- Opowiadanie: Pysio - Arka Cthulhu

Arka Cthulhu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Arka Cthulhu

Ale ziemia była skażona w oczach
Boga i pełna nieprawości.
Biblia, Genesis 6; 11

Drewno, pachnące i żółte, prawdziwy cedr. Z niego zbudowany jest statek stojący na drewnianym rusztowaniu, przy którym krząta się parę osób. Czarna smoła użyta do uszczelnienia statku jest źródłem zapachu, który ciągnie się daleko. Jednak dzieło nie jest jeszcze skończone, okręt ma daleko do doskonałości. Na razie powstał jedynie szkielet, przez który prześwitują promienie porannego słońca. Mężczyzna z siwą brodą, zapewne ojciec, wraz z trzema synami stara się ukończyć pracę przeznaczoną na dzisiejszy dzień nim nadejdzie zmrok. Wszyscy posiadają ciemne, opalone od słońca twarze, które są oznaką dni spędzonych przy pracy. Dwaj z trzech synów przynoszą z tartaku deski.

– Ojcze – pyta jeden z nich – gdzie mamy położyć te deski?

– Na jakieś suche miejsce, na przykład koło tego pnia drzewa ściętego wczoraj – odpowiada ojciec, tnąc starą deskę. Jego pobrużdżone, zmęczone ręce mistrzowsko obrabiają drewno. Jego sylwetka wygląda na starą, lecz nie jest on zgarbiony. Ma dumną twarz, w której ukryte jest dwoje brązowych oczu. Siwa i długa broda cechuje jego oblicze, a kiedy pracuje, widać, że kocha wszystko to, co robi. Pracuje zawsze wraz z trzema synami, Semem, Chamem i Jafetem, dzień w dzień, od świtu do zmierzchu. On i jego synowie wypoczywają tylko w siódmym dniu tygodnia, gdyż tak nakazuje im to wiara ich przodków i ich Bóg. Ale dzisiaj pracują już cały dzień bez przerwy. Ojciec spogląda raz po raz na plany statku, które objawił mu Bóg. Przestrzega ich, ponieważ podczas rozmowy Bóg rzekł do niego:

– Położę kres wszelkiemu ciału, bo przez nie ziemia pełna jest nieprawości; zniszczę je wraz z ziemią. Zbuduj sobie arkę z drzewa żywicznego. Zrób komory w arce, i powlecz ją wewnątrz i zewnątrz smołą. A zrobisz ją tak: Długość arki niech wynosi trzysta łokci, szerokość jej pięćdziesiąt łokci, a wysokość jej trzydzieści łokci. Zrobisz w arce okno i zakończysz je na łokieć od góry. Z boku arki umieścisz drzwi. Uczynisz w niej dolne, wyższe i najwyższe komory. Bo oto Ja sprowadzę potop na ziemię, aby zniszczyć pod niebem wszelkie ciało, w którym jest dech życia. Wszystko, co jest na ziemi, zginie. Ale z tobą ustanowię przymierzę moje i wejdziesz do arki ty i synowie twoi, i żona twoja, i żony synów twoich z tobą. Z wszelkich istot żyjących, z wszelkiego ciała wprowadzisz do arki po parze z każdego, aby z tobą zostały przy życiu. Niech to będzie samiec i samica. Z ptactwa według rodzajów jego i z bydła według rodzajów jego, i z wszelkiego płazu ziemnego według rodzajów jego, po parze z każdego z nich wejdą do ciebie, aby zostały przy życiu. Ty zaś weź z sobą wszelką żywność, którą się jada, i zgromadź u siebie, aby była na pokarm dla ciebie i dla nich.

A ów człowiek, z którym rozmawiał Bóg, nazywa się Noe.

 

Jednak pewien gatunek nie został przyjęty do arki. Pewien rodzaj zwierząt, a może raczej potworów, miał zginąć w otchłaniach mórz, by pamięć o nim zaginęła. Jeden z przedstawicieli tego gatunku przygląda się właśnie pracy ojca z synami, ogląda każdy szczegół statku i zastanawia się w swoim małym jak na jego rozmiary mózgu, czemuż to ci ludzie budują łódź, skoro nie padało już od ponad połowy roku. Jego tłuste, pulsujące i zielone cielsko otoczone długimi i rachitycznymi mackami czai się, ukryte za wzgórzem, by ludzie go nie widzieli. Oczy osadzone głęboko w tułowiu wyglądają jak cztery czarne jak noc opale, a otwór gębowy z mnóstwem kłów metrowej długości szczerzy się w półmroku. Potwór ów posiada sześć odnóży, które teraz leżą spokojnie opasane wokół cielska. Po chwili powoli wycofuje się spod wzgórza. Robi to tak cicho, że jest to aż nieprawdopodobne, biorąc pod uwagę jego rozmiary, jednak smród, jaki wydziela się z jego cielska, niewyobrażalny fetor, położyłby każdego człowieka. Monstrum skrada się, aż oddala się od wzgórza i pracującej rodziny, i znika za horyzontem.

Ale kiedy potwór patrzył na ludzi, Noemu wydawało się, że ktoś lub coś spogląda na niego, czuł mrowienie na karku i plecach. Po chwili przeszedł po nim dreszcz niepokoju. Spojrzał na pagórek, skąd wydawało mu się, że pada na niego wzrok, ale wkrótce uczucie zniknęło. Poczuł także smród, ale za jego przyczynę wziął zapach dolatujący od dalekiego morza. Teraz pracuje już, wykonuje swoją pracę sumiennie.

– No, czas już kończyć dzisiejeszą pracę, trzeba iść do domu. Żony mogą się niepokoić – mówi Noe do swoich synów. Sprzątają młotki, piły, taśmy mierzące i inne narzędzia, i wracają piaszczystą drogą wiodącą wokół wzgórza do wioski, gdzie znajduje się ich dom.

Szkielet arki zbudowanej, by przetrwał ród ludzki, stoi nietknięty i goły jak samotne drzewo bez listowia. Nagle wokół niego zaczyna coś jaśnieć. Błona, czy może bariera próbuje opisać okrąg dokoła statku. Coraz to bardziej i bardziej mieniąca się kolorami tęczy bariera napiera na okręt, tworząc półkulę, w której znajduje się drewno; nauczone, by pływać. Bańka domyka się ze stłumionym pyknięciem na samym czubku kopuły. Widok, jaki można oglądać, jest niesamowity, feeria barw na półprzezroczystej ścianie rozświetla okoliczne drzewa cedrowe i krzewy jagód i wrzosu. Dlaczego jednak owo coś powstało? Dla czyjejś zabawy? Okrutnej przyjemności? Nie. Po chwili sytuacja rozjaśnia choć trochę swoje mroczne oblicze. W ściany kopuły zaczynają z brzękiem uderzać jaszczuropodobne stwory, całe pokryte zielono niebieskimi łuskami, oprócz głów, które pokryte są żółtym futrem. Ich skrzek porozumiewawczy jest irytująco wysoki, kolący niczym żądło w ucho. Są to wysłannicy Dagona, nieposkromione i okrutne potomstwo cyklopowego miasta R'lyeh, gigantycznej metropolii ukrytej w głębinach przed wzrokiem ludzkim. Stwory uderzają przednimi kończynami o pole siłowe, wydając przy tym jęki furii, dźwięki olbrzymiej agresji. Przy każdym uderzeniu ze ściany wyłania się piorun, który uderza w jaszczury. Rozlegają się wtedy ryki bólu, a gady uciekają z pośpiechem.

Kopuła stoi niewzruszona obok wzgórza, chroni arkę, która leży spokojnie w jej wnętrzu. Okoliczne drzewa poruszają się na nocnym wietrze, prześwituje przez nie księżyc wiszący na czarnym niebie, biały i doniosły.

 

Po powrocie do domu Noe wraz z synami zasiadł do stołu, by zjeść wieczorny posiłek przygotowany przez jego żonę, Nammah, i żony jego synów. Wszyscy oni mieszkają w glinianym, czteropokojowym domu, który znajduje się na uboczu niedużej wioski, przez którą wiedzie droga z dużego miasta leżącego opodal. Gaje oliwne rosną wszędzie naokoło, dając cień w upalne dni. Dalej kwitną drzewa owocowe, zapach biegnący od nich przywołuje owady, które brzęczą przez cały czas. Rodzina spożywa jedzenie, które było poświęcone modlitwą, podczas gdy dzień chyli się ku końcowi.

– Dzisiaj znowu szło nam ciężko – powiada Jafet. – Nie wiem, czy zdołamy zbudować arkę, ojcze.

– Nie wątpię w to, że uda nam się zbudować ją na czas. Jestem pełen obaw, że nie zgromadzimy wszystkich par zwierząt – uważa Sem, biorąc pokarm z naczynia na stole.

– Miejcie wiarę. Bóg jest miłosierny i na pewno zbudujemy arkę na czas, by wspólnie przeżyć nadchodzącą katastrofę – mówi Noe.

– A poza tym nie bierzemy na pokład wszystkich zwierząt – mówi z uśmiechem Jafet.

– Nie wspominaj w tym domu i przy tym stole o tym plugastwie, o tych potworach! – podnosi głos Noe. – Bóg ostrzegł nas przed nimi. Powiedział, że owe plugawe monstra zostaną zgładzone jako pierwsze podczas potopu – dodaje.

– Nie myślcie już o tych kreaturach. Teraz jest czas wspólnej kolacji i nie czas na kłótnie – przerywa im żona Noego i tym samym kończy rozmowę na ten temat. Mężczyźni jedzą dalej bez słowa, rękoma biorą do ust kawałki placków jęczmiennych i drobiu. Kobiety, które widocznie już spożyły swój posiłek, siedzą na uboczu pokoju i tkają szaty.

– Dzisiaj znowu ten bezbożnik walił w nasze drzwi i wykrzykiwał te rzeczy o panach z głębin. Przepędziłyśmy go miotłami – mówi Nammah.

– Będę musiał przemówić mu do rozumu – odrzeka Noe.

– Pójdziemy z tobą – mówi Sem z powagą rozpościerającą się na jego twarzy, a bracia mu przytakują. – Przyda ci się nasza pomoc.

– Idę tam, by powiedzieć mu, że ze swymi bluźnierstwami nic nie wskóra i niech lepiej nie nawiedza naszego domostwa. Nie idę do niego, żeby się z nim bić, na to jestem już za stary – mówi ojciec. – Ale jeśli chcecie, możecie pójść ze mną, wasza obecność mi się przyda.

On i jego synowie omawiają jeszcze szczegóły w planie budowy arki, kończą posiłek, po czym razem z kobietami gaszą pochodnie płonące na ścianach i idą spać, by rano znów wziąć się do pracy.

W tym samym czasie niedaleko wioski mała dziewczynka, z wyglądu może siedmioletnia, idzie sobie spokojnie przez wąwóz, w którym płynie wąska, zielona rzeczka. Dziewczynka ma czarne włosy sięgające jej do pasa i śniadą twarz z bursztynowymi oczami. Jest ubrana w lniane, jasnobrązowe ubranie, ściska w ręku wiązkę patyków, które mają przypominać lalkę. Lalka owinięta jest szarą, brudną szmatą, lecz mała ściska ją, jakby była to najcenniejsza rzecz na świecie. Cichutko mówi coś do niej, odpowiada jej i ją karci, rozmawia z nią po matczynemu. Wędruje już dłuższą chwilę i wygląda na to, że się zgubiła.

– Rebeko, zobacz jak tutaj ciemno. A do tego jeszcze ta mgła! – rozmawia dziecko z zawiniątkiem. – Mówiłam ci, mieliśmy iść w drugą stronę, na pewno trafiłybyśmy do naszej wioski, do domu, mamy i taty. Ale nie, ty zawsze musisz postawić na swoim, zawsze ty masz rację i nigdy się nie mylisz! – prowadzi dialog z lalką, w jej głosie słychać nutę strachu. Cały czas idzie przeciw nurtowi rzeki, raz po raz kopiąc kamyki leżące na brzegu. Kanion, po którym z trwogą stawia nogi, otacza ją z obu stron, wysoki i szary. Właśnie owa szarość skał wulkanicznych, zdolna przyprawić najmężniejszego o odwagę, najbardziej przeraża dziewczynkę, jedyną córkę biednego stolarza. Idzie dalej w mgłę, która roztacza wszędzie swoje podwoje.

– A najgorsze, że nie wiem, jak wrócić, zgubiłyśmy się w tym okropnym i smętnym miejscu – spogląda wokół siebie. Próbuje wypatrzeć w mgle jakieś schronienie na noc.

Nieduży kamyk spada szybko, uderza w grunt przed nogami dziewczynki, ona przystaje, patrzy w górę. Dalszy kamień uderza ją w kolano. Potem kolejny i kolejny. Lawina okrągłych otoczaków leci w dół z urwiska. Dziewczynka zaczyna biec, potyka się, upada. Lalka wylatuje jej z rąk długim łukiem, spada kilkanaście metrów dalej. Mała podnosi się, podbiega do zawiniątka, czule go podnosi. Nagle mgła rozstępuje się przed nią, jej oczom ukazuje się wejście do jaskini, dużej groty ukrytej pośród skał. Wypływa z niej leniwie strumień, koło którego dziewczynka szła przedtem.

– Zobacz, Rebeko, jednak nie zamarzniemy tej nocy – uśmiecha się i wchodzi do środka. – Spróbujemy przeczekać tu noc, a rano poszukamy drogi do domu. Rodzice na pewno umierają ze strachu, wiesz? – poucza swoją laleczkę.

Kiedy dziewczynka wchodzi do jaskini, mgła zamyka się za nią, pajęczyna dymu obejmuje czerń wejścia, po grocie nie pozostaje nawet ślad, wygląda to wręcz nienaturalnie, jakby ktoś celowo zamaskował otwór.

Ciemność panująca w jaskini uświadamia małej, że trudno będzie jej zasnąć, bo zawsze zasypiała przy świetle domowego ogniska. W trzewiach pieczary unosi się gęsty, słodko-kwaśny zapach. Dziewczynka marszczy nos, przechodzi dalej w głąb, po czym próbuje położyć się na względnie suchym kawałku ziemi. Wszechobecność wilgoci jest dla niej przekleństwem, jest coraz bardziej mokra. Powoli jednak zasypia, ściskając mocno swoje maleństwo.

Nagle przeciągły gwizd budzi ją z płytkiego snu, gwałtownie siada na ziemi i wytęża wzrok w ciemnościach. Jej serce przyśpiesza, przez chwilę nie może złapać oddechu. Po chwili szum strumienia płynącego koło niej uspokaja ją. Nie trwa jednak długo, gwałtowny ryk rozdziera ciszę jak grzmot w czasie burzy. Dobiega z daleka, lecz nie jest stłumiony, ściany jaskini przenoszą go wprost ku uszom dziewczynki. Ona boi się, ale strach przezwyciężony zostaje przez ciekawość. Wstaje prędko i idzie w czarną czeluść, bezdźwięcznie stawiając kroki. W jej dłoni huśta się lalka, tak jak jej pani mokra od wody. Dziewczynka podchodzi cichutko do ogromnego głazu w kształcie leżącej kolumny, wyciskając rękawy swych łachmanów z zamulonej wody. Obchodzi kamień i znika za nim. Wędruje dalej przez otchłań, przez niekończący się tunel. Po dłuższej chwili ryki, pomruki i powarkiwania stają się bardziej zrozumiałe dla człowieka, chociaż ciągle przypominają bełkot gromów podczas burzy. Dziewczynka podchodzi ku niskiemu wzniesieniu na końcu jaskini, po czym wspina się na nie. Widok, który rozpościera się przed jej oczami, jest oszałamiający. Ogromna kulista pieczara pokryta różnymi hieroglifami, znakami i symbolami. Na samej górze, która przypomina kopułę świątyni, znajduje się okrągły otwór, occulus, przez który pada oślepiające światło dzienne, oświetlając powierzchnię owego miejsca. Marmurowy ołtarz ofiarny umieszczony w środku dominuje swą bielą nad szarością podłogi. Bardziej na uboczu stoi tron, który wygląda jak gigantyczna ława z kamienia. Ryki, które słyszała dziewczynka przyglądająca się temu wszystkiemu wielkimi oczami, pochodzą od dwu istot, wielkich i cuchnących niemiłosiernie. Ich donośna kłótnia wydaje się powodować drżenie ścian i kamieni. Kiedy jeden tupnie, cała ziemia trzęsie się wokoło.

– Zawiodłeś mnie, Anarosie. Nie tego oczekiwałem. Miałeś ze zwiadu przynieść jakieś cenne dla mnie informacje. Cenne, a nie to gówno, o którym mi mówisz – potężny stwór o niewyraźnym, antropoidalnym kształcie i łbie przypominającym łeb ośmiornicy przemawia do swego sługi. Uderza łapą zakończoną pazurami w służalczy łeb, odrywając kieł. Drugi potwór wydaje ryk bólu, chwieje się na sześciu odnóżach, po czym patrzy z bojaźnią, czy przypadkiem jego pan nie zechce uderzyć go jeszcze raz. Po chwili mówi szybko:

– Ależ mój panie, przecież powiedziałem ci, że ludzie budują okręt, że koło niego zawsze po ich odejściu powstaje bariera nie do przejścia dla nas, znika dopiero, gdy ludzie powracają.

– Ale to już wiem, ty głąbie, nieudaczniku – irytuje się monstrum. – Co z ciebie za pożytek. Wszystko muszę robić sam. – Sięga łapą za swój tron i wyciąga z klatki wielkiego konia, któremu odgryza głowę. Koń nie zdąża nawet wydać dźwięku. Za chwilę olbrzym połyka resztę zwierzęcia w całości.

– Jeśli już musisz wiedzieć, mój tchórzliwy sługo, to posłane przez Dagona sługusy też nie zdołały wyrządzić arce krzywdy. Posłał mi przez portal wiadomość, wstydząc się pewnie swojej porażki. Jakbym go nie uprzedzał.

– To wspaniała sprawa, mój panie, to wspaniale! – podlizuje się swemu władcy poddany. – Jakże ów obrzydliwy Dagon mógł sądzić, że uda mu się coś, co ty już długo próbujesz, o Wielki Przedwieczny, o wielki Cthulhu!

– Musimy wymyślić coś, co zadziała – pan nie zważa na słowa sługi. – A tak na marginesie, dowiedz się, dlaczego nie możemy się nawet zbliżyć do tej rodziny budowniczych z tą ich wiarą. Jak oni to robią, że gdy któryś z nas chce zbliżyć się do nich, od razu coś nie pozwala iść mu dalej.

– Tak, tak, oczywiście mój panie, zaraz się tym zajmę.

– Zaczekaj, jeszcze druga rzecz, którą masz do wykonania. Złap dla mnie jakichś ludzi, dawno nie posmakowałem ludzkiego mięsa. Zwierzęta już mi się znudziły, bo kwiczą, zamiast błagać o życie.

– Nie ma niczego lepszego nad mięsa ludzkiego – rymuje przymilnie sługa, szczerząc kły w groteskowym uśmiechu.

Mała dziewczynka widząc to wszystko, prawie że wrzasnęła ze strachu. Nie mogła oderwać wzroku od tych istot, które tak spokojnie mówiły o zabijaniu. Jak one mogły! Każda cząstka jej ciała wołała, by odeszła, uciekła stamtąd, ale ona nie mogła poruszyć się z trwogi. Dopiero po chwili udało jej się uwolnić z odrętwienia i chciała zejść z wzniesienia, za którym była ukryta. Jednak los, jej fatum, dopadł ją w tym momencie. Mały kamyczek kopnięty nogą stoczył się z góry i wpadł z donośnym pluskiem do wody. Potężny ryk dobiegł uszu dziewczynki, z jej gardła wyrwał się krzyk. Rzuciła się do ucieczki, próbując szybko lawirować pomiędzy głazami sterczącymi jak ostre szpikulce. Do jej uszu dobiegło uderzenie łap o ziemię, następnie triumfalny warkot. Obejrzała się w biegu, a to, co zobaczyła, zmroziło jej krew w żyłach. Szereg kłów wymierzonych wprost w nią w odległości kilkunastu kroków. Próbowała jeszcze rzucić lalką w potwora, ale ten nie przejął się tym w ogóle. Ostatnim wysiłkiem przyśpieszyła, jednak potwór był zbyt szybki. Przed oczami zobaczyła swoich rodziców i to był ostatni widok, jaki ujrzała.

 

Poranek w małej izbie glinianego domu. Wygasłe palenisko dostarcza miły zapach olejków wonnych, ich pozostałości pływąją w garnku zawieszonym nad spalonym drewnem. Na dworze słońce wschodzi leniwie, ma barwę stali, całe nieprzyjazne, pulsujące i rażące w oczy. Gołe niebo bez chmur stoicko czeka, by, gdy nadejdzie czas, zebrać w sobie chmury burzowe czające się na horyzoncie i wylać wszystko na popękaną ziemię. Tylko jastrzębie latają wysoko, wypatrując zdobyczy.

Noe wstał już, teraz myje ręce i twarz. Jego synowie wychodzą z pomieszczeń, by także się umyć. Noe wita się z nimi, oni myją się, po czym wszyscy razem wychodzą z domu. Idą drogą przez wieś, myszołów przelatuje nisko nad nimi, pewnie ściga swą ofiarę. Przechodzą koło domu stolarza, który marnie wypatruje córki, siedząc na zakurzonej i suchej ziemi, oczekując najgorszego. Wędrują dalej, aż do pobliskiego wzniesienia, gdzie znajduje się okrągły obelisk dwumetrowej wysokości, szeroki i poważny. O jego północny bok oparta jest spróchniała, kwadratowa deska, pod którą na posłaniu ze słomy i szmat leży człowiek. Ubrany w łachmany, ma długi, szpiczasty nos i rude włosy, które przykrywają zieloną opaskę na czole. Kiedy Noe wraz z synami się zbliża, żebrak budzi się i wstaje prędko. Mruży zielone oczy i patrzy na przybyszów, jego oblicze rozjaśnia uśmiech, zwierzęcy grymas zdolny obrazić każdego. Wyciąga ręce w ich kierunku, lecz zanim zdąży coś powiedzieć, Noe woła do niego:

– Przyszedłem do ciebie z synami, by powiedzieć, żebyś nie nachodził więcej naszych żon, kiedy my pracujemy przy budowie, ani w ogóle kiedy indziej.

– Budowa wasza zostanie pochłonięta, macki potężnego zbiorą żniwo w swym gniewie – zaczyna wrzeszczeć mężczyzna jak opętany. Jego szata powiewająca pod rękawami upodabnia go do brązowego ptaka.

– Słyszysz mnie dobrze? Nie nachodź juz więcej mego domostwa! – rozkazuje mu Noe. – Wiem, że mnie słyszysz.

– Gniew jego i armia jego pochłoną jego nieprzyjaciół! Czy tak trudno to zobaczyć? Czyż nie powinniśmy wszyscy mu służyć? Przecież zawsze lepiej być z nim niż przeciw niemu! – krzyczy głośno człowiek. W jego oczach czai się fanatyzm i zgroza. Gorączkowo wymachuje rękoma, co chwilę łapiąc się za szatę na piersiach.

– Służę tylko jedynemu Bogu, i nie będziesz mi kazał oddawać czci fałszywym bożkom – odpowiada mu ze spokojem Noe. Jafet na słowa żebraka chwieje się ze złości, pewnie uderzyłby go, gdyby jego bracia go nie chwycili.

– Spokojnie, synu, uspokój się. Łatwo wpaść w złość, a jest to niepotrzebne – uspokaja ojciec Jafeta. – W tej chwili chodzi mi tylko o to, czy ten człowiek przyjął do wiadomości, co mówiłem. Jeśli tak, to możemy iść budować nasz statek.

– Zrozumiałem, zrozumiałem, a jakże – skrzeczy rudzielec. – nie będę nachodził waszego domu, ale to nie zmienia rzeczy, że mogę przychodzić do was na budowę, nie? Chyba pozwolicie mi podziwiać wasz statek, co? – mówi z przekąsem, smarkając głośno. – A nawet gdybyście mi zabronili, On zmusi was, żebyście słuchali! – z powrotem wpada w swój trans, zataczając się na boki. – Moce jego wielkie są, kryjówkę ma wieczną, sług i jadła pod dostatkiem. Dzieli sprawiedliwie między przyjaciół swoich, moce jego ogromne są! – bełkocze staruch z przejęciem.

– Chodźmy już, nic więcej nie wskóramy u tego biednego, obłąkanego człowieka – mówi Noe do synów, po czym odwracają się i odchodzą. Stary mężczyzna patrzy za nimi, spogląda w przeciwną stronę i wykrzykuje:

– Panie, władco mój. Przybądź do mnie, o wielki przedwieczny, Cthulhu! Przybądź do mnie i innych swoich sług i wprowadź ład i szczęście! – wkrótce siada na ziemi i kiwa się w przód i w tył. Noe z synami nawet nie odwracają się do niego, pozostawiają go jego własnemu losowi.

Podczas rozmowy nikt nie zauważył pulsującej narośli częściowo przykrytej przez anachoretę świńską skórą. Gnijąca wypukłość przyssana do tylnej ściany obelisku zmieniała swój kolor z brązowego na zgniłozielony i z powrotem. Teraz uaktywniła się, do mieniących kolorów dołączył szkarłat. Po odejściu mężczyzn owa nienaturalna rzecz, ścierwo klejące się do kamienia, spłaszcza się, wybrzusza, wygląda jakby wysyłało jakąś wiadomość do odbiorcy, po czym dezaktywuje się, czerwień znika i niezmącony spokój otacza wzgórze, petryfikuje go niczym oczy kobry swoją ofiarę. W odległym miejscu, gdzie w jaskini panoszą się mrok i ciemność, rozświetla się na fioletowo czarny sześcian, a seledynowa poświata otacza jego krawędzie. Zarazem wydaje przenikliwy dźwięk, wołając swojego pana, a kiedy on przychodzi i dotyka go kamienną łapą, ucicha i przekazuje wiadomość. Jej właściciel uśmiecha się, szeregi kłów wynurzają się na zewnątrz jak armie kościotrupów, trujące opary wydobywają się z cyklopowych trzewi.

– Więc ludzie przechodzą bez przeszkód przez barierę, ciekawe, bardzo ciekawe – dudni potwór, zgrzytając zębami w zamyśleniu. – Ta cenna informacja bardzo mi pomoże, by zniszczyć okręt i nie dopuścić do potopu. Zobaczymy, co wtedy zrobią. – potwór kołysze się na walcowatych odnóżach, po czym odwraca się grzmiąco i w takt spadającego piasku i kamieni odchodzi do swego leża.

 

Budowa łodzi trwa dalej, drewno przenoszone jest na miejsce, praca trwa. Jeszcze przed przybyciem Noego z synami wielka bariera ustąpiła, rozpłynęła się jak mgła w ciepłe dni, jednak ludzie nie zauważają jej, wygląda to tak, jakby działała tylko na zwierzęta. Słońce zaczyna przygrzewać, stwarzając pot na skroniach ludzi, który paruje natychmiast, ucieka jak niepyszny. Plany arki leżą na płaskim kamieniu, każdy szczegół konstrukcji jest gotowy do przeniesienia w drewno. Inni ludzie przechodzą koło statku i śmieją się, wyśmiewają na całe gardło. Ich pogarda, bezczelne grymasy i świdrujące spojrzenia cały czas wystawiają cierpliwość pracujących na próbę, irytują i dręczą.

– Hej, synu Lameka, po co budujesz ten wrak, skoro nie ma tu morza? A może za chwilę tu się pojawi? – drwi jeden, wykrzykując na całe gardło. – A może to latający okręt, wzleci za chwilę ku niebiosom, do twego nieba?

– Choć lepiej z nami po pracy do miasta, synowie też mogą. Jest wiele rzeczy w mieście, które mają sens, czego nie można powiedzieć o twojej pracy. – Wszyscy oni śmieją się z tego, tymczasem Noe pracuje bez przerwy, nadając kształt drewnu, smarując go smołą. Synowie nie są tak odporni na zaczepki, ale nie zdołaliby nic przeciw tłumowi gapiów, więc w milczeniu wloką deski po ziemi i tną je dalej na odpowiednie kształty. Po dłuższej chwili tłum rozchodzi się i mężczyźni mogą pracować w spokoju.

– Ojcze, dlaczego musimy znosić wszystkich tych ludzi? Moglibyśmy dać komuś w pysk – mówi Cham, a Sem z Jafetem mu wtórują.

– Nie będziemy odpowiadać gniewem na ich słowa, wszystko będzie inne, gdy wody się podniosą – odpowiada ojciec.

– Ale do tej pory oni mogą przejść do czegoś znacznie gorszego od śmiechów i kpin – zaznacza Sem. – Pewnego razu mogą nawet spalić arkę albo nasz dom, żeby wymusić na nas zaniechanie naszego planu.

– Do tego nie dojdzie, Bóg czuwa przy nas i ochroni od wszelkiego złego – spokojnie odpowiada Noe. – Teraz musimy się skupić na pracy, będziemy pracować ciężko od świtu do zmierzchu, każdy dzień tygodnia oprócz niedzieli. Arka będzie gotowa, gdy wody podniosą się, by zakryć ziemię i życie na niej poczęte. Zgromadzimy w niej wszystkie zwierzęta, by razem z nami przetrwały. Ale wróćmy do pracy, dzisiaj musimy dużo jeszcze zrobić.

– Dobrze, ojcze – synowie odwracają się od niego i wznawiają obróbkę desek, a następnie układają je na stos na ziemi. Lekki zefir zaczyna wiać, oblatuje statek i cztery samotne ludzkie sylwetki, ochładzając ich twarze. Małe krzewy, homunkulusy z nieznanych krain, kiwają się i falują na wietrze. W oddali dobiega odgłos trąb, dźwięk jakiegoś rytuału. Nisko przelatująca jaskółka zwiastuje deszcz, w czasie lotu zmienia szybko kierunki, po chwili przysiada na jasnym szkielecie okrętu jak wartownik strzegący wejścia.

 

Gładkie, ogromne i olśniewające dzieło jest wreszcie ukończone. Długa burta pokryta antracytową smołą błyszczy w słońcu, kłując w oczy promieniami. Zakrzywiony dach, korona wieńcząca dzieło, posiada okno znajdujące się jeden łokieć od góry. Przez okno wpada światło, obala mrok w środku. Widać, jak drobinki kurzu wznoszą się i opadają wewnątrz w swoistym tańcu chaosu. Dziób łodzi wskazuje niebo, jakby mówił, że potrafi latać. Opodal arki stoi mały tłum, osiem osób, które spoglądają na wytwór swoich rąk i na siebie nawzajem z uśmiechem, zastygłe w miejscu jak rzeźby z błota. Poranne chmury, niewinne oznaki ruchu nieba, płyną leniwie na górze. Koło rodziny Noego stoją drewniane klatki z pierwszymi zwierzętami. Para tygrysów warczy niespokojnie, czarne i żółte pasy zdobiące ciała przeplatają się i gubią nawzajem, ogony poruszają się gniewnie. W drugiej klatce, nieco większej, znajdują się siwe wielbłądy, stoicko stojąc i spożywając siano. Po chwili zadumy grupka ludzi porusza się, podchodzi do klatek i ciągnie je do kładki wysuniętej z łodzi. Ze środka dolatują odgłosy innych zwierząt, umieszczonych tu już wcześniej. Załadowanie zwierząt do oddzielnych pomieszczeń nie trwa długo, niedługo rodzina wychodzi na zewnątrz, schodząc kładką, która wygląda jak schody do nieba.

– Wszystko gotowe, teraz może nadejść to, co było przepowiedziane – przemawia Noe do swej rodziny. Nagle sucha i popękana ziemia zostaje zwilżona pierwszą kroplą, najodważniejszą. Po chwili druga, trzecia i dalsze spadają przyciągane przez ziemię, która łapczywie wchłania je, chce więcej i więcej. Ciepły deszcz nadchodzi, mocząc ludzkie twarze, na których wykwitły już uśmiechy szczęścia. Jednak radość była przedwczesna, z południa nadciąga wiatr śmierdzący zgniłą rybą i rozkładającym się ciałem. Mokra i ohydna twarz wyłania się zza wzgórza, potem pokazuje się postać, cała w brudnych łachmanach. Człowiek obsypany jest czerwono zielonymi koralami, a na jego szyi widnieje naszyjnik z lwich kłów. Rudowłosy starzec wyciąga ręce w geście triumfu.

– Teraz, mój panie, teraz nadeszła chwila, gdy zniszczymy tę łajbę! – wrzeszczy rudzielec ochryple. – Władco przestrzeni spoza czasu, pokaż swój gniew!

Deszcz przybiera na sile, słona nuta wkrada się do kropel. Za kroczącym mężczyzną ciągną zastępy potworów, rycząc przeraźliwie. Tętent armii kreatur, na którego czele stąpa Cthulhu, wygląda jak przejście czarnych, upiornych klaunów, chichoczących i sadzących wielkie susy po wilgotnej ziemi skażonej szlamem z ich ciał. Odór dochodzący do ludzi jest niewyobrażalny, cuchnie tak, jakby nie istniały na świecie inne, przyjemne wonie. Noego wraz z rodziną ogarnia przerażenie, nie mają nawet czasu na schronienie się wewnątrz arki. Noe zaczyna się modlić o pomoc. Bariera rozstępuje się przed rudym akolitą zwerbowanym przez potwora, za nim łapy Cthulhu brukają dziewiczą trawę, monstrum otwiera paszczę i dudni głosem z otchłani:

– I co, malutki ludziku, co zrobisz teraz, gdy przechytrzyłem twego Boga i jego barierę? – ryczy drwiąco, a kiedy przemawia, jego armia zastyga na miejscu jak kolumny czarnego węgla. – Nic. Nic ci już nie zostało. Myślałeś, że mnie można pokonać? Mnie, który przybył na tę ziemię w niepamiętnych czasach, kiedy była jeszcze młoda?

Chmury rozstępują się, puszczając z wnętrza kuliste otoczaki wody.

– Ukorz się przed wielkim Cthulhu! – rozkazuje pustelnik, stojąc przed Cthulhu i wskazując oskarżycielsko palcem. – Zrzeknij się swej wiary i uklęknij przed nowym panem! – bluźni starzec coraz bardziej. Bierze głęboki oddech, by kontynuować wrzask, gdy biały piorun uderza w niego, zmieniając jego ciało w czarny korpus zwęglonego mięsa. W tej chwili wody wszechświata spadają na ziemię, grzmot niesie się wszędzie dokoła. Cały horyzont pokrywa fala, która zabiera ze sobą armię potworów, pętając ich jak wiązkę chrustu. Sam Cthulhu, widząc to, próbuje uciec, rycząc doniośle z gniewu. Woda pochłania go, on chce płynąć, przecież woda to jego domena, ale strumienie wód pchają jego i jego armię ku skałom. Setki potworów rozbijają się o kamienie, ich chropowate pancerze łamią się jak patyki, cuchnące trzewia wyłażą na wierzch. Skalne urwisko przyjmuje cielska potworów niczym wyrodna matka dusząca swe potomstwo. Nigdzie jednak nie widać ich pana i władcy, wygląda na to, że zniknął w głębinach, pozostawiając po sobie schedę w postaci zmarłej armii.

W czasie, kiedy piorun spadł na bluźniercę i niebo otwarło swe podwoje, rodzina Noego pozostała nietknięta, woda nie wlała się na ludzi. Wyglądało to jakby błona utworzyła się w ich bliskości, dając im czas na wejście do statku. Kładka została podniesiona, wody oblały burtę arki, podnosząc ją w górę. Deszcz padał ciągle, podnosząc poziom wody do niebotycznej wysokości, zalewając najwyższe góry, ziemię i wszystko, co żyło na niej.

Wody lały się z nieba przez wiele dni, lecz rodzina bezpieczna w arce mogła dziękować Bogu za miłosierdzie i opiekować się niezliczonymi gatunkami zwierząt. Ale czy zło zostało raz na zawsze zmiecione z powierzchni ziemi? Czy nigdy już nie będzie gniewu, strachu, nienawiści i przedwczesnej śmierci w walce o nieważne rzeczy? Czy złowrogi Cthulhu przestał istnieć? Nie, Cthulhu, ów mroczny potwór mordujący ludzi dla zabawy, jedzenia i samego okrucieństwa, skrył się zraniony w głębinach, w mieście R'lyeh, i czeka tam na nadejście swego czasu, by móc zniszczyć ród ludzki.

 

styczeń 2011

Koniec

Komentarze

Pomysł jest fajny. Przynajmniej na tyle, na ile doczytałem. 
Gdyby pominąć fakt, że masz naprawdę spore problemy z pisaniem (np.: Przestrzega je, ponieważ podczas rozmowy - przestrzega ich), robisz masę powtórzeń, nie trzymasz się konsekwentnie sposobu narracji ("prawdopodobie" w ogóle nie powinno zagościć w ustach narratora, musiałbyś zmienić cały styl narracji), nie wychodzi Ci gawędziarski styl (Dlaczego jednak owo coś powstało? Dla czyjejś zabawy? - jak dla mnie to brzmi... Marnie), piszesz jakąś dziwną manierą, która przywodzi na myśl mieszankę patosu i czegoś jeszcze (dla mnie - niestrawna)... Gdyby pominąć to wszystko, to tekst byłby fajny. Niestety, trudno tak mocno przymrużyć oko.
Ale nie zrażaj się, czytaj, pisz. Praktyka czyni mistrza. :)

Pozdrawiam

PS
Cthulhu jest Wielkim Przedwiecznym, sam w sobie jest bogiem, więc trochę nie czaję, jak mógłby zginąć. :>
E. 

Jest to moje pierwsze opowiadanie, poprawiłem trochę, dzięki. A Cthulhu nie zginął, przynajmniej nie w tym opowiadaniu. :) Pozdrawiam

@Pysio
Wiem, że nie zginął... Ale w domyśle masz zabicie go potopem. Tylko dlatego zwróciłem uwagę na ten fakt. :)

Pozdrawiam 

Zgadzam się tutaj z opinią exturio. Pomysł ciekawy, natomiast wykonanie już nie jest takie dobre jak myślałem. Winę ponosi tutaj styl w jakim opowiadanie zostało przez Ciebie napiasane. Taki trochę doniosły. Prawie patos, ale nie wyszedł. Mnóstwo, prawdziwy potop powtarzających się wyrazów, np: który, która, które, by itp. Wiem, że to Twoje pierwsze opowiadanie wstawione tutaj, ale na przyszłość - czytaj to co piszesz, najlepiej na głos. Odstaw na jakiś czas i popraw. Zwracaj szczególną uwagę na powtórzenia i zaimki. No i styl - pisz prostym stylem, ale zrozumiałym dla czytelnika.
Mam nadzieje, że nie zrażasz tymi komentarzami, ale wiesz mi z biegiem czasu i ćwiczeniem stylu, będzie co raz lepiej :)

Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Wybacz, ale dla mnie ten tekst jest zupełnie niestrawny. Nie chodzi bynajmniej o warsztat - koledzy wyżej powiedzieli już, co kuleje, a ja nie mam raczej innych technicznych zastrzeżeń, rzeczywiście potrzebujesz po prostu treningu. Tym, co mnie kompletnie odrzuciło, jest Twój sposób wykorzystania Cthulhu. Od razu zastrzegam, że jestem zwyczajnie stronniczą psitą, zakochaną w twórczości Lovecrafta, więc nie bierz tego specjalnie do siebie, ale to, jak uczłowieczasz Wielkiego Przedwiecznego, kompletnie anuluje całą magię wokół niego. Jeden z najsłynniejszych cytatów Howiego traktuje właśnie o tym, że najsilniejszą ludzką emocją jest strach, a najpotężniejszym rodzajem strachu jest lęk przed nieznanym. Gdyby Lovecraft nie budował fenomenu Przedwiecznych na "niemówieniu" o nich i podsycaniu w czytelniku obaw przed tym, co leży poza granicami ludzkiego pojmowania, prawdopodobnie wyszedłby na idiotę, bojącego się monstrualnych jaj na słoniowych nogach (próba filmowej adaptacji The Dunwich Horror udowodniła, że Howiego się NIE filmuje). Ty natomiast zbliżasz się już w kierunku dziwacznego pastiszu. Z jednej strony wspomniany przez kolegów patos, z drugiej Cthulhu, mówiący (!) "gówno", "ty głąbie"? Nie wiem, jakiego podejścia odbiorców oczekujesz, ale w moich oczach to, niestety, pomyłka. A szkoda, bo sam pomysł zderzenia biblijnego i lovecraftowego mitu jest intrygujący. Gdybyś zmienił konwencję i spróbował napisać to od nowa, całkiem możliwe, że wyszłoby z tego coś mocnego. Chętnie przeczytam, jeśli podejmiesz kiedyś taką próbę :) Pozdrawiam.

Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze. Niedługo postaram się przerobić tekst na bardziej strawny, bo rzeczywiście patos jest wszechobecny, a owo "uczłowieczenie" Cthulhu rzeczywiście nie wyszło. Jeszcze raz dziękuję.

Nie doczytałem do końca. Strasznie słabo napisany tekst, ale nie przejmuj się Pysio i pisz dalej. Tak jak radzili koledzy i koleżanki wyżej, czytaj to co napiszesz i unikaj powtórzeń oraz nadmiernej ilości zaimków.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Swoją drogą... ciekawe, z czego Noe zrbudował swoją Arkę? Drzew specjalnie w Palestynie nie ma, dopiero w Libanie można zdobyć Cedry, ale tych pilnie strzegli Fenicjanie. Może hmm... tratwę jakąś wielką zrobił, czy co?  

Całkiem niezłe. Masz spory zasób słownictwa, trzeba jeszcze tylko nad stylem popracować.

Co do samego tekstu, to sam pomysł ciekawy, niemniej zgadzam się z opiniami przedmówców, że trochę zawiodło wykonanie - zgadzam się Nathicaną, że zabrakło tu lovercaftowskiej konwencji.

Trening czyni mistrza.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka