bardzo. – Odparła dziewczyna sarkastycznie. – Następnym razem to wy będziecie pilnować rannych, a ja będę zbijać bąki, co ty na to?
Honuriel zaśmiał się.
– No dobra, żartowałem tylko. Ale teraz zmykaj. Mamy z nim do pogadania. Chłopaki!
Po chwili wokół łóżka chłopca siedziała już cała czwórka przyjaciół. Wpatrywali się uważnie w twarz nowego, jakby szukając oznak szaleństwa.
– Spokojnie, panowie. – Chłopak uśmiechnął się. – Nie zamierzam się na was rzucić. W każdym razie póki co.
– Spoko. Nie tego się boimy. – Uśmiechnął się ten w białych szatach. Tiriel, jak sobie przypomniał chłopak. Zdziwiło go to. W końcu nie przedstawiali mu się.
– Boimy się tego, co mógłbyś zrobić sobie. – Mruknął z troską ten w błękitach, Beruel.
– Jeśli powrócą ci wspomnienia. – Dodał zielony, Honuriel. – Co prędzej czy później się stanie.
– Jeśli o to chodzi, to też nie musicie się martwić. Pamiętam wszystko. I pogodziłem się z tym. Nie ukrywam, nie bez jej pomocy. Ma na imię Elaina, tak?
Wszyscy odetchnęli z ulgą.
– Oho, mamy właśnie kolejny dług wdzięczności u naszej drogiej Elainy. – Westchnął Beruel.
– Bo co do tego to masz rację. Ona ma na imię Elaina. Chyba wpadła ci w oko, co? – Dodał Tiriel.
– Nieważne! – Warknął, dotychczas milczący, Savael. – Nie po to przyszliśmy, przeszkadzając mu w odzyskiwaniu sił. Mamy mu coś do powiedzenia.
Poderwał się z ziemi i obszedł dookoła namiot.
– Widzisz, kiedy stajesz się jednym z nas, Władców Żywiołów…
– Otrzymujesz nowe imię. – Wtrącił Honuriel. – Na znak odrzucenia dawnego życia.
– To oznacza, że stałeś się jednym z nas. – Dopowiedział Beruel.
– Tylko, że jest jeden szkopuł. – Dokończył Tiriel. – My nie możemy nadać ci nowego imienia. Ono przychodzi do ciebie samo. I jeśli stałeś się już jednym z Władców, powinieneś je już znać.
– Już je znam… – Odparł chłopak, opadając na poduszki. – Brzmi ono Sealtiel, Słowo Boga. Ale ja, w przeciwieństwie do was, nie odrzuciłem za siebie swego dawnego życia.
– Co? – Czterej władcy z zaskoczenia krzyknęli unisono.
– To co słyszycie. Ja nie zamierzam porzucić swego dawnego życia. Gdy czas będzie odpowiedni, opuszczę was, by dokonać tego, co musi zostać zrobione. Zmienię świat. Dlatego proszę was, pozwólcie mi zatrzymać imię, które nosi moja dusza. Kronos. Więzień Snów.
Zapadła cisza.
– Wiesz… – Zaczął Tiriel. – To nie zdarzyło się od czasu, kiedy powstał pierwszy krąg Władców.
– Ale przyznajmy, sytuacja nie jest normalna. – Beruel miał ponurą minę.
– Po raz pierwszy Władców jest pięciu. – Stwierdził Honuriel.
– Dlatego… w sytuacji, jaka zaistniała, pozwalamy ci na to. – Rzekł Savael. – Umarł Yon Quiettlie. Niech żyje Kronos Więzień Snów. Władca Stali kręgu Władców Żywiołów.
Kronos opadł na poduszki. Był widocznie wyczerpany.
– Ha. Widać, potrzeba ci jeszcze odpoczynku. – Głos Savaela był wesoły. – To jeszcze jedno. Pozwolisz, że będę mówił ci Kron? To twoje imię jest takie… ponure.
– Mów mu jak chcesz! – Rozległ się rozzłoszczony głos Elainy. – Ale dopiero, gdy wypocznie! Wynocha mi stąd, ale już! Znaleźli sobie miejsce na posiedzenie, niech was… Idźcież w cholerę!
Poganiani obelgami dziewczyny, Władcy jak niepyszni wycofali się z namiotu.
– Ech. Kretyni. – Stwierdziła, stawiając na ziemi przyniesioną miskę, z której dobiegał smakowity zapach dziczyzny, gdy już pozostali sami z Kronem. – Nic, tylko by gadali. No, przynajmniej tym razem się nie pobili. A ty? Wiem przecież, że nie snu potrzebujesz. Te twoje mechanizmy zżerają dużo energii, zgadłam? Heh. Możesz kombinować ile chcesz, ale Matki Natury nie oszukasz tak łatwo. Wsuwaj. To ci się przyda. Od jutra zaczynasz ciężki trening. Ach, za słabyś, żeby unieść łyżkę, co? Daj mi to, pierdoło.
Następną godzinę spędziła z głową Krona na podołku, karmiąc go. I upewniając go, że odnalazł coś, czego nie był w stanie znaleźć w świecie techniki.
Że odnalazł swoje miejsce.
Nikt nie dodał jeszcze komentarza? Czyżby nikt nie dał rady przeczytać?
Niech żałują, ci, którzy sobie odpuścili czytanie - świetne opowiadanie!!! Jedno z lepszych jakie tu czytałem.
Pomijając kilka drobnych błędów (głównie nieszczęsna interpunkcja) jest chyba dobrze.
Jedno tylko pytanie: czemu "kujon" zapisaujesz jako "kuyon"?
No cóż, nie podzielam zachwytu przedmówcy. Moim zdaniem opowiadanie jest niestety słabe. Im bliżej końca, tym gorzej.
Zacznę od uwag technicznych: masa błędów, mnóstwo ortografów, źle używasz niektórych słów, parę razy poplątały się związki frazeologiczne. Styl nienajgorszy, choć jeszcze dużo pracy przed tobą. Dialogi momentami brzmią dość sztucznie.
Co do samej fabuły, to niestety nie podobała mi się. Jakiś tam zamysł może i był, ale wykonanie zawiodło. Tekst jak dla mnie nie do końca przemyślany, w wyniku czego cała intryga wydaje się naciągana i naiwna.
Końcowe strony i opisana na nich naparzanka są po prostu słabe. O mało nie wymiękłem, gdy przeczytałem o paradach mieczy odbijajacych kule. Cały ten fragment bitewny nadaje się, moim zdaniem, do totalnej przeróbki, bo w obecnej postaci jest po prostu śmieszny.
Wydaje mi się, że jesteś osobą w młodym wieku, także nie zniechęcaj się, tylko ćwicz dużo, a kolejne teksty będą na pewno lepsze.
Pozdrawiam.