- Opowiadanie: Shinen-san - Per Aspera, cz.1

Per Aspera, cz.1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Per Aspera, cz.1

Zmierzch z wolna usypiał ciche miasteczko Chemikalium. Niebo, zakryte ciepłym kocem smogu, nie zakłócało spokoju błyskami gwiazd. Ciche uliczki przemierzała jeszcze nieposłuszna rodzicom młodzież, szukająca okazji do zarobienia na solidną naganę. To jednak było całkowicie normalne – wiadomo, młodzież musi się wyszaleć, nim się ustatkuje i przyjmie odpowiedzialność dorosłego życia.

W tej właśnie chwili stało się coś, co mieszkańcy Chamikalium mieli zapamiętać do końca życia.

Ciszę rozdarł, niby nóż, ostry krzyk, a po nim następne. A wkrótce spokojną ciemność rozproszyła łuna olbrzymiego pożaru. Pożaru, nad którym unosił się okropny, mrożący krew w żyłach, histeryczny śmiech.

***

Miasteczko Chemikalium budziło się do życia. Budziki rozjazgotały się radośnie, budząc odpowiedzialnych ludzi, by wstali i przygotowali się do wykonania swojego codziennego rytuału pracy.

W jednym z domów w centrum znajdował się pokój, w którym budzik również zaczął dzwonić. On jednak przerywał sen osoby, którą mało kto uznawał za odpowiedzialną. Po chwili spośród poplątanych zwojów pościeli wystrzeliła bokserska rękawica na sprężynie, idealnie trafiając w stojący na nocnej szafce zegarek. Dźwięk umilkł natychmiast.

– Yon! – Kobiecy głos zza drzwi pomieszczenia, niestety, podjął zadanie poległego. – Znów popsułeś budzik? Wielka Technologio! To już trzeci w tym tygodniu! Myślisz że mamy zbyt dużo pieniędzy? Ech.

Drzwi rozwarły się na pełną szerokość, ukazując w całej, żałosnej dość okazałości sypialnię. Sprawczyni tego fenomenu – korpulentna kobieta o farbowanych na blond włosach, spod których mocno wychodziły kasztanowe drzazgi odrostów – weszła w otwarte drzwi, lustrując zawartość pomieszczenia. Wzrok intruzki przebiegł po stosach leżących gdzie popadnie, nie poukładanych, zmiętych ubrań, prześlizgnął się nad biurkiem, na którym leżał rozebrany na części komputer, i w końcu spoczął na łóżku, w którym, niedbale rozwalony, leżał długowłosy młodzieniec.

– No, już. Dość już tego barłożenia. – Kobieta podeszła do łóżka, bocianim krokiem lawirując pomiędzy zalegającym podłogę śmieciem. – Dziś jest ważny dzień, nie pamiętasz?

– Ale tam ważny… zwyczajna inspekcja. – Wymamrotał chłopak. – Dałabyś spokój, mamo. Nie chce mi się wstawać tak wcześnie, mam jeszcze czas…

– Jaki znów czas? – Stwierdziła kobieta sucho. – Masz już piętnaście lat, a wciąż nie nauczyłeś się nawet, że kiedy przyjeżdża kierownik z Warszawy, by wybrać kandydatów do stypendium na Najwyższym Technikum, to należy się porządnie przygotować! Taka szansa powtórzy się za wiele miesięcy, a może nawet wcale!

– Co mnie to obchodzi?

– Nie wiem! Ale masz wstać! I to już!

– Oj, mamo…

– Już!

Drzwi trzasnęły za wychodzącą matką, zaś syn westchnął ciężko, podniósł z nocnej szafki okulary igumkę do włosów, po czym zwlókł się ze swego leża. "Cholera", pomyślał. "A miałem taki piękny sen… ale nieważne. Niebo nie może rzeczywiście być niebieskie. Wyklucza to nauka"

Po czym szybko przetarł i założył okulary, związał ciemnozłote włosy i zabrał się do przekopywania stert ubrań w poszukiwaniu jakichś bardziej eleganckich ciuchów. Denerwowało go to, ale skoro matka życzyła sobie, żeby zrobił wrażenie na tej szyszce zBabilonu (jak w myślach nazywał stolicę), to niesłusznym wydawało mu się oponować. Było, nie było, uważała to za naprawdę ważne. "Ale, jak znam życie, to i tak mi się to nie uda.", dodał w myśli, krzywiąc się. "Oni mi nie pozwolą"

Odnalazłszy wśród szmat czystą koszulę non-iron, garnitur i krawat, jak również parę czystych slipów i skarpet (w tej właśnie kolejności), ubrał się i wyszedł z pokoju, kierując się ku kuchni, z której dobiegał zapach synto-jajecznicy.

***

– Czy mogę panu służyć czymś jeszcze? – Właściciel hotelu giął się w ukłonach, chcąc przypodobać się dyrektorowi Regionalnego Wydziału Technikum Najwyższego w Warszawie, który przybył właśnie wizytować lokalne Technazjum. – Pokój, który pan zamówił, ten czteroosobowy, posiada wszelkie wygody. Kazałem dostawić wszystko, co będzie panu potrzebne.

– Mnie? – Otyły mężczyzna o nalanej twarzy otarł z potu łysinę, po czym spojrzał srogo na hotelarza. – Nie, no proszę pana. JA tu, proszę pana, nie zamierzam mieszkać! Ja, proszę pana, załatwiłem sobie nocleg w najbardziej luksusowym hotelu w Krakowie. To jest, proszę pana, dla obecnych, proszę pana, stypendystów, o tych tu.

Z cienia rzucanego przez pokaźne cielsko dyrektora wychynęło czterech młodych ludzi. Ubrani byli dziwnie: w tuniki z jakiegoś dziwnego materiału o przytłumionych barwach, przewiązane pasami z tworzywa znakomicie udającego prawdziwą skórę, takiejż barwy długie płaszcze i luźne spodnie. Co więcej, jak stwierdził hotelarz ze zdziwieniem, każdy był ubrany na inny kolor: zielony, pomarańczowy, niebieski i jasnoszary. Cóż, diabeł tam wie, co się teraz nosi na stolicy.

– Ale, czy to rozsądne, zostawiać tutaj czterech młodych ludzi? Wie pan, jaka ta dzisiejsza młodzież jest… – Hotelarz wzdrygnął się lekko. – … nieodpowiedzialna.

– Toż to jest, proszę pana, nonsens! – Odparł dyrektor, śmiejąc się sztucznie. – To są nasi najlepsi, proszę pana, stypendyści. W całości polegam na ich osądzie w kwestii, proszę pana, doboru świeżej krwi.

– W całości?…

– W całości. No, to na mnie już pora. Niech pan się nie przejmuje ich rachunkiem. Gdy wrócę, to, proszę pana, uiszczę. Do widzenia.

Słoniowaty dyrektor podał hotelarzowi dłoń do uściśnięcia, po czym wyszedł.

– W takim razie… – Hotelarz wzruszył ramionami. – pozwolą panowie, że zaprowadzę ich do pokoju.

***

Czekali na niego w drzwiach szkoły. Gdy tylko przestąpił próg, poczuł gwałtowne szarpnięcie, gdy dwie pary silnych rąk chwyciły go za ramiona i popchnęły na ścianę.

– No proszę! – Yon rozpoznał ten głos. Należał do jego najgorszego wroga, Mike'a Vandalla. – Co my tu mamy. Przyszedł wreszcie nasz marzyciel. Co tam, kuyon? Ma dziwną minę, nie, chłopaki?

Vandall wyszczerzył zęby do swoich dwóch kolegów, którzy właśnie trzymali Yona pod ścianą. Kumpli tych młodzieniec nazywał ABSy – ze względu na charakterystyczną cechę w ich wyglądzie poza ogromnymi mięśniami, jaką był Absolutny Brak Szyi. Vandall różnił się od nich zupełnie: wysoki przystojniak o krótkich czarnych włosach i twarzy rodem z warsztatu Michała Anioła. Nic dziwnego, że leciały na niego wszystkie dziewczyny w szkole. Wszystkie, poza jedną.

– Vandall! Puszczaj go!

„To ona.", pomyślał Yon. „Mój rycerz w lśniącej zbroi." U szczytu schodów wiodących na piętro szkoły stała niewysoka, czarnowłosa dziewczyna o zgrabnej figurze i delikatnych rysach twarzy. Twarzy, na której obecnie malowało się oburzenie.

– Powiedziałam, zostaw go! – Wrzasnęła dziewczyna. – No już!

– Ja go nie trzymam… – Vandall posłał do niej jeden ze swoich uśmiechów. Ta mina powalała na kolana większość samiczek z tej szkoły. Tej akurat nie.

– Twoje grymasy nie robią na mnie wrażenia, bęcwale. Puśćcie go.

– Spoko… jeśli się ze mną umówsz.

– Tak? To miło.

Dziewczyna podeszła do Vandalla, uśmiechnięta. Po czym… zdzieliła go z otwartą dłonią po twarzy.

– Jest jeden problem. Wolałabym ZDECHNĄĆ niż pójść na randkę z tobą, prymitywie. A teraz wynoś się stąd, nim pan Frans dowie się o tym, co wyprawiacie.

Chłopak pobladł momentalnie. Przez moment na białej niemal skórze jaśniał jaskrawoczerwony ślad drobnej dłoni. Po chwili odzyskał kontenans, skinął na goryli i oddalił się, masując policzek. Na zakręcie korytarza odwrócił się po raz ostatni.

– Zapamiętaj moje słowa. – Rzucił, grobowym głosem. – Ja zawsze dostaję, czego chcę.

– Widać nie zawsze. – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Jazda stąd.

Vandall zniknął za rogiem. Przez jakiś czas słychać było jeszcze jego podniesiony głos, klarujący coś gorylom. Dziewczyna westchnęła, po czym spojrzała na Yona, który właśnie otrzepywał się z brudu, który odlepił się od rąk kumpli blondasa.

– I jak tam? – Spytała z troską w głosie. – W porządku?

– Taak… Dzięki, Dothia. – Odparł Yon. – Przybyłaś w ostatniej chwili.

– Mówiłam ci już, mów mi po prostu Dot. Dlaczego nie pójdziesz z tym do profesorów? Wyleciał by za to, jak dwa i dwa to cztery.

– A właśnie że nie, po pięć. Cztery plus VAT. Problem w tym, że wstawi się za nim mamuśka.

– Ach, nasza kochana pani wuce dyrektor. No tak. Ale są nauczyciele, którzy się jej potrafią postawić. Pan Frans, na przykład. Od dawna szuka okazji, by wywalić gościa ze szkoły.

– To nie takie proste. Do tego i tak wymagana jest zgoda zgromadzenia dyrektorskiego. A skoro tak, to skończyłoby się na słownym upomnieniu czy, góra, na opeerze przy całej szkole. A on by mnie post factum i tak dopadł. Nie, nie chcę się wychylać. Może mu się to znudzi.

– Sam dobrze wiesz, że uległość tylko wzmaga w nich bestialstwo. Musisz mu się postawić!

Yon westchnął ciężko.

– Myślisz, że nie próbowałem? – Powiedział smutno. – Parę razy doniosłem, komu trzeba. Skończyło się tak, jak można było to przewidzieć. Po nim to spłynęło jak po łódce, a na mnie się później mścili przez miesiąc. To bez sensu. Jedyna moja nadzieja w tym, że ta gruba ryba z Babilonu ugnie się pod wazeliniarstwem wuce dyrektorki i zabierze go na to stypendium. Będę miał wreszcie spokój.

– Ale przecież ty jesteś najlepszy w mechatronice i cybermanipulacji w całej szkole! Ty powinieneś dostać to stypendium!

– Nie liczę na to. Chodź. Zaraz zaczyna się to spotkanie.

Dot ruszyła posłusznie za Yonem, który pomaszerował w górę po schodach, kierując się do sali konferencyjnej na drugim piętrze budynku. Po otwarciu wewnętrznych drzwi uderzył w jej nozdrza znajomy zapach dawno nie mytych toalet, znak rozpoznawczy prowincjonalnych, biednych szkółek, które ledwo co stać było na rachunki, a co dopiero zaawansowany sprzęt dydaktyczny. Czy też kosztowny remont, którego niezbędność wyzierała z każdej z licznych dziur w farbie mającej pokrywać ściany.

– Nie rozumiem cię. – Odezwała się niepewnie. – Przecież to dla ciebie wielka szansa. Mógłbyś wyrwać się z tej dziury i zacząć poważną naukę. Z twoim talentem za parę lat byłbyś jednym z głównych Technologów kraju.

– I co z tego? Musiałbym mieć wybitne układy, by dostać się na to stypendium. Tu nie wystarczy talent, a ja nie mam rodziny na ciepłych stołkach w Babilonie, w przeciwieństwie do Vandalla. Inna rzecz. Nawet jeśli dostałbym się na stypendium, co potem? Nie uśmiecha mi się tyranie w tej machinie, aż mnie ona wreszcie zwymiotuje, wypalonego i pozbawionego wszystkiego z wyjątkiem kaca moralnego.

– Co? Przecież, jako główny Technolog mógłbyś decyzjami wpływać…

– …na los kraju. Tak, wiem. Ale co z tego? I tak nie zmieniłbym tego, jak ten świat działa.

Dot zatrzymała się. Jej szeroko otwarte, błękitne oczy wpatrywały się w Yona w osłupieniu.

– Jak to?… Czemu miałbyś to zmieniać? Nasz porządek jest…

– Doskonały. Tak, wiem czego uczą na Wiedzy o Technokracji. Ale nie zmienia to faktu, że ten porządek jest zepsuty… zepsuty jak mechanizm, którego konstruktor nie za bardzo wiedział, co takiego robi. I który stworzył prowizorkę, która miała przetrwać parę lat. Przetrwała do dziś. Ale wciąż pozostała prowizorką.

– Wiesz co? – Dziewczyna poczerwieniała na twarzy. – Czasem wydaje mi się, że Vandall może mieć trochę racji co do ciebie. Ty jesteś niepoprawnym marzycielem. I nic, nawet najlepsza szkoła tego nie zmieni.

– Ha. Chciałaś mnie obrazić? To zabrzmiało jak komplement.

– Nie odzywaj się do mnie, odmieńcu!

Dot odwróciła się do Yona plecami, po czym pobiegła do sali, pozostawiając chłopaka samego. Ten westchnął tylko cicho.

– I ty też… Ech. – Mruknął, po czym powlókł się za nią. Jak zwykle, będzie musiał ją przez wiele dni przepraszać, zanim wybaczy mu to chwilowe nieopanowanie języka. „Ale później wszystko wróci do normy".

***

– Moi drodzy! – Wicedyrektorka szkoły, pani Margaret Vandall, mówiąc, napuszała się coraz bardziej, jakby to do niej przybyli wizytatorzy. – Zabraliśmy się tutaj, aby powitać wizytatorów przybyłych z daleka, bo aż z samej Warszawy. Będą oni oceniać wasze zachowanie i postępy w nauce…

Uśmiechnęła się do syna, który, jako jedyny z uczniów, siedział wygodnie rozwalony na krześle wśród grona pedagogicznego, spoglądając z pogardą na resztę, stojącą na baczność w ciasnocie przed podwyższeniem w Sali Konferencyjnej szkoły.

– …i na tej podstawie wybiorą jedną osobę godną tego, by zostać reprezentantem naszej szkoły stołecznym Technikum Najwyższym. Wierzę, że inspekcja wskaże najodpowiedniejszą osobę… – Ponowiła uśmiech. – …i posłuży za wzór pozostałym, których odpowiedzialność i sumienność pozostawiają jeszcze trochę do życzenia. A więc, powitajmy naszych czterech młodych wizytatorów! Oto Samuel A. Vael, Berthold Eruel, Thomas I. Riel oraz Uriel Honore. Powitajmy ich gorącymi oklaskami!

Na podwyższenie weszło czterech młodzieńców, odzianych w dobrze skrojone garnitury w przytłumionych, lecz żywych barwach – pomarańczowej, zielonej, błękitnej i szarobiałej . Awidownia, miast oklaskami, zawrzała szeptami.

„Co jest grane? Gdzie jest tamten dyrektor?"

„To gówniarze! Chyba nawet nie starsi od nas!"

„Czy to jakiś żart?"

„Chyba sobie jaja robią"

– Ekhm! – Dyrektorka odchrząknęła głośno. – Powiedziałam, przywitajmy ich oklaskami!

Widownia zaczęła klaskać, wciąż jednak gapiąc się na młodzieńców i szepcząc między sobą. Wówczas jeden z nich, ten w rudym garniturze, podszedł do dyrektorki i poprosił o mikrofon.

– Pewnie zastanawiacie się, dlaczego wizytuje waszą szkołę grupa młodych ludzi, zamiast szychy zwyższych sfer. Więc powiem wam, dlaczego. My jesteśmy tutaj, by całkowicie bezstronnie ibez jakichkolwiek wpływów z zewnątrz podjąć sprawiedliwą decyzję. Decyzję, która wpłynie na przyszłość jednego z was w sposób, jaki nawet wam się nie śni. Decyzję, która pozwoli jednemu z was wystartować w kosmicznym tempie ku przyszłości jaśniejszej niż jakakolwiek żarówka! Idlatego pytam was! Czy zgodzicie się na to? Czy pozwolicie, by oceniono was sprawiedliwie?

Szum, który narastał w czasie całej przemowy, skumulował się i wydał jeden głos.

– TAK!

– Czy chcecie pokazać się z jak najlepszej strony?

– TAK!

– Więc serdecznie życzę wam powodzenia! I DO ROBOTY! Widzimy się od jutra!

Burza oklasków wypełniła salę. Wśród wiwatujących nie brakło także nauczycieli… ale znalazł się wyjątek. Mike Vandall nie klaskał. Z miną wyrażającą niesmak wpatrywał się w twarz Yona. Twarz, na której widać było nadzieję,

***

– Nie uważasz, że trochę przedobrzyliśmy?

Zachodzące Słońce słało ukośne, czerwonawe promienie do pomieszczenia na szczycie hotelowca. Na tej wysokości smogu praktycznie nie było widać, dlatego przechodzącego w róż błękitu nieba nie przesłaniała szarobura warstwa. Apartament urządzono dziwnie: na środku, w niedawno dobudowanym kominku palił się ogień, wokół którego, na wyplatanych z wikliny fotelach siedziało czterech młodzieńców w barwnych tunikach i luźnych spodniach. Pytający, ten w białych szatach, spoglądał oczyma o tęczówkach tak jasnych, że niemal białych na kolegę w pomarańczach.

– Czemu tak sądzisz, Tirielu? Zrobiliśmy dokładnie to, co trzeba. Musieliśmy wszak jakoś dostać się do tych uczniów. Wśród nich jest osoba, będąca nowym Wybrańcem, nie zapominaj.

– No tak, ale…

– Słuchaj, Savael. – Wtrącił się trzeci, w błękitach. – To nie chodzi o to. Chodzi o to, że powinniśmy wysyłać na przeszpiegi tę tłustą kukłę.

– Chyba cię pogięło! – Zagadnięty poprawił rudy rękaw, po czym spojrzał na mówiącego. – Przed nim nigdy nie ujawniliby prawdziwej mocy, znając stronniczość izakłamanie dorosłych. A my musimy mieć pewność.

– Wiesz co, Sav. – Odezwał się czwarty, dotychczas milczący. – To prawda, nie było innej drogi. Ale itak cholernie ryzykujemy. Nie przesadzaj z ujawnianiem talentów.

– I kto to mówi, Honuriel! To wy z Beruelem uparliście się, by dostać się tu poprzez kontrolowanie tamtego spaślaka. A ja od początku mówiłem, że zajmowanie najdroższego apartamentu w mieście przyciągnie zbyt dużo uwagi.

– A przyciągnęło? – Honuriel strzepnął z ramienia zielonej tuniki swój blond, długi włos. – Jak na razie nikt nie pyta ani o nas, ani o grubasa. I wszyscy są zadowoleni.

– Na razie. Ale za kilka dni nawet oni muszą się skapnąć, że coś jest nie tak.

– Wtedy pozbieramy graty i wyniesiemy się. Do tego czasu powinniśmy już znaleźć Tę Osobę.

– No, mam nadzieję. – Skończył dyskusję Biały, Tiriel. – Obyśmy nie byli za późno. Zbliża się Przebudzenie.

***

Zgrzytliwy dzwonek ogłosił koniec lekcji. Uczniowie radośnie wybiegli z sali, napełniając korytarz radosnym wrzaskiem uwolnionych z pęt. Zaraz za nimi wyszedł jeden z inspektorów, ten noszący biały garnitur. Jego spojrzenie dłużej zatrzymało się na dwojgu pozostałych wciąż uczniów, ale nie trwało to długo, nim i on opuścił pomieszczenie.

Dopiero po tym, jak ostatni z nich znikł za drzwiami, Yon powoli podniósł się z miejsca. Starannie pozbierawszy swoje narzędzia – w tym dniu ostatnią lekcją była Mechatronika – włączył odciążacz swojego pomysłu, wrzucił o niebo lżejszy plecak na ramię i lekkim krokiem udał się w stronę wyjścia, na drugim ramieniu niosąc plecak Dot, która czekała na niego, wciąż udając lekko obrażoną.

– Czekaj! – Dobiegł go ostry, suchy głos. – Chciałem z tobą porozmawiać.

– Słucham? – Odparł, odwracając się i podchodząc do biurka, przy którym siedział nauczyciel. – Oco chodzi, profesorze Frans?

– Musimy porozmawiać. – Stary belfer przygładził siwe włosy i poruszył wąsami. – Weź sobie krzesło i usiądź.

– Nie trzeba, postoję.

– Jak chcesz. Ale wolałbym móc pogadać w cztery oczy.

– Łech… Dot, mogłabyś zaczekać przed szkołą? Przyjdę dosłownie za momencik.

– No dobrze. – Burknęła dziewczyna obrażonym tonem, po czym zachichotała i wybiegła z sali. Yon odprowadził ją wzrokiem.

– Więc o co chodzi? – Zwrócił się do profesora.

– Słuchaj… Jesteś pewien, że nie masz mi nic do powiedzenia?

– O czym, panie profesorze?

– Doszły mnie słuchy, że ktoś cię… ekhm, nie lubi.

– Nie lubi…? Nie. Raczej nie.

– I jesteś pewien, że nie masz mi w tej sprawie nic do powiedzenia?

– Tak.

– Rozumiem. – Odparł nauczyciel, żachnąwszy się. – To twoja sprawa, jeśli uważasz, że sobie z tym poradzisz… Ale mam do ciebie prośbę. Nie pozwól, żeby cokolwiek sprawiło, byś utracił tę szansę.

– Nie wiem, o czym pan…

– Wiesz, wiesz. Nie chcę, żebyś się zmarnował na jakiejś prowincji. Ty masz prawdziwy talent, nie to, co niektórzy… To znaczy… A, nieważne. Nie będę ci kadził. Jesteś wyjątkowy. Maszyny słuchają twojej ręki, niby królik, który pojawia się w kapeluszu sztukmistrza.

– Panie profesorze, to przecież nienaukowe!

– I co z tego? To prawda. Masz niezwykły dar. Nie pozwól, by brutalna siła odebrała ci możliwość jego wcielenia w życie. O to tylko cię proszę.

– Ale… ech. Dobrze. Tak zrobię.

– Dobry chłopak. A, jeszcze jedno. Według ocen słabo sobie radzisz. Czy mógłbym cię prosić, byś wpadł do pracowni gdzieś tak pod wieczór? Chciałbym ci pomóc.

– Ale co to ma…

– Proszę.

– Dobrze, przyjdę.

– To świetnie. To do zobaczenia. Idź już, nie zatrzymuję cię.

– Do widzenia!

Jeszcze długo po tym, gdy drzwi klasy trzasnęły, profesor Frans wpatrywał się w nie z nostalgią wspojrzeniu.

Tymczasem Yon wyszedł po schodach – pracownia mechatroniczna znajdowała się w suterenie – ipomaszerował raźnym krokiem ku wyjściu. Nie zauważył Vandalla, który stał obok drzwi pracowni. Nie zauważył też gniewu, jaki malował się na jego twarzy.

***

– Słuchajcie. Chyba znalazłem. Nie jestem wciąż pewien, ale coś mi mówi, że jestem na właściwym tropie. Obserwujcie…

***

 

 

Wieczorne powietrze było nadspodziewanie duszne i ciepłe, gdy Yon po cichu wślizgnął się do szkoły i na palcach zaczął się skradać ku pracowni. Gdy tam doszedł, profesor siedział już w sali, odziwo, nie za nauczycielskim biurkiem, ale przy jednej z ławek. Yonowi wskazał krzesło ustawione naprzeciwko siebie, przy tej samej ławce. Lecz nim ten usiadł, pan Frans uczynił gwałtowny gest.

– Poczekaj. – Stwierdził. – Nim zabierzemy się do nauki, chciałbym, byś zaciągnął rolety. Jak najdokładniej, jeśli mógłbym cię prosić.

– Ale…

– Bez ale. Rób co mówię.

Zdziwiony lekko Yon wykonał polecenie starannie, po czym usiadł na krześle z nieśmiałą miną.

– No. Teraz możemy zabrać się do nauki.

Profesor schylił się pod stół i wyciągnął swoją torbę. Po chwili blat zapełnił się wyciągniętymi zniej rulonami papieru.

– A więc… czy zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest, że wszystkie mechanizmy, które konstruujesz, działają wyśmienicie nawet, gdy, według wszelkich przesłanek, działać nie powinny?

– Skąd pan o tym…

– Zauważyłem, chłopcze. To nie tak trudno zauważyć, gdy wie się, czego szukać. Czy wiesz, dlaczego tak się dzieje?

– Nie.

– Powiem ci. Ale, muszę cię prosić, by to pozostało między nami. Zgadzasz się?

– Jasne.

– A więc popatrz.

Profesor grzebał przez chwilę pomiędzy papierami, po czym wyciągnął jeden z rulonów i rozwinął go. Na papierze widniał…

Krąg dziwnych symboli, okalający jeden, duży piktogram o nieznanym znaczeniu.

Profesor rozłożył papier na stole, po czym na papierze umieścił stare radyjko kieszonkowe. Jego obudowa była połamana, zaś widoczna w pęknięciu kratki membrana głośniczka roztargana. Yon wyciągnął rękę ku urządzeniu, ale pod spojrzeniem nauczyciela cofnął rękę. Ten zaś dotknął palcami brzegów wyrysowanego na papierze kręgu…

I wówczas stało się coś dziwnego. Mimo widocznych uszkodzeń, głośnik radyjka zaczął wydawać cichy szum, a następnie zabrzmiał czysto muzyką. Jednocześnie na oczach zdumionego Yona pęknięcia zaczęły roztapiać się i zlewać, niby spawane. To samo działo się z wszystkimi uszkodzeniami, aż wreszcie przed nimi spoczywało nietknięte urządzenie, wyglądające wręcz na nowe. Pan Frans odetchnął głęboko, oderwał palce od papieru.

– I jak?

– Jak pan to…

– O tym właśnie mówiłem. Czytałeś kiedyś historie typu, na przykład, legend arturiańskich?

– One są przecież zaliczane do bajek!

– Pytam, czy czytałeś.

– Oczywiście. Uwielbiam je.

– Jaki element szczególnie?

– No… myślę, że Merlina. Człowieka, który jednym słowem potrafił zmienić świat.

– A co byś odpowiedział, gdybym ci powiedział, że ta historia nie jest fałszywa?

– Co…?

Profesor uśmiechnął się spod wąsa.

– Co by było, gdybym powiedział ci, że to prawda, że człowiek może samym gestem zmieniać świat wokół siebie?

– My to przecież robimy codziennie. Naszą pracą tworzymy mechanizmy, które zmieniają świat.

– Ha! Jakże trafnie. Szkoda że niektórzy nie są w stanie pojąć tych słów… Ale ty jesteś wyjątkowy. Ty nie musisz korzystać z narzędzi i wytężonej pracy, by zmieniać nieruchome części w żywy mechanizm. Ty jesteś w stanie uczynić to samą myślą, nie musząc się ograniczać do narzędzi znanych ludziom. Jesteś w stanie tworzyć mechanizmy, które w doskonałości dorównują niemal wynalazkom Natury.

– Ja?…

– Tak. Ty. Witaj w nowym świecie. W świecie Technomancji.

Yon zerwał się z miejsca, przewracając krzesło.

– Wszelkie rodzaje praktyk magicznych zostały zakazane przez Wielki Sobór Technokratów na wiele lat przed pańskim urodzeniem! A to dotyczy również technomancji!

– Uspokój się. To prawda. Technolodzy od dawna znają problem technomancji. Wiedzą, że jest to dar potężniejszy niż jakiekolwiek osiągnięcie nauki w tym względzie. Dlatego zakazali jej praktykowania pod groźbą kary śmierci. Ale nie zmienia to faktu, że nie wolno negować jej istnienia jako faktu.

– Więc dlaczego to miałoby mnie dotyczyć?

– Zastanów się. Czułeś to niemal od urodzenia. Czułeś, że jest coś w tym świecie, czego technokraci nie kontrolują. Czułeś, że masz w sobie coś, czego nie ujmują sztywne ramy ich kodeksów i praw. Iczułeś też, że z nimi jest coś nie tak. Że z tym światem jest coś nie tak. Że on jest zepsuty. Jak mechanizm skonstruowany przez partacza.

– Skąd pan o tym…

– Wiem o tym. Wiem, bo ja niegdyś też tak myślałem. Myślałem, że dzięki darowi, który mam w swoich żyłach zdołam zmienić ten świat… ale nie udało mi się. Byłem zbyt słaby. A oni znają już takich jak ja. Zostałem… pokonany przez nich. Odebrano mi niemal całą moc. Ale ty jesteś silniejszy. Ty możesz zniszczyć ich ciepły porządek. Ty możesz zmienić świat.

– Zmienić świat…

– Tak. Jeśli nie odrzucisz swojego daru, jak ja to uczyniłem. Jeśli przełamiesz kajdany, jakie nałożyła na ciebie ich propaganda. To jak? Wyjdziesz i zapomnisz o naszej rozmowie, czy też usiądziesz i pozwolisz mi uczyć cię korzystać z tego daru?

Yon przez chwilę wahał się, po czym podniósł krzesło… i ustawił je przy ławce, dosuwając je starannie.

– Dziękuję za rozmowę, profesorze Frans. – Powiedział beznamiętnie. – Była bardzo pouczająca.

– Jeśli opuścisz ten pokój, nigdy już nie poznasz prawdy. Nie nauczysz się korzystać ze swego daru. A na takich, którzy posiadają Dar polują. Jak na zwierzęta.

– Polują…?

– Tak. Polują na nas. Nie zdziwiło cię, że zamiast dyrektora z Warszawy pojawili się ci czterej młodzi? Nie daj się zwieść. To na pewno inkwizytorzy. Widać dostali cynk, że uczy się tutaj ktoś posiadający Dar. Próbują cię odkryć. I zabić. Lub okaleczyć, pozbawiając cię wolnej woli izamieniając cię w bezrozumne narzędzie. Nie pozwól, by odkryli twój dar. Nie daj się wybrać.

– A, więc o to panu chodzi… W końcu przekonała pana pani wuce dyrektor.

– Co?…

– Już dawno domyśliłem się tego. Domyśliłem się, że pani dyrektor chce mnie wystraszyć, by inspektorowie nie wybrali mnie zamiast jej głupiego synalka. Więc ona kazała panu pokazać mi te jarmarczne sztuczki, aby pozbawić mnie szansy. Ciekawe, czym panu zagroziła? Utratą pracy? Żałosne. A ja myślałem, że pan mnie naprawdę lubi.

– Yon… ja… ja naprawdę…

– Niech pan już nie brnie dalej w tę ściemę, co? Przejrzałem pana. I powiem panu jedno. Nie pozwolę, by Vandall zgarnął coś, co mnie się należy. Nie pozwolę, rozumie pan?! Do widzenia!

Yon wypadł ze szkoły jak burza. W głowie aż gotowało mu się ze wściekłości. Jak on mógł? Jak on mógł… tak mnie zdradzić. Nie wybaczę mu nigdy. Chciałbym, by zadławił się tymi swoimi kłamstwami.

Powiał nagły wiatr. Suszył łzy, które pociekły z oczu chłopca… ale oślepił go na moment. Na tyle długi, by jakiś ciemny kształt, który czaił się za rogiem szkoły, oddalił się szybkim krokiem.

I aby z dachu zniknęła dziwna, ludzka sylwetka skąpana w mglistym oparze.

***

Nazajutrz Yon zerwał się, nim jeszcze budzik zdołał się na dobre rozdzwonić. Szybko włożył przygotowane poprzedniego dnia, eleganckie ubrania: szkarłatną koszulę i jasnoniebieski garnitur, do którego włożył jeszcze szarobiały krawat. Matka, która wpakowała się, jak zwykle, do pokoju, wpadła na niego w drzwiach.

Po szybkim śniadaniu Yon niemal biegiem popędził do szkoły… tylko po to, by utknąć w tłumie uczniów zgromadzonych po bokach wejścia. Jego wzrok przyciągnęła karetka pogotowia, stojąca za ogrodzeniem. Do niej wieziono na noszach jakiegoś siwego staruszka, całkiem sinego na twarzy. Jeden z lekarzy skreślił jakieś pole na dokumencie trzymanym na podkładce do notowania, po czym zapiął zamek błyskawiczny worka, w którym znajdował się dziadek, zasłaniając jego twarz.

– Co się stało? – Yon spytał Dot, którą wypatrzył w tłumie i do której przebił się, nie szczędząc łokci. Ku jego zdziwieniu, dziewczyna miała łzy w oczach.

– Yon… to straszne! – Powiedziała płaczliwym głosem. – Profesor Frans… on… umarł!

Chłopak zmartwiał. Zgrabiałymi ze strachu rękoma mechanicznie przyciągnął do siebie Dot, pozwalając jej łkać w swoje ramię.

– To okropne… – Wydusił z siebie. – Jak to się stało?

– Nie wiem… Ponoć udusił się albo zadławił czymś. Tylko że… Yon, to straszne. Wśród uczniów chodzi plotka, że pokłóciłeś się z nim wczoraj.

– Co…? Kto ci naopowiadał takich rzeczy?

– Koleżanka dowiedziała się od przyjaciela znajomej, że byłeś tu wczoraj wieczorem… I ty byłeś ostatnim, który z nim rozmawiał. Podobno strasznie na niego wrzeszczałeś… Yon, ja się boję.

– Nie bój się. Przecież nie wierzysz chyba, że coś mnie z tym łączy…

– Nie wiem! Naprawdę nie wiem, co teraz myśleć! Pomóż mi uwierzyć! Byłeś tu wieczorem? Powiedz, że nie!

– No, ja…

Wzrok Yona przebiegł po twarzach uczniów. I zatrzymał się na Mike'u Vandallu, który spoglądał wprost na niego. I który uśmiechał się perfidnie. I który kiwnął mu głową.

– Ja… tak. Byłem tu wczoraj wieczorem. Ale nie miałem nic wspólnego ze śmiercią profesora Fransa.

– Yon… ja się boję.

– Ja też. Ale nie przejmuj się. Prawo stwierdza, że nikt nie może być osądzony za zbr… znaczy, czyn, którego nie popełnił?

Dot rozpłakała się na dobre. A Vandall obserwował go bacznie, wciąż uśmiechając się tym samym uśmiechem, w którym złośliwość i ironia mieszały się ze złością.

***

– Panowie! Ograniczyłem listę podejrzanych do trzech osób. Są to: Michael Vandall, Dothia Ravenseye…

– Oraz Yon Quiettlie.

***

– Proszę o powstanie. – Wicedyrektor Vandall była wyraźnie załamana. Jej głos łamał się. – Uczcijmy pamięć wieloletniego nauczyciela naszej szkoły, przyjaciela młodzieży i niestrudzonego krzewiciela wiedzy o Technice, profesora Josepha Fransa, minutą ciszy.

Cała szkoła w milczeniu oddawała hołd zmarłemu, zaś Yon myślał intensywnie. „Jak to się mogło stać? Przecież nic mu nie zrobiłem! Jedynie przez chwilę pomyślałem o tym, ale to była tylko niewinna myśl, jakich co dnia mam tysiące! To nie może być powód. Już wiem. Ktoś usiłuje mnie pogrążyć. Wykorzystał fakt, że się z nim pokłóciłem. Tak, to musi być to. Ktoś zamordował starego profesora, aby rzucić na mnie cień. Ale kto? Hm… Vandall. Tak. To na pewno on. On to ukartował. Wiedział, że nie wystarczy mu wazelina jego matki, musi się mnie pozbyć za wszelką cenę. Ty sk…synu. Znajdę dowód, że to ty, choćbym miał go z ciebie wydusić."

***

 

Nigdy wcześniej lekcje nie wydawały się Yonowi tak długie i tak nieważne. Minuty wlokły się niemiłosiernie, aż wreszcie zabrzmiał ostatni dzwonek. Gdy to wreszcie nastąpiło, chłopak pozbierał się spokojnie, nie bez zdziwienia odnotowując, że Dot wybiegła z klasy nawet przed uczniami, którzy zazwyczaj byli pierwsi. Zbył to jednak, zwalając na karb stresu wywołanego przez ten „nieszczęśliwy wypadek". W jego głowie nie było dla niej miejsca. On już planował, jak wydusi zeznania z Vandalla. Ze szczegółami widział już, jak wyciąga go z domu pod błahym powodem. Widział już dokładnie, jak skonstruowane przez siebie narzędzie tortur wgryza się w ciało ofiary gdzieś w jakimś ustronnym, odludnym miejscu nieco za miastem. Widział już bladą, pozbawioną krwi twarz swojego rywala, wydobywającą z siebie żałosne dźwięki i błagania o litość. Widział już swoją maszynę, jak rejestruje dokładnie jego przyznanie się do winy. Widział przyszłość, w której był Najwyższym Technologiem swojego kraju, podczas gdy rywal gnił w więzieniu, przeklinając po wsze czasy swoją głupotę.

Aby nabyć parę części do maszyny, którą zamierzał do tego wykorzystać, musiał nadłożyć nieco drogi, by zajrzeć do sklepu mechanicznego po drugiej stronie miasta. Droga nie dłużyła mu się zbytnio, tak był pogrążony w radosnych myślach. Niemal w mgnieniu oka, jak mu się wydawało, doszedł do sklepu. Sprzedawca wydawał się trochę nieufny, ale to chłopcu nie przeszkadzało. Gdy nabył części (nic podejrzanego, zwyczajne części rowerowe i samochodowe), przez chwilę zatrzymał się przed sklepem, by na spokojnie przemyśleć dalsze posunięcia. W końcu podjął decyzję, by udać się do domu i natychmiast zacząć pracę. Tak się przy tym składało, że najkrótsza droga ze sklepu do jego domu wypadała przez dzielnicę rozrywkową miasta.

I wtedy, gdy szedł raźno, rozmyślając o katuszach, jakie zada rywalowi, zobaczył ją.

Dothia siedziała przy stoliku w jednej z pizzerii. A obok niej, obejmując ją swobodnie ramieniem i dzieląc z nią namiętny pocałunek, siedział…

Michael Vandall.

Rywal dostrzegł go zza szyby lokalu i uśmiechnął się, pokazując mu niezajętą ręką obelżywy ilubieżny gest.

… Yon prawie nie pamiętał, jak dotarł do domu. Łzy płynęły strumieniem z jego oczu, oślepiając go, a umysł zarzucał szczegółami tego, co Dot i ten sk… będą robić, oceniając po zapale, z jakim się całowali. Gdy wreszcie odnalazł dziurkę od klucza i wpadł do domu, natychmiast zatoczył się, niby pijany, do swojego pokoju… i padł na łóżko, pogrążając się we łzach bólu, zawodu i goryczy.

Gdy odzyskał przytomność, przez niewielkie okno zobaczył, że zapadła już noc. W mieszkaniu nie paliło się już żadne światło, co oznaczało, że rodzice już spali. W tym momencie wzrok jego padł na foliowy woreczek z częściami, który wciąż wisiał na jego nadgarstku. Niemal natychmiast wyobraźnia podsunęła mu skojarzenia… anteny z ostrzem… rurki z lufą… oleju z tryskającą krwią…

Yon potrząsnął głową. To przecież niemożliwe. Nie mam odpowiednich narzędzi. Potrzebowałbym dużo więcej części… i musiałbym to ukryć w sobie, by nie dowiedziała się o tym inkwiz… znaczy, policja… Inkwizycja?

W tym momencie przypomniał sobie rozmowę ze zmarłym profesorem. „Nie potrzebuję narzędzi, co, profesorku? Potrafię tworzyć maszyny, które nie powinny działać? Które dorównają tworom natury? Poczekaj. Ja nie tylko jej dorównam. Ja ją przewyższę."

Gdyby jego rodzice obudzili się w nocy, ujrzeliby syna zgarbionego nad komputerem, łowiącego w światową sieć internetu informacje o sztuce zakazanej od dziesiątek lat… Zastaliby go, topiącego w dłoni, niby lód, twardą stal… Zastaliby go, formującego, bardziej niźli rękoma, samą myślą dziwne mechanizmy.

Ale raczej nie zobaczyliby już, jak ich pociecha unosi kuchenny nóż nad swym przedramieniem. Jak zamyka oczy i zaciska zęby tak mocno, że aż z kącika ust cieknie mu krew. I jak wbija sobie ostrze przy nadgarstku i ciągnie cięcie aż do łokcia, nie wydając przy tym najmniejszego jęku.

***

 

– Panowie, mamy problem. Wygląda na to, że ktoś poinformował kogo trzeba o naszej obecności. Musimy przyspieszyć wdrażanie planu. Jutro musimy wybrać.

***

 

– Moi drodzy! – Z głośników szkolnego radiowęzła wydobył się radosny głos pani Vandall. – Pragnę z radością ogłosić, że szanowni panowie wizytatorzy raczyli podjąć nareszcie decyzję. Na ogłoszenie prosiłabym wszystkich uczniów o stawienie się w sali konferencyjnej po zakończeniu lekcji. Mam nadzieję, że serdecznymi oklaskami pogratulujecie osobie, która swymi zdolnościami zrobiła na nich na tyle niezapomniane wrażenie, by uzyskać stypendium do stołecznego Technikum Najwyższego. Do zobaczenia!

W tym momencie, do drzwi sali matematycznej ktoś zapukał. Po gromkim „Proszę!" Pani matematyk, do sali wkroczył dumnym krokiem Vandall.

– Dzień dobry, proszę pani. Czy mógłbym prosić Yona Quiettlie? To bardzo ważne, wzywa go pani dyrektor.

– Oczywiście, młodzieńcze. – Nieapetyczna nauczycielka wyszczerzyła doń swoje żółte zęby. – Jest do twojej dyspozycji. Quiettlie! Nie przysypiaj! Pani dyrektor cię prosi.

Yon podniósł się flegmatycznie. Jego ruchy sprawiały dziwne, nieco sztuczne wrażenie. Dot dostrzegła to od razu, ale bała się doń odezwać po tym, co zaszło wczoraj. A Yon, nie wiedzieć czemu, traktował ją cały dzień jak powietrze. Jakby w ogóle nie istniała.

– Oczywiście, pani profesor. – Rzekł, dziwnie przeciągając sylaby. – Już idę.

Gdy już wyszedł wraz z Vandallem z klasy, nauczycielka wzdrygnęła się. Po czym wróciła do lekcji.

 

 

***

Za drzwiami stali już policjanci. Było ich dwóch smutnych gości, ubranych w odpicowane mundury wyprasowane w kant i standardowe czapki z metalowym symbolem młota i klucza na tle przekładni zębatej.

– Pan pójdzie z nami i nie będzie stawiał oporu, panie Quiettlie. Paul, odczytaj mu jego prawa. Jest pan aresztowany pod zarzutem morderstwa profesora Josepha Fransa.

***

Gabinet zmarłego profesora wciąż pozostał w takim stanie, jak pozostawił go pan Frans. „Ironia losu, że zginę na jego rzeczach", pomyślał Yon. W to, że dwóch smutnych to policjanci, nie wierzył ani przez moment. Powiedziały mu o tym choćby miecze, które goście, miast pałek, mieli przy pasach.

– A więc, panie Quiettlie. – Jeden z nich siedział w tej chwili naprzeciwko niego, obserwując uważnie znad opuszczonych na koniec nosa okularów słonecznych – lustrzanek rodem z „policjantów z Miami". – Mamy na taśmie nagraną pańską rozmowę z profesorem. Niech mu ziemia lekką będzie! Ale muszę pana zapytać o jedno. Czy odbyło się więcej takich rozmów? Co jeszcze powiedział panu zmarły?

– A czemu miałbym wam to mówić?

– To proste. Jeśli powie nam pan wszystko i podpisze ten dokument… – Smutny wyjął spod biurka torbę, z niej teczkę, a z niej plastikową fiszkę z jakimś papierem. – Jeszcze pan zdąży na ogłoszenie wyników.

Smutny wskazał ekran monitora ustawionego na biurku za swoimi plecami, pokazujący podwyższenie w Sali Konferencyjnej. Na podwyższeniu stał właśnie jakiś nie znany Yonowi grubas i mówił coś do zgromadzonej młodzieży. Ku swemu zaskoczeniu, Yon nigdzie nie widział wizytatorów.

– To jak będzie? Powie nam pan to, czy też nie?

– Wie pan? To niezły układ… ale mam lepszy. Pokażę panu palec. – Dłoń sama splotła mu się, tworząc gest zwany naukowo digitus infamis. – A wy pozwolicie mi spotkać się z rodzicami i jakimś adwokatem.

– Niech pan posłucha…

– Nic na mnie nie macie. Całą tę rozmowę możecie sobie wsadzić w dupę, to nie będzie żaden dowód w sprawie.

Ku jego zaskoczeniu, smutny roześmiał się.

– Pan chyba nie rozumie, w jak głębokie szambo pan wpadł. Nie rozumie pan? To nie chodzi ośmierć tego biednego staruszka. Zarzut wobec pana brzmi: uprawianie technomancji. Kary przewidziane za to, to pozbawienie życia lub przeprogramowanie osobowości. A myślę, że żadna ztych opcji nie jest dla pana kusząca. Dlatego pytam grzecznie. Wykonując polecenie może pan ocalić skórę i osobowość. To jak będzie? Będzie pan współpracował?

Yonowi opadła szczęka.

– A więc wy jesteście…

– Tak. My jesteśmy Inkwizycją Technokratyczną.

– Pozwólcie mi się zastanowić. Tak wiele się ostatnio zdarzyło…

– Dobrze. Ma pan trochę czasu. Ale aby ułatwić panu szybką decyzję, zaprosiłem tu kogoś.

Smutny wstał i podszedł do drzwi, po czym je otwarł. A za nimi stał…

Vandall.

– Zostawiam was samych na jakiś czas. Niech pan podejmie decyzję.

Drzwi zatrzasnęły się za nim. Nim jednak wyszedł, wpuścił jeszcze do środka jeszcze dwóch goryli Vandalla.

Osiłki musiały dostać polecenia już wcześniej, bo od samego progu rzucili się na Yona. Jeden natychmiast chwycił go w potężny nelson umięśnionych rąk, drugi zaś zaczął okładać chłopca po podbrzuszu. Po około dziesięciu uderzeniach, Vandall podniósł dłoń. Pięść zbira zatrzymała się wpół drogi.

– Taak… Marzyłem o tym od tak dawna… I nareszcie mam tą możliwość. Nareszcie mogę zobaczyć, jak dostajesz bęcki.

– Dlaczego? – Wystękał Yon. – Dlaczego mi to robisz?

– Może dlatego, że masz wszystko, czego ja nie mam… Może po prostu jestem zazdrosny. A może po prostu masz pecha. Kto wie?

– To ty nagrałeś moją rozmowę z profesorem?

– Oczywiście. Wpadła mi w ucho, kiedy słuchałem, jak to knuliście, by mnie wysiudać z posadki wstolicy. No to ją nagrałem.

– Jak to knu… ach, tak. On faktycznie mówił szczerze.

– No widzisz? Jednak potrafisz myśleć, a nie tylko kuć.

– Co ty o tym wiesz?

Vandall opuścił dłoń. Cios osiłka przygiął Yona do ziemi.

– Heh, co za frajda. – Stwierdził, gdy żelazny uścisk drugiego mięśniaka uniósł głowę Yona zpowrotem na jego poziom. – Prawie taka jak wyrwanie tej twojej ślicznotki. Jak jej tam było? Dotty?

Yon szarpnął się, za co znów dostał bombę w brzuch.

– Ona cię przecież nienawidzi! Jak ją zmusiłeś do tego?

– Nie musiałem! Sama mi się zaoferowała. A jest dobra.

Szarpnięcie. Cios.

– Nigdy ci tego nie wybaczę. Nigdy.

– Och, ogromnie mi przykro. Chociaż, wiesz, będąc martwym albo zresetowanym raczej ciężko ci będzie przypomnieć sobie o tym.

– Co?

– Ups, niezdara ze mnie. Miałem ci tego nie mówić… ale trudno. Widzisz… niezależnie, co zrobisz, itak skończysz na krześle elektrycznym. Czy cię zresetują, czy usmażą, to nie moja brocha, ale wiem jedno. Nawet jeśli sypniesz, i tak w najlepszym wypadku skończysz jako ich bezmózgi przydupas.

– Nie wierzę ci.

– A po co miałbym kłamać nieboszczykowi? Żeby ci to udowodnić, pozwolę ci zadać jedno pytanie. Jakie chcesz.

– Dlaczego zabiłeś profesora Fransa?

– Ja? Nie, no. Tobie się chyba ze strachu całkiem pomieszało w główce. Ja nie zabiłem staruszka. Jego śmierć, przyznaję, była mi wybitnie na rękę, ale to nie ja. To ktoś, kogo byś wcale nie podejrzewał. To twoja kochana, słodziutka Dotty. Wiesz, co mi powiedziała, jak już poszliśmy do mnie? Powiedziała, że zrobiłaby wszystko, byle cię zatrzymać w Chemikalium. Ciekawe, nie?

Vandall zaśmiał się, zaś Yon osunął się na kolana.

– To nieprawda… To nie może być prawda…

– Pogódź się z tym, frajerze. To przez nią tu jesteś. A ja jadę sobie wesoło do Warszawki. Chyba będę jej musiał podziękować… I chyba już nawet wiem, jak to zrobię. Taak. To ją powinno zadowolić, he he he… Ty, Quiettlie, dobrze się czujesz?

Po policzkach Yona płynęły łzy. On sam jednak drgał nie od łkania. Jego ciałem wstrząsał cichy, ale coraz głośniejszy śmiech.

– Chłopaki, kuyona chyba pogięło. Weźcie go któryś butem wyprostujcie, działa mi na nerwy.

Jeden z goryli wziął głęboki zamach, mierząc czubkiem adidasa w pierś Yona.

But nie dosięgnął celu. Ruchem tak szybkim, że niemal umykającym oku, Yon schwytał lecący wjego stronę but i szybkim ruchem… obrócił go o sto osiemdziesiąt stopni. Osiłek zawył i runął na wznak, ściskając skręconą kostkę.

– Co jest… Ej, ty! Łap go, nie gap się jak ten kretyn!

Wokół szyi Yona oplotło się grube jak konar drzewa ramię, ciągnąc go w górę. Chłopak, wydawało się, poddał się… Ale gdy stanął na nogi, wciąż śmiejąc się histerycznie, rozdarł koszulę na piersi i szarpnął dziwny kolczyk, który był wbity w skórę na wysokości jego serca. Kolczyk pociągnął za sobą dziwny, różowy sznurek… po czym wrócił na swoje miejsce, przyciągnięty przezeń. A Yon, jak gdyby nigdy nic, chwycił umięśnioną rękę, ściągnął ją sobie z szyi i przewiesił przez ramię. Pierwszym szarpnięciem złamał kość ramienia. Drugim rzucił potężnym zbirem niby workiem kartofli i wyrzucił go przez zamknięte okno. Nim spadł na ziemię, osiłek wrzeszczał. Potem już nie.

Śmiech Yona zabrzmiał na nowo. Okropny, mrożący krew w żyłach, histeryczny śmiech.

Nim Vandall zdołał uczynić cokolwiek, drugi z jego kolegów już nie poruszał się, z krtanią zmiażdżoną butem Yona. A jemu przed oczyma mignęła framuga okna i malejąca w dole ziemia. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że leci w powietrzu, trzymany za ubranie silną ręką. Gdy zobaczył właściciela ręki, zaczął wrzeszczeć.

Yon zrzucił z siebie górną część eleganckiego stroju. Prawą rękę pokrywała mu gęsta sieć plastikowych rurek, kończąca się – jak się wydawało – w nadgarstku. Co gorsza, z pleców wystawała mu para czegoś, co wyglądało jak splecione z drobniutkich drucików, upierzone stalowymi piórami skrzydła. Chłopak śmiał się nieprzerwanie.

Również wtedy, gdy z knykci lewej dłoni wystrzeliło mu półmetrowe, szerokie ostrze. I gdy to ostrze przebiło klatkę piersiową Vandalla, rozcinając serce i wychodząc z mlaśnięciem i fontanną krwi przy obojczyku.

– Wyrównaliśmy rachunki! – Warknął do zwłok swego rywala, po czym rzucił nimi w dół, gdzie roztrzaskały się one o asfalt drogi niczym zgniłe jabłko.

Sam obniżył lot, wlatując poprzez okno do głównego korytarza szkoły. Gdzie śmiał się jeszcze chwilę, po czym wypuścił z prawej dłoni strugę płynnego ognia, którym spryskał wszystko, co zobaczył w zasięgu wzroku. W mgnieniu oka budynek cały stał w ogniu.

***

 

Do apartamentu na szczycie hotelowca dosłownie wpadła postać w białej szacie.

– Tiriel! – Krzyknął Pomarańczowy, który siedział najbliżej. – Co jest grane?

– Panowie, mamy problem. – Wydyszał tamten. – Piąty się przebudził. A nie potrafi panować nad swoim Darem.

Wyciągnął rękę i palcem wskazał za okno. Za okno, za którym w niebo biła już łuna ogromnego pożaru.

– Psiakrew… włazi mi w dziedzinę. – Stwierdził Pomarańczowy. – Niee, to mu nie ujdzie na zimno. Bierzmy się do roboty.

Po czym rozbił czubkiem glana szybę kominka i wskoczył w ogień, niemal natychmiast w nim znikając. Zielony dosłownie wtopił się w fotel, w którym siedział, zaś Błękitny i Biały wyparowali.

Pokojówka, która przybiegła, zaciekawiona, za postacią w bieli, wybiegła z pomieszczenia zkrzykiem.

***

 

O tym, że dzieje się coś złego, ostrzegł ją instynkt, nawet zanim poczuła zapach dymu czy też usłyszała krzyk z zewnątrz. Przeciskała się właśnie ku drzwiom sali, gdy buchnął wrzask, przerywając ciągnącą się od paru godzin mowę opasłego faceta, który utrzymywał, że jest wizytatorem. Któraś z dziewcząt siedzących na parapecie okna zaczęła straszliwie wrzeszczeć. I nie ona jedna, bo nagle zawył alarm przeciwpożarowy i zapracowały zraszacze. Wkrótce, wszyscy byli mokruteńcy. Wszyscy poza Dot, która natychmiast zanurkowała pod jakąś ławkę, czując dziwny, kwaśny zapach tej „wody".

– Dot! Co się dzieje? – Zawołała znajoma dziewczyny, nurkując za nią, ale już ociekając dziwną cieczą. – Brr… to jest takie zimne…

Wówczas odezwały się głośniki radiowęzła, znajomym głosem.

– Słuchajcie mnie, uczniowie. To nie są ćwiczenia. Podpaliłem szkołę. Teraz ustawcie się grzecznie parami i, słuchając instrukcji swoich nauczycieli, w spokoju i zorganizowaniu ewakuujcie się z budynku najbliższym wyjściem. Teraz.

W pomieszczeniu, jak się zdawało, wybuchł granat. Nagle buchnął dziki wrzask dziesiątek gardeł. Drzwi sali wyleciały pod naporem spanikowanego tłumu wraz z framugami. W mgnieniu oka oszaleli ze strachu uczniowie w bezładzie zaczęli zbiegać po schodach, popychając i tratując się wzajemnie.

– Czekaj! – Zawołała Dot. Ona znała ten głos na tyle dobrze, by poznać złowróżbną nutę w nim drgającą. Nutę, która przeraziła ją do szpiku kości. – Nie idź! Coś tu jest nie tak.

– Żartujesz?! Ten świr podpalił szkołę! Nie wiem, jak ty, ale ja stąd uciekam! Z drogi!

Dziewczyna odepchnęła Dot, po czym dołączyła do tłumu starającego się wydostać przez drzwi. Ta zaś, nie chcąc upaść w śmierdzącą ciecz, chwyciła się stołu. I nagle przypomniała sobie ten zapach. To był ocet. Ocet, który jest…

***

W tej samej chwili, dwa piętra niżej, tłum zatrzymał się przed ścianą szalejących płomieni, które szalały na parterze. I przed skrzydlatą sylwetką stojącą wśród nich.

– Trzeba było uważać na chemii. Nikt wam nie mówił, że ocet jest…

Z jego dłoni bluznęła struga ognia, w mgnieniu oka , która w mgnieniu oka podpaliła całą ciżbę.

– … łatwopalny?

***

Przeraźliwe wrzaski na korytarzu przerodziły się w makabryczne wycie. Niedługo z okien na pierwszym piętrze zaczęły wyskakiwać ogarnięte płomieniami osoby.

Zraszacze wprawdzie przestały lać ocet, ale Dot i tak siedziała pod ławką bez ruchu. Była przerażona, ale nie spanikowała. Wiedziała, że gdzieś tam na dole szaleniec, który podpalił szkołę, uczynił to samo z octem pokrywającym innych uczniów. Wiedziała, że dla nich jest już za późno. Ale wciąż nie było za późno dla niej.

Ostrożnie wychynęła ze swego schronienia… tylko po to, by zobaczyć Yona, który właśnie wchodził do pomieszczenia. Wyglądał strasznie. Pokrywała go całego parująca od gorąca krew. Za jego plecami ciągnęły się dwa metalowe skrzydła, zaś z lewej pięści wystawało coś, co wyglądało jak miecz.

W prawej dłoni trzymał za włosy dwie ludzkie, odcięte głowy.

Chłopak spokojnym krokiem podszedł do wciśniętego w kąt ze strachu grona pedagogicznego, po czym rzucił głowy pod nogi pani Vandall.

– Oto siepacze, których na mnie nasłała pani profesor. Śpieszę z wyjaśnieniami. Nie udało im się. Nie zabili mnie, by pani syn zajął moje miejsce w szkole w Babilonie… znaczy, w Warszawie. Zamiast tego ja zabiłem ich. I zabiłem też jego. I teraz, za to, że próbowała pani zabić mnie, ja zabiję panią.

Podniósł prawą dłoń. Trysnęły z niej płomienie, które natychmiast okryły wszystkich nauczycieli. Ich dzikie wrzaski splotły się w przerażające unisono. A ponieważ rozpostarte skrzydła chłopaka blokowały im drogę, wszyscy spłonęli żywcem w tym kącie, zgromadzeni w wyjący, płonący stos.

Jeden tylko profesor, najmłodszy, przybyły w zastępstwie za pana Fransa, usiłował się przedostać przez tę zaporę. Chłopak znalazł się przed nim i szybkim cięciem ostrza rozpruł mu brzuch, wypuszczając wnętrzności. Mężczyzna upadł. Skonał, nim to się stało.

– Yon? – Dot przezwyciężyła przerażenie. – Yon! Przestań! Dlaczego to robisz?

Chłopak zaczął się znów śmiać.

– Yon Quiettlie umarł. Niech żyje Kronos Wszechmogący, przyszły pan tego świata!

Odwrócił się i zobaczył ją. Na twarz wypłynął mu upiorny uśmiech.

– Ach… to ty. To ty, która chciałaś za wszelką cenę zatrzymać mnie tu. Dlaczego? Byś mogła bez przeszkód gzić się z tym blond bawidamkiem? Wybacz, twój plan spalił na panewce. Po pierwsze, twój kochaś nie żyje. A po drugie, ty zaraz również umrzesz. Nie staniesz na mojej drodze do zmiany tego świata. Masz coś jeszcze do powiedzenia? Pozwalam ci zadać mi jedno pytanie.

– Dlaczego?… Ja ci przecież nic nie zrobiłam…

– Kłamiesz! Dobrze wiem, co uknułaś! Zamierzałaś pozbyć się mnie, pozbywając się profesora Fransa! A dlaczego? Żebyś mogła bez przeszkód pieprzyć się z tym gładkim sukinsynem!

– To nieprawda! Ja nigdy bym nie…

– Dość!

Nie zdążyła wykonać żadnego ruchu, nim ją dopadł. Jednym skokiem znalazł się przy niej, po czym chwycił ją, biorąc na ręce i skoczył ponownie, wypadając oknem i rozpościerając skrzydła. Wraz z nią uniósł się wysoko, ponad smog. Księżyc w pełni odbił się w jego stalowych skrzydłach. Iszeroko rozwartych w paroksyzmie szaleństwa oczach.

– Jakieś ostatnie słowa?

– Yon, nie rób tego… ja…

– Za późno.

Nie poczuła ostrza. Poczuła krew – swoją krew – płynącą po plecach. Zakaszlała. Ale musiała mu to powiedzieć. Zbliżyła głowę do jego ucha.

– Ja… – Wyszeptała. – Ja cię kocham.

Anioł zemsty znieruchomiał… po czym powoli zaczął opuszczać się w dół. Po jego policzku spłynęła łza.

– Ja… – Odparł szeptem. – Ja widziałem cię wtedy razem z nim… wy…

– Zmusił mnie do tego. Groził, że odda policji tamto nagranie… nie mogłam… nie mogłam mu pozwolić, by cię skrzywdził. Wolałam zapłacić pogardą do siebie.

– Nie… on mówił…

– Uwierzyłeś mu?

– Mówił… mówił, że chciałaś zatrzymać mnie tu!

– Miłość jest samolubna… chciałam cię mieć przy sobie. Moja wina…

Stopy chłopca dotknęły ziemi, po czym nogi ugięły się pod nim. Upadł na kolana, wciąż trzymając na rękach Dot.

– Dothio… wybacz mi. Wybacz mi! To wszystko… tyle śmierci, tyle zniszczenia…

– Nie martw się. – Dziewczyna zakaszlała ponownie. – Wszystko… jakoś się ułoży. Nie martw się…

Jej głowa opadła bezwładnie w tył. Chłopak złapał ją i oparł na ramieniu. Łzy płynęły po jego policzkach.

– Dothio, nie umieraj! Ja… ja mógłbym ci pomóc… naprawić twoje ciało… mógłbym…

– Nie… dla mnie już jest za późno. Ratuj siebie… pozwól mi odejść.

– Dothio, błagam cię…

– Ile razy… ile razy mam ci powtarzać… byś mówił mi Dot?

– Dot…

– No… być może czegoś cię nauczyłam. – Uśmiechnęła się blado. – Więc mogę mieć nadzieję, że mnie zapamiętasz… Będę żyć w twoich wspomnieniach. Żegnaj.

Jej powieki opadły powoli. A dłoń, którą chłopiec trzymał, wyślizgnęła mu się i zwisła bezwładnie.

Skrzydła otuliły ich, ukrywając strumienie łez chłopca i głusząc jego łkanie.

A gdy podniósł się z klęczek i położył ją na ziemi, w jego oczach była już tylko pustka.

Wykorzystując skrzydła jak szpadle, wykopał płytki dół. W nim złożył jej ciało, po czym przykrył je ziemią. A potem przykrył prowizoryczny grób płytami, które wyrwał z chodnika. Choć już nie betonowymi. Każda z nich w jego ręku wygładziła się i zbielała, stając się jasnym marmurem.

Gdy zaś ulepiony z rozpaczy i betonu grób był gotowy, ostrze ponownie wysunęło się z jego dłoni, po czym wbiło się w zimny kamień, ze zgrzytem drążąc w nim wąskie, ostre litery. Świadectwo.

 

TU SPOCZYWAJĄ

DOTHIA RAVENSEYE

I

YON QUIETTLIE

 

ROZDZIELENI ŻYCIEM

POŁĄCZENI ŚMIERCIĄ

Padł na grób. I łkał.

Koniec
Nowa Fantastyka