- Opowiadanie: ObywatelM20 - Podwórko Starego odc. VI-X

Podwórko Starego odc. VI-X

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Podwórko Starego odc. VI-X

VI

 

Wraz z grupą Rysy udał się wprost do Alków. Ludzie Bervyga nie wyglądali na zbytnio zdenerwowanych, nożownik pogwizdywał wesoło. Za to Krętacz czuł jak obfita kolacja podchodzi mu do gardła.

– Te, czegoś tak spięty jak baranie jaja? – zapytał Gborg. Cuchnęło od niego oborą i potem. Miał na sobie wytarty kaftan, a za pas wetknął ponabijaną gwoździami lagę. Krętacz machnął ręką:

– Eh, raczej wkurzony. Miałem dziś okazję dorwać sukinsyna, co mi babę zbrzuchacił. Gnój pewnie teraz bezkarnie chleje w Miedziaku… – łotrzyk przywołał na twarz gniewny grymas. „Gdy wchodzisz w sforę psów i ujadaj tak jak one." – pomyślał. Rysa – na szczęście – nie usłyszał tego niewinnego blefu. Gborg wykrzywił usta w pełną zadumy podkówkę i poskubał się po wysuniętej szczęce.

 

Po dziesięciu minutach marszu uliczkami miasta, zaczęło kropić. Przyspieszyli, gdyż deszcz przybierał na sile. Wkrótce dostrzegli spory, trzykondygnacyjny budynek, we wnętrzu którego znajdowały się Alkowy. Podbiegli do dwuskrzydłowych drzwi, kryjąc się przed ulewą. Rysa zapukał, chwilę potem rozsunął się wizjer. Odźwierny zlustrował przemoczoną grupę:

– Hasło?

– Trzy wrony. – odparł Rysa – Wpuszczaj nas Grand bo… – nożownik wyrzucił z siebie kwiecistą wiązankę. Krętacz uśmiechnął się pod nosem, nie sądził, że Gabrian, Przechera i Bervyg są skłonni do takiej autoironii. Trzy krogulce żerujące na ciele Starego, wyborne.

 

Po chwili weszli do ciepłego lokalu. Minęli krótki hol i weszli do przestronnej sali głównej. W środku panowała gęsta atmosfera. Ludzie Przechery i Gabriana siedzieli osobno, spoglądali na siebie nieufnie. Pomyśleć, że jeszcze dwa tygodnie temu dzielili się łupem, pili, plotkowali. Grupa Bervyga również zajęła miejsca. Prędko zrzucili z siebie przemoknięte płaszcze. Alkowy mogły pomieścić setkę gości, więc teraz panowały tam pustki. Większość krzeseł poustawiano na stołach, nie grała muzyka. Co jakiś czas słychać było nerwowe szepty i trzask płomieni z kominka.

– Na pogrzebie mojej matki było weselej. – skwitował Rysa.

– Myślisz, że Przechera i Gabrian już są? – zapytał Krętacz. Nożownik wzruszył tylko ramionami. Dostali po kubku grzańca. Nad salą główną rozpościerała się galeria, która prowadziła do poszczególnych sypialni. Jedne z drzwi otworzyły się, z środka wyszła Przechera w towarzystwie odzianego w granatowy płaszcz mężczyzny. Tuż za nimi Gabrian.

 

Gabrian był niezwykle ważną postacią w skomplikowanym układzie koneksji Starego. Swoje wpływy ograniczał do niezbyt dochodowego rewiru – Starego Miasta. Dobrze opłacani prywatni strażnicy i najlepsze oddziały straży miejskiej patrolowały tamtejsze ulice, skutecznie uniemożliwiając ściąganie haraczy, stręczycielstwo, czy drobne kradzieże. Skierował swoją działalność w zupełnie inną stronę. Jego imperium wyrosło na chciwości lokalnych magistratur. Gabrian trzymał miejscową judykaturę w kieszeni, opłacał większość sędziów grodzkich, pisarzy ziemskich i referendarzy Diuka. To właśnie on ratował z opresji ludzi Starego, dbał o to, by przestępczość w mieście mogła dalej kwitnąć. Był to człowiek szacownego wieku. Jego twarz żłobiły niezliczone zmarszczki, sylwetka była zgarbiona, a kosztowne szaty wisiały na nim jak na wieszaku. Pomimo swych lat nie stracił elastyczności i bystrości umysłu. Stary liczył się z jego zdaniem, co rzutowało na obecny układ sił w mieście.

 

Przechera wyglądała na zniecierpliwioną, jej ludzie również byli spięci. Dwaj dziedzice Starego podeszli do barierki, chcąc coś ogłosić. Nagle do lokalu wpadła ostatnia, spóźniona grupa. Bervyg z szerokim uśmiechem na ustach, cały mokry od zacinającego deszczu pokłonił się dworsko przed zgromadzonymi.

– Wybaczcie spóźnienie, mieliśmy chwilowe trudności ze strażą. – wszedł wspierając się na Owdawiaczu niczym lasce. Krętacz dostrzegł wypieki na twarzy Przechery, była wkurzona. Potężnie zbudowanemu alfonsowi, oprócz Szyi i jego ludzi, towarzyszyła tajemnicza postać. Był to mężczyzna, odziany w powłóczyste czarne szaty. Mankiety, kaptur i dół jego stroju, odznaczały się niebieskimi pasami, na powierzchni których znajdowały się misterne, drobne znaki. Wspierał się na smukłym, drewnianym kosturze, jednak poruszył się sprawnie i żwawo niczym młodzieniec. Skrywał oblicze pod głębokim kapturem.

 

Połowa sali niemal jednocześnie wykonała nerwowy wdech. Towarzysz Bervyga wyglądał niczym mag z południowych krajów – obiekt powszechnego strachu i pogardy w całym mieście. Krętacz przeniósł spojrzenie na swojego oficjalnego pracodawcę – albo postradał zmysły, albo co gorsza zaprzedał je diabłom. Sprowadzanie magów z reguły kończyło się konfliktem z Regulatorium, ten zaś, powolnym gniciem w kazamatach. Alfons zdawał się ignorować ogólne poruszenie. Był nieziemsko pewny siebie. Wraz z podejrzliwie wyglądającym mężczyzną ruszył na galerię. Szyja z resztą chłopaków dołączyli do Rysy i Krętacza.

– Co to za jeden? – wypalił nożownik.

– Sam nie wiem, Bervyg ponoć trzyma go w mieście od dłuższego czasu. – odparł Szyja. Kilkanaście sekund upłynęło w ciszy.

– Czarodziej? – wychrypiał Gborg. Nikt mu nie odpowiedział.

Krętacz przysłuchiwał się tej wymianie słów z boku. Cała rozmowa brzmiała dość sztucznie, coś mu nie grało. Rysa był zdecydowanie za spokojny, Szyja nie bluzgał i nie spluwał przesądnie na ziemię. Zdążył też dostrzec reakcje Przechery, a właściwie jej brak. Co tu się do cholery działo?

 

Minęły dwie godziny nim ‘wielka trójka' opuściła pokój. Czas oczekiwania wypełniały im słowne zaczepki i złowrogie spojrzenia. Wzajemna niechęć nie urosła jeszcze do takich rozmiarów by sięgnąć po broń. Niewykluczone, że był to wyraz szacunku względem wielkiego dzieła Starego. Bardziej doświadczeni z uliczników milczeli. Pamiętali okres poprzedzające jedynowładztwo króla ulicy. Był to mroczny czas, pełen strachu, przemocy i krwi. Wojna gangów przynosiła straty, nie tylko finansowe.

 

Trójka zeszła z galerii w dość szybkim tempie:

– Zwijamy się chłopaki, nic tu po nas – rzucił Bervyg, nie zatrzymując się nawet na chwilę. Zakapturzony z łatwością dotrzymywał mu kroku. Przez chwilę wzrok Krętacza i mężczyzny skrytego pod czarną szatą skrzyżowały się. Łotrzyk w jego zimnych oczach dostrzegł błysk zadowolenia. Nieznajomy miał dojrzałą twarz, którą pokrywała krótko przystrzyżona broda. Bujne brwi, ostre rysy, wyraźnie zarysowana szczęka. Przez chwilę uśmiechał się ironicznie. Gdy grupa Bervyga wypadła z Alków, deszcz wciąż zacinał. Alfons wraz z zakapturzonym załadowali się do czekającego na nich powozu. Mięśniak wychylił się przez drzwiczki i podniósł głos tak, aby mogli go usłyszeć przez ulewę:

– Trzymać się doków – rozkazał – Stare Miasto i podgrodzie są dla nas zamknięte, podzieliliśmy miasto między siebie. Jeżeli zobaczycie kogoś od Przechery lub Gabriana na moim terenie, walcie od razu do Cynamonu. Na własną rękę nie podejmujcie żadnych działań. – Wykonał krótką przerwę, by mieć pewność, że do wszystkich dotarły nowe informacje. – Niestety, wspólnie nie udało nam się dojść do porozumienia… – przepraszająco rozłożył ręce. – …będziemy musieli zagarnąć miasto sami! – Zacisnął pięść i wyszczerzył kły. – Uważajcie na siebie. Mogą nas czekać cholernie ciężkie dni. – Bervyg dał znak woźnicy do odjazdu.

– Jak mówił szef: nic tu po nas. Zmywajmy się. – zasygnalizował Rysa, po czym grupka przemoczonych mężczyzn zaczęła się rozchodzić.

– Krętacz idziesz coś wypić? – Rysa zrównał krok z łotrzykiem, który ruszył w drogę powrotną.

– Jasne. Najchętniej zarżnąłbym się w trupa. – szpieg Przechery był zdenerwowany i przestraszony. Jak na kogoś kto żył z bezprawia, Krętacz paradoksalnie bał się anarchii. Chaos mógł w mgnieniu oka zniweczyć jego wypracowywaną przez lata pozycję. Była ona ciepła, bezpieczna, ale przede wszystkim ulokowana z dala od miejskiej polityki. Jak bardzo tęsknił za spokojem…

 

Udali się do Dorsza. Krętacz nie miał najmniejszej ochoty spotykać Borvo. Zamówili flaszkę i zaszyli się za kominkiem. Przez pierwsze pięć minut po prostu chłonęli ciepło, nie odzywając się do siebie. Ciszę przerwał Krętacz:

– Jest aż tak cholernie źle jak mi się wydaje? – zapytał.

– Aż tak. – odparł Rysa i stuknął się kieliszkiem z łotrzykiem. Ciepła i rzadka wódka nieco ich rozgrzała. – Ale zależy to też od punktu widzenia.

– No tak, koniec z zastojem na rynku, co? – drobny oszust skrzywił się i polał na lewą nóżkę.

– Może? Kto wie. Nie wykluczone też, że znajdzie się ktoś młodszy, szybszy, silniejszy, albo po prostu cholernie szczęśliwy i mnie zastąpi. – wypili. Rysa zaczął psioczyć na alkohol, po czym udał się po zakąskę. Krętacz tępo patrzył na mętną zawartość butelki. Powoli uspokajał się, jego analityczny umysł zaczynał uporządkowywać fakty. Kości zostały rzucone, nie było odwrotu od podjętych zawczasu decyzji. Szpieg spojrzał na swoje wykrzywione odbicie w butelce. Czy zdoła z tego wyjść cało?

 

Nie pili dużo, jutro musieli być na nogach. Wychodząc z lokalu, Krętacz w końcu zapytał Rysę o sprawę, która nie dawała mu spokoju:

– Co właściwie jest w tej czarnej skrzyni? Co wiezie Norka?

Zabójca spojrzał na niego:

– Broń – wycedził z paskudnym uśmiechem.

Krętacz poczuł się nieco rozczarowany.

– Aha. – Odparł. Pożegnali się i ruszyli w swoje strony.

 

Krętacz patrzył się w sufit nie mogąc zasnąć. Jutrzejszy dzień mógł być przełomowy, napięcie powoli stawało się nieznośne. Łotrzyk nie był pewien czy to alkohol przyćmił jego umysł, czy też nie chciał ciągnąć Rysę za język. Jedna skrzynia broni? Obrócił się na bok patrząc na miecz oparty o szafkę.

– Niemożliwe… – uśmiechnął się pod nosem i przymknął oczy.

 

VII

 

 

Obudziły go świątynne dzwony nawołujące na poranną modlitwę. Czekało na niego parę pilnych spraw do załatwienia. W pierwszej kolejności udał się do urzędu portowego, aby dowiedzieć się, przy którym doku zacumuje dziś Norka. Informacje uzyskał od ręki, były powszechnie dostępne. Z magistratu poszedł wprost na nabrzeże, które miało dziś przyjąć statek. Kilku portowców krzątało się przygotowując stanowisko. Rozejrzał się po okolicy – dokładnie znał tutejsze uliczki. Ruszył w stronę Miedziaka, utrwalając w pamięci całą trasę. Szybkim marszem było to pięć do dziesięciu minut drogi – niewiele czasu na przygotowanie skutecznego sabotażu.

 

Przechadzając się dokami, Krętacz opracował plan działania na wieczór. Co prawda był on ryzykowny i kosztowny, ale za to mógł odsunąć ryzyko zdemaskowania szpiega przez Rysę i jego ludzi. Przeliczył dokładnie zawartość sakiewki otrzymanej od Przechery, pięćdziesiąt sztuk srebra musiało mu wystarczyć. Skierował swoje kroki w stronę targu rymarskiego. Powoli dochodziło południe, plac wypełnili przekrzykujący się kupcy. W powietrzu królowała woń garbowanej skóry i impregnatów. Targowisko otaczały zakłady rzemieślnicze, których ściany zdobiły przeróżne wyroby, zachęcając przechodniów do zakupów. Łotrzyk pokręcił się chwilę wzdłuż stoisk, rozglądając się za znajomym. Wkrótce dostrzegł interesujący go oddział strażników. Mężczyźni śmiali się do rozpuku obserwując popisy ulicznego błazna. Wkrótce pokaz się skończył i Krętacz mógł zacząć działać. Złapał pierwszego lepszego dzieciaka, wcisnął mu w rękę miedziaka i poleciał przywołać dowódcę patrolu. Sam schował się w zawalonym pakami zaułku. Wkrótce znajomy strażnik dołączył do łotrzyka. Przez chwilę ciągnęli niezobowiązującą rozmowę. W końcu szpieg poprosił wartownika o przysługę. Ten kręcił nosem wymigując się od roboty. Krętacz prosił, namawiał, naciskał… dopiero brzdęk srebra skruszył jego opór.

 

Jak do tej pory wszystko szło według jego myśli. Miał chwilę wolnego czasu, więc postanowił odwiedzić Szpilę. Zależało mu na tym spotkaniu. Przez długie miesiące rozłąki, aż do przedwczorajszej nocy, nie zdawał sobie sprawy jak bardzo kojąco działał jej uśmiech. Co więcej, jego była najwyraźniej powoli zapominała o dawnych potknięciach Krętacza. Mężczyzna nie łudził się, wiedział, że to on spieprzył sprawę. Były to dni, gdy pracował nad naprawdę dochodową sprawą. Udało mu się wkręcić w towarzystwo Cechu Dokerów, który na szeroką skalę zajmował się szmuglowaniem alkoholu. Krętacz był ich przedstawicielem, zarabiał na świetnej prowizji. Sukcesy świętował w kiepskim towarzystwie portowych zabijaków. Parę alkoholowych wybryków, jeden z siedemnastoletnią dziewczyną Bervyga… Wtedy jakoś udało mu się ugłaskać Szpilę. Kobieta miała jednak dość życia w nieustannym napięciu. Zaczęła namawiać go do ustatkowania się, oderwania się od przestępczych pracodawców. Sama została krawcową, co wywołało u niego salwy niekontrolowanego śmiechu. Ich związek degenerował się, ale Szpila wciąż próbowała wyrwać Krętacza z mrocznych zaułków miasta. Wtedy łotrzykowi powodziło się, miał pieniądze, szacunek i posłuch. Zlekceważył kobietę, która go kochała i desperacko pragnęła uchronić przed upadkiem. Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Gdy się rozstawali, nawet nie podnieśli na siebie głosu. Czy Krętacz ją kiedykolwiek kochał? Nie był tego pewien, ale dziś na pewno potrzebował jej wsparcia.

 

Szpila pracowała u siebie w domu. Szpieg Przechery musiał cierpliwie odczekać, gdyż drobna kobieta przyjmowała właśnie klientkę. Obserwował jak jej zwinne palce odpowiednio układały materiał – kiedyś z podobnym wdziękiem rozpracowywała najbardziej skomplikowane zamki w mieście. W kącik ust wetknięte miała kilka szpilek, włosy spięła z tyłu głowy. Szykowała suknię dla jakiejś mieszczki, co zajęło jej dobre czterdzieści minut. W końcu kobieta wyszła i zostali sami. Szpila wsparła ręce na biodrach i spojrzała na Krętacza wyczekująco:

– Co tym razem? – uniosła brwi.

Łotrzyk przeczesał włosy dłonią, czuł się trochę zmieszany:

– Pogadać chciałem…

– Wiesz, że jestem w robocie? – Kobieta wskazała na igły, nici i tkaniny porozkładane na stole. Spojrzał jej w oczy:

– Nie zajmę ci więcej niż kwadrans – zapewnił. Szpila przysiadła na blacie i odparła:

– Siadaj.

Krętacz zajął miejsce na nieco wysłużonym fotelu. Potrafił łgać, zmyślać i śmiać się na zawołanie w obliczu bezlitosnych morderców, ale drobna kobieta z dołeczkami w policzkach sprawiała, że zaczynał plątać mu się język.

– Krętacz do cholery, mówże o co chodzi! – Szpila ponaglała. Powoli zaczęła się denerwować. Znała go i wiedziała co oznaczał lękliwy cień w jego oczach.

– Dziś może być gorąco… Pewnie już wiesz, że Gabrian, Przechera i Bervyg nie dogadali się.

 

Szpila pokiwała ze zrozumieniem głową. Potem Krętacz zrobił coś, co było niczym lobotomia dla jego pragmatycznie ułożonego mózgu. Opowiedział o wszystkim. Wyjawił, że pracuje dla Przechery, że jest szpiegiem na jej usługach. Opisał jak dorobił się ran, o majątku zakontraktowanym w siedzibie lichwiarza. Wyrzucił z siebie swoje podejrzenia, opisał tajemniczego towarzysza Bervyga. Wspomniał też o przesyłce, która miała dziś późnym wieczorem zawitać do miasta.

– Ja… wiem co to może być. – Szpila przerwała mu. Krętacz był skołowany, z jednej strony czuł nieopisaną ulgę, z drugiej bezbronność; niemalże nagość względem kobiety. – Widzisz… – kontynuowała – znam jedną z dziewczyn Bervyga. Facet upatrzył ją sobie, traktuje ją jak amulet… ulubioną zabawkę, czy bogowie jeszcze wiedzą co innego. Często próbuje jej zaimponować, stara się kreować na wielkiego gangstera. Parę nocy temu wypaplał, że ściąga do miasta Purymodium, czy też Ra'al o'Kharr.

– Co to jest? – zdziwił się Krętacz.

– Też nie widziałam. Głupi Bervyg wygadał dziewczynie wszystko. Ra'al o'Kharr to pustynny kwiat. Niezwykle rzadki i drogi. Z jego płatków przygotowuje się najpaskudniejszą truciznę jaką widział świat.

– Mów dalej. – łotrzyk skrzyżował ramiona na piersi.

– Płatki można sproszkować, uzyskać z nich wyciąg, tłoczyć, a nawet palić. Zabijają w każdej formie. Dodane do wina uśmiercą cię w godzinę po zażyciu, wprowadzone do krwi w kilka sekund; perfumy na bazie Purymodium zadławią w ciągu minuty. Jednak najstraszliwszy efekt daje bezpośrednie palenie kwiatów. Ponoć powstały dym topi płuca zabijając w okropnych męczarniach…

 

Krętacz wstał z fotela i podszedł do okna.

– Więc to miał na myśli Rysa, mówiąc o broni… – powiedział bardziej do siebie niż do kobiety. Drobna krawcowa podeszła do niego:

– Powinieneś opuścić miasto, jeszcze dziś. – Rzekła spokojnie.

– Co…? – Krętacz obrócił się przez ramię.

– Oni chcą się powyrzynać. Dążą do pieprzonej wojny totalnej, nie rozumiesz?!

Łotrzyk zaczął nerwowo krążyć po mieszkaniu:

– I dokąd miałbym niby się udać? Miasto to mój dom, bez niego jestem nikim. Tu mam znajomości, pieniądze, znam jego każdy kąt. Wszędzie indziej musiałbym zaczynać od zera.

– Chrzanić ten śmierdzący zaścianek! Tu już nie chodzi o pieniądze czy koneksje! Możesz stracić życie, dociera to do ciebie? – Szpila uniosła się. Gniewnie zaciskała pięści patrząc mu w oczy. – Możesz posłuchać mnie raz w życiu?!

Krętacz opadł na fotel, zgarbił się i wlepił spojrzenie w podłogę.

– Może i masz rację… – mruknął po chwili milczenia. Czuł kotłujące się w nim emocje. W swej wcześniejszej opowieści pominął jeden istotny fragment – spotkanie z Bervygiem na alei świątynnej. Alfons niby dla kurtuazji wymienił ksywkę jego eks. Krętacz nie chciał jednak sprawdzać czy było to niewinne pozdrowienie, czy też zawoalowana groźba. Nie mógł narazić Szpili na niebezpieczeństwo. Zniszczenie jej nowego, wzniesionego od postaw świata, stanowiłoby jego najohydniejszy, najbardziej niemoralny postępek.

– Nie mogę już się wycofać. Wybacz. – Łotrzyk wstał i ruszył w stronę wyjścia.

– Czekaj! – zatrzymała go. Zaczęła grzebać w jednej z szafek. – Weź to – wręczyła mu niewielką, niebieską fiolkę. – Jeżeli będziesz ranny, wypij jak najszybciej. – zmierzyła go wzrokiem: – Rób jak uważasz, ale następnym razem nie przychodź z podwiniętym ogonem po radę. – powiało chłodem. Drobny hochsztapler zatrzymał się w drzwiach, mógłby jej wszystko wytłumaczyć. Po chwili zwalczył w sobie ten zamiar. Kilka słów wyjaśnienia mogłoby zachwiać jej spokój, nie chciał tego.

– Do zobaczenia Szpila. – powiedział.

– Idź już. – jego była nie raczyła spojrzeć mu w oczy.

 

Do umówionego w Miedziaku spotkania miał jeszcze parę godzin. Spędził ten czas spacerując po dokach, starając się uspokoić skołatane nerwy. Często gdy czuł niepokój, obserwował morze. Jego ogrom, siła i piękno uspokajały go. Obserwowanie potężnego żywiołu sprawiało, że każda z jego bolączek, każdy problem stawał się nikły, nieistotny. Tego wieczora do portu nie wpłynęło zbyt wiele statków. Pora roku nie sprzyjała rejsom na daleką północ. Mimo wszystko, gdzieś za linią horyzontu znajdowała się Norka. Z każdą minutą zbliżała się do miasta, wioząc ze sobą cenny ładunek. Dopiero krwawa łuna zachodzącego słońca wyrwała go z rozmyślań. Z ciężkim sercem udał się do Miedziaka.

 

W lokalu czekali na niego Rysa wraz z grupą mężczyzn. Krętacz dostrzegł Gborga i parę innych znajomych mu twarzy. Łącznie było ich dziesięciu. Wszyscy mieli broń i wyglądali na spiętych. Łotrzyk dołączył do nich. Rysa czyścił sztylet pogwizdując przy tym wesoło. Zabójca już zawsze pozostanie dla Krętacza zagadką. Potrafił wpaść w zimną furię gdy ktoś potrącił go w zatłoczonym barze, ale zachowywał stoicki spokój w obliczu prawdziwego zagrożenia. Po około godzinie do ich stolika podbiegł kilkunastoletni chłopak:

– Norka wpłynęła na redę! – oznajmił podekscytowany.

Rysa klepnął się w uda i dźwignął od stołu:

– No to do roboty panowie.

 

Krętacz wziął głęboki oddech i wstał wraz z zbrojną grupą.

– Cholerna… – zmełł pod nosem kilka siarczystych przekleństw.

– Co? – zapytał nożownik, ubierając skórzane rękawice.

– Nic… Chodźmy już. Chcę mieć tą sprawę z głowy. – odparł. Opuścili Miedziaka i ruszyli w stronę doku.

 

VIII

 

 

Na szczęście przestało padać. Szybkim marszem szli wzdłuż ulicy Rybackiej, po to, by odbić w Nabrzeżną. Gdy mijali jeden z domów publicznych Bervyga, zza rogu wyłonił się oddział strażników. Zbrojni stanęli naprzeciw grupy Rysy.

– Stać! – dowódca wysunął się naprzód. Jego podkomendni położyli ręce na rękojeściach mieczy. Rysa przez chwilę bezmyślnie wpatrywał się w mężczyznę. Był całkowicie zbity z tropu.

Ludzie nożownika, łącznie z Krętaczem, zaczęli wymieniać zdziwione spojrzenia.

– Szykować się do rewizji osobistej – dowódca gestem nakazał Rysie obrócić się.

– Ty chyba nie wiesz, z kim i gdzie rozmawiasz, synu… – nożownik zaczął chichotać.

Dowódca patrolu wykorzystał chwilę jego nieuwagi i przy pomocy prostego chwytu za przedramię przygniótł go do ściany.

– Do muru ich! Już! – rozkazał oficer. Ludzie Rysy nie stawiali żadnego oporu. Potulnie, jak baranki, poustawiali się wzdłuż ceglanej ściany. Podniesienie ręki na najlepszego zabójcę w mieście wprawiło ich w szok. Łotrzyk nie mógł wyjść z podziwu. Nie sądził, że starszy sierżant Torrens posunie się tak daleko. Można powiedzieć, że działał zbyt odważnie jak na pieniądze, które otrzymał.

 

Rysa wyrywał się i bluzgał. Miotał najplugawszymi przekleństwami, groził sierżantowi śmiercią matki, ojca, żony i dzieci jego dzieci. Torrens co jakiś czas przytakiwał, w międzyczasie dokładnie przetrzepując ubranie nożownika. Sprawdzali wszystkie kieszenie, przeglądali sakiewki, wyciągali protegowanych Bervyga z butów. Rysa powoli uspokajał się, Krętacz zauważył, że zabójca był równie zaskoczony, jak reszta. Nikt nie mógł przewidzieć rewizji w samym środku dzielnicy bezprawia.

– Już? Skończyliście swoją błazenadę, co? – Rysa poprawiał but.

– Nie, spiszemy was jeszcze – odparł dowódca ze stoickim spokojem. Strażnicy zaczęli się podśmiewać. Jedno spojrzenie Rysy wystarczyło, by ich uciszyć.

– Szefie, spóźnimy się – chrząknął Gborg. Nożownik gotował się:

– Niech robią, co do nich należy – warknął w odpowiedzi. Odkopywanie topora wojennego z mundurowymi było ostatnią rzeczą, jakiej Bervyg potrzebował. Minęło parę minut, strażnicy spisali ich nazwiska.

Torrens schował notatkę do kieszeni.

– I o co tyle krzyku? Jesteście wolni.

Rysa spojrzał na niego spode łba.

– Wkrótce wpadnę do ciebie na niedzielny obiadek. Mam nadzieję, że twoja żonka ugości mnie po królewsku. – Złowieszczy uśmiech zagościł na twarzy zabójcy.

– Wkrótce spotkamy się pod pieńkiem, Rysa – odparł sierżant, nie tracąc rezonu. Wytrzymał spojrzenie mordercy.

– Zwijamy się – nożownik skinął na swoich ludzi. Krętacz osiągnął cel, opóźnił ich co najmniej o dwadzieścia minut. Miał tylko nadzieję, że Przechera zdąży podebrać paczkę.

 

Niemal biegli ulicami doków. Słońce skryło się za horyzontem i zapanował chłodny wieczór. Ponury pejzaż dzielnicy niespodziewanie ożywił rozbłysk. Chwilę później usłyszeli grzmot. Gdzieś nad dokiem, do którego przycumowano Norkę, uniósł się ognisty grzyb.

– Zaczęło się! Bez nas… – syknął Rysa. Po chwili odwrócił się do Krętacza – Brać go – wskazał na mężczyznę – Żywcem– dodał.

Łotrzyk nie zdążył nawet okazać zaskoczenia, gdy para żylastych i umięśnionych rąk pochwyciła go niczym stalowe kleszcze. Szarpnął się raz i drugi, ale nie było mowy o ucieczce.

– Zabrać go do mojego mieszkania. Pilnować, dopóki Bervyg nie posprząta doków! – Rysa krzyknął do dwóch drabów trzymających szpiega. – Potem szef zajmie się nim osobiście. Reszta za mną.

 

Kolejna ognista eksplozja rozświetliła zaułki. Przechera przystąpiła do akcji na całego.

– A, byłbym zapomniał – Nożownik obrócił się na pięcie. Podszedł do Krętacza, który zupełnie pobladł – Szpicli nienawidzę gorzej jak psów. – splunął mu w twarz, po czym wymierzył silny cios. Świat eksplodował przeszywającym ciało szkarłatem.

 

Było mu mokro. Zaczęło się od kolan, po czym wilgoć zaczęła piąć się coraz wyżej, aż sięgnęła pasa. W jego głowie nadal szalał czerwony sztorm, kształty i barwy załamywały się. W skroniach słyszał szum tętniącej krwi. Po chwili do odczucia wilgoci dołączył ból. Mocne, pulsujące rwanie promieniowało od żuchwy w górę twarzy. Wkrótce wróciło też powonienie i zmysł równowagi. Był w ruchu, ktoś wlókł go przez błotniste ulice miasta – stąd też przemoczone ubranie. Z najwyższym trudem otworzył oczy. Typ po jego prawej i lewej stronie nie wyglądali na zbytnio usatysfakcjonowanych poleconym im zadaniem. Wziął głębszy wdech. Wyczuł coś ostrego zalegającego mu pod językiem, od razu to wypluł . W krwawej plwocinie dostrzegł kawałek zęba. Zamroczenie po uderzeniu minęło całkowicie, gdy dwójka ludzi Rysy przewlokła go przez kolejną kałużę. Musiał działać. Przymknął ponownie oczy i pozwolił, by mężczyźni dalej ciągnęli go niczym worek kartofli. Idioci nie rozbroili go. Nagle poczuł jak ląduje twarzą w błocie. Po chwili rozległ się trzask otwieranego zamka. Siepacze wciągnęli go do jakiejś izby.

– Zabierz mu miecz – mruknął jeden z nich.

Krętacz uchylił nieco oko. Drugi z grabów zamykał drzwi. Gdy pierwszy schylił się po broń, łotrzyk obrócił się gwałtownie przez ramię, wbijając mu łokieć w środek twarzy. Porządnie gruchnęło. Mężczyzna złapał się za złamany nos, z którego trysnęła jucha. Krętacz odtoczył się przez ramię do tyłu, wstał i obnażył krótkie ostrze. Widząc co się dzieję, drugi mięśniak zostawił drzwi i rzucił się na jeńca. Rycząc, wymierzył mu potężny cios z ramienia prosto w brzuch. Przed oczyma łotrzyka pojawiły się mroczki, siła uderzenia wyparła powietrze z jego płuc. Gdy dryblas szykował się do ponownego ataku, szpieg Przechery w ostatniej chwili odskoczył w kąt pomieszczenia. Taboret, na który wpadł roztrzaskał się na kawałki, drobny oszust z trudem utrzymał równowagę. Facet z rozkwaszonym nosem zdążył dojść do siebie, minął wymachującego pałką kompana i rzucił się z nożem na Krętacza. Ten, wykorzystując przewagę długości swego ostrza, pierw szybkim wyprzedzeniem rozpłatał napastnikowi nadgarstek, aby potem zanurzyć sztych miecza w jego gardle. Drab Bervyga z mokrym charkotem osunął się na kolana. Chwilę potem, konając, padł na ziemię.

 

Pozostali tylko we dwóch. Mężczyzna z lagą był o pół głowy wyższy, pół kroku szerszy i z dwa razy cięższy od Krętacza. Jego pokrytą szczeciną twarz wykrzywił gniewny grymas. Wymachiwał pałką, strącając drobne przedmioty z szafek i kominka. Łotrzyk cofał się póki jego plecy nie napotkały ściany. Musiał stanąć twarzą w twarz z goliatem. Portowy zabijaka warknął niczym dzikie zwierzę i wyrwał do przodu. Krętacz w wysokiej paradzie odbił lagę i od razu wymierzył kopniaka. Na wielkoludzie nie zrobiło to zbytniego wrażenia, ale szpieg uzyskał nieco przestrzeni. Spróbował skontrować dwoma wysokim cięciami, ale jego adwersarzowi udało się obronić. Wielkolud w odpowiedzi grzmotnął go na odlew, posyłając na drewniany kredens. Mebel zachwiał się, na ziemię posypały się naczynia. Łotrzyk odwrócił się akurat, by sparować kolejne, zamaszyste uderzenie lagi. Instynktownie skontrował pchnięciem z wykrokiem. Stal ugrzęzła w brzuchu przeciwnika na głębokość jednej dłoni. Mimo to twardy sukinsyn nie umierał. Lewym łapskiem chwycił Krętacza za fraki, zaś prawym wymierzył mu miażdżący prosty. Jedno z oczu Krętacza zamknęło się, z rozciętego łuku brwiowego pociekła krew. Grab złożył się do poprawki, lecz w tym momencie agent Przechery przekręcił miecz. Goliat zacharczał i z niedowierzaniem spojrzał na sterczącą z brzucha klingę. Szpieg Przechery ryknął i z całych sił pociągnął za broń. Trysnęła posoka, a jego przeciwnik zatoczył się kilka kroków i z głuchym łomotem opadł na stół.

 

Krętacz zataczając się, opuścił mieszkanie. Jego twarz była solidnie obita, kręciło mu się w głowie; z trudem schował miecz do pochwy. Znowu rozległ się huk eksplozji, gdzieś w oddali usłyszał nawoływania. Zaklął parszywie i splunął krwią. „Starczy na dziś… Niech ta ruda małpa znajdzie sobie innego chłopca do bicia" – pomyślał, idąc w stronę domu. Najkrótsza droga prowadziła przez rynek rymarski. Krętacz wymacał flakonik spoczywający w jego kieszeni. Na szczęście nie stłukł się podczas walki. Po drodze mijał spanikowanych ludzi, którzy wrzeszczeli ile tylko sił w płucach:

– POŻAR!

Spojrzał w stronę nabrzeża: kilka pióropuszy dymu pięło się wysoko ponad liniami dachów. Ogień w ciasnej zabudowie doków był szczególnie niebezpieczny. Wszedł na obszerny plac jedną z północnych uliczek.

 

Niezliczone stragany i drewniane kioski tworzyły prawdziwy labirynt. Rynek o tej porze był prawie opustoszały. Krętacz dostrzegł nieliczne osoby w pośpiechu opuszczające targowisko. Przygryzł rozciętą wargę i skrzywił się boleśnie. Wziął głębszy oddech i ruszył w stronę, z której czmychali przestraszeni mieszczanie.

– Stać! – Zza jednego z stoisk dobiegł go twardy, męski głos. Krętacz przymknął oczy w akcie desperacji i skrajnej frustracji. Do obitego mężczyzny podszedł Margrabia – jeden z najemników Przechery.

– Dobrze, że jesteś. Przyda nam się każdy miecz.

Dopiero teraz szpieg Przechery dostrzegł oddział około dwudziestu ludzi przygotowujących stanowiska strzeleckie. Byli porozstawiani łukiem do wychodzącej na portową część doków uliczki. Grupa strzelców zajęła też pozycje w otaczających rynek od wschodu i zachodu kamienicach. Szykowali zasadzkę.

– Ee, nie sądzę. Wypisuję się z tego cyrku. Zarzynajcie się tu sami. – odparł Krętacz. Odwrócił się na pięcie, wpadając na małomównego Łapę.

– Przypilnuj ptaszka, Łapa – zachichotał Margrabia.

Silnoręki przytaknął i z impetem wepchnął w łotrzyka kuszę.

– Walcz. Dezercję karzemy śmiercią – wymamrotał swym niskim barytonem.

Krętacz spojrzał na broń. Na karku czuł zalatujący przetrawionym alkoholem oddech łapy. Nie mając większego wyboru, usadowił się za pstrokato pomalowanym kioskiem. Odetchnął nieco, po czym wyrzucił z siebie najplugawszą wiązankę przekleństw, na jakie było go stać.

– Nadchodzą! – Rozległ się krzyk z jednego z stanowisk.

– Do roboty panowie, daję pięć srebrników za łeb Beryvga!

 

Z gardła wąskiej uliczki wypadł zdyszany oddział. Przechera popędzała swoich ludzi, wymachując rapierem. Dwóch z nich niosło czarną skrzynię. Włosy gangsterki znajdowały się w nieładzie, jej twarz była osmalona, a z niewielkiego rozcięcia na policzku ściekała strużka krwi. Margrabia uspokajająco uniósł rękę. Wkrótce grupa minęła ciasne alejki targowiska i znalazła się po bezpiecznej stronie barykady.

 

Przechera zwinnym przeskoczyła ostatnią przeszkodę i znalazła się przy Margrabii. Wydając najemnikowi ostatnie polecenia, posłała zdziwione spojrzenie Krętaczowi. Najwyraźniej nie spodziewała się go tutaj. Nie minęła minuta, gdy za oddziałem Przechery wpadli ludzie Bervyga. Uzbrojona zgraja uliczników miała zdecydowaną przewagę liczebną. Dwie grupki wdarły się również południowo wschodnią i południowo zachodnią ulicą.

– OGNIA! – Wrzasnął Margrabia. Brzdęk kilku dziesiątek cięciw i świst mknących bełtów, przez moment zagłuszył rumor pędzących zbrojnych. Deszcz pocisków zalał pierwszą falę ludzi Bervyga. Groty odnajdowały szyje, oczodoły i pachwiny. Trup ścielił się gęsto. Bełty zasłały ziemię i tkwiły w straganach. W poszukiwaniu kryjówek, ludzie Bervyga chaotycznie rozpierzchli się. Kolejna salwa przykryła śmiertelnym całunem południową część rynku rymarskiego. Krętacz nie nacisnął na spust, lecz na szczęście nikt tego nie zauważył. Powietrze zaczęły wypełniać krzyki rannych i okaleczonych.

 

Błękitny błysk na chwilę rozświetlił pole bitwy. Z potwornym rykiem pomknęła błyskawica, roztrzaskując dach jednej z kamienic. Szpieg Przechery poczuł jak jeżą mu się włoski na rękach, a serce zaczyna walić niczym młot.

– Magia… – wychrypiał.

Po chwili czarna mgła spowiła tę samą kamienice. Tłusty opar zaczął obejmować budynek we władanie. Wlewał się do środka niczym gęsty śluz. Towarzyszył mu przerażający wrzask mordowanych ludzi.

 

Krętacz dostrzegł pomiędzy straganami pojedyncze sylwetki zbliżających się podwładnych Bervyga. Maga, miotającego swe zabójcze zaklęcia, co jakiś czas zdradzały emanacje mocy. Znajdował się na dachu jednej z kamienic. Zagotowana, bulgocząca krew, ściekła po ścianach budynku skrytego w czarnej chmurze. Ostrzał od strony wschodniej umilkł. Do uszu drobnego hochsztaplera dotarły słowa kolejnej inkantacji. Były pierwotne, tajemnicze, brzmiały niczym obrazoburcze bluźnierstwa. Z resztą w mieście za takie je uważano. Niewidzialna fala uderzeniowa rozbiła się o budynki stanowiące południowo – zachodnią granicę placu. W jęku pękających dźwigarów i zgrzycie kruszonego kamienia, domy zaczęły się walić. Krzyk wyrwał się z gardła Krętacza. Skulił się na ziemi, chroniąc głowę przed deszczem odłamków i drzazg długości ramienia.

 

Pulsujące od magii powietrze, porozrzucana ciała i pojękiwania rannych skutecznie podkopały morale Krętacza. Obrócił się, by uciec jak najdalej z miejsca rzezi. W tym samym momencie, wielka niczym bochen chleba ręka złapała go za łokieć.

– Spróbuj jeszcze raz, a nie będzie co zbierać. – Łapa pchnął go z powrotem na stanowisko. Mięśniak Przechery przez chwile mierzył go wzrokiem. Szpieg Przechery czuł się tak, jakby powoli tonął w bagnie. Cuchnące krwią i rządzą władzy błoto, mogło pogrzebać go w środku własnego miasta.

 

IX

 

Mag, gdy tylko zlikwidował strzelców w kamienicach, przystąpił do zmasowanego ataku. Wyciągnął krótki, nieco powyginany pręt, którego końcówka, w mgnieniu oka rozżarzyła się do białości. Parę pocisków pomknęło w jego stronę. Każdy z nich spłonął w magicznej, błękitnej bańce, niczym ćmy, która zanadto zbliżyły się do pochodni. Zakapturzony, ignorując ostrzał, wystrzelił z pręta kilka ognistych kul. Huk eksplozji zagłuszył wszystkie inne odgłosy. Karmazynowe grzyby rozświetliły plac, posyłając wszędzie wokół płonące odłamki. Zapanował chaos. Krętacz, podobnie jak reszta ludzi Przechery, zaczął uciekać przed niszczycielskim żywiołem. Łapa wciąż znajdował się w pobliżu:

– Za mną! – warknął i dobył paskudnie wykrzywiony sztylet. Łotrzyk odrzucił kuszę i również obnażył miecz.

– Mag odciął nam drogę ucieczki! – Krętacz starał się przekrzyczeć ryk płomieni – Nie wyjdziemy tamtędy.

– Przerżniemy się przez nich. – Odparł Łapa. Łotrzyk spojrzał na niego z lekkim niedowierzaniem. Drab nie żartował.

 

Ruszyli prosto na ludzi Bervyga. Lawirowali między straganami, z nisko pochylonymi głowami. Płomienne fale mknęły nad nimi, szarpiąc i wstrząsając rynkiem. Mieszkańcy graniczących z placem budynków uciekali z krzykiem na ustach. Gdy Łapa z Krętaczem byli w połowie drogi, drewniany kiosk, znajdujący się kilka kroków przed nimi, eksplodował w ognistej kuli. Padli na ziemię, gdy zasypał ich grad drewnianych odłamków. Krętacz zakaszlał, miał poparzone gardło i spaloną część włosów. Zaczął toczyć się po ziemi, w rozpaczliwej próbie zagaszenia płomieni. Spojrzał na Łapę – a raczej to co z niego zostało. Ciało silnorękiego było zwęglone niemal w całości. Krętacz znów mógł cieszyć się wolnością – dopóki nie strawią go płomienie. Wciąż kasłając rozejrzał się za drogą odwrotu, jednak płomienie zamknęły go w wąskiej alejce. Nie mając wyboru wdrapał się na jedno ze stoisk. Wątła wiata nie wytrzymała ciężaru mężczyzny. Z trzaskiem pękającego drewna padł na ziemię.

 

Po drugiej stronie płonącego labiryntu, w długiej alejce, toczyła się zażarta walka ludzi Bervyga i Przechery. Krętacz zamarł w bezruchu, gdy dostrzegł Rysę samotnie mierzącego się z Groawanem i Margrabią. Odruchowo zerknął w tył, jednak nie było innej drogi – musiał zaczekać na wynik walki. Wokół zalegało wiele martwych ciał, Krętacz postanowił udawać jedno z nich.

 

Dwójka mężczyzn zaszła nożownika od flanki. Najemnicy Przechery trzymali go na dystans, wykorzystując długość swych mieczy. Jedyną bronią Rysy, były jego niesławne sztylety. Przyczajony niczym żmija, obserwował krążących wokół niego mężczyzn. W każdym momencie mógł śmiertelnie ukąsić. Cierpliwie czekał na odpowiedni moment do uderzenia. Doświadczony zabójca wiedział, iż przewaga liczebna wcale nie przesądza o wyniku walki. Niemożliwym było idealne zgranie ataku. Zawsze pozostawał ułamek sekundy na reakcję. Groawan pierwszy wyrwał do przodu. Wyprowadził płaskie cięcie, celując w tętnice udową nożownika. Margrabia dołączył do niego z niemalże niedostrzegalnym opóźnieniem. Gdy unikał pierwszego cięcia, wredny uśmiech wykwitł na jego twarzy. Kontynuując obrót przez lewe ramię, wyprowadził pozornie niegroźne pchnięcie. Margrabia zignorował dźgnięcie, pokracznie dokończając atak, po czym minął Rysę i stanął jak wryty. Z jego boku, na wysokości wątroby, sączyła się gęsta, niemal czarna krew. Osuwający się na ziemię kompan, nie wywarł na Growanie większego wrażenia. Wprost przeciwnie, natarł z zdwojoną agresją. Stal ze świstem pruła powietrze, lecz Rysa z wielką finezją usuwał się spod ostrza. Najemnik wciąż napierał na nożownika. Ten wciąż cofał się, przygotowując ripostę. Gdy Rysa poczuł krew, stawał się niepokonany…

 

Krętacz na chwile oderwał wzrok od walczącego zabójcy. Mag zalał ognistym deszczem większość placu rymarskiego – przynajmniej tak mu się zdawało. Pomarańczowa łuna sprawiała, że było jasno jak za dnia. Kłęby smrodliwego dymu unosiły się nad bitewnym polem. Było źle – paskudnie źle.

 

Gwałtowny wdech jednego z walczących mężczyzn, oderwał Krętacza od obserwacji otoczenia. Rysa krwawił z niewielkiej ranki na czole i poważnego rozcięcia na lewym ramieniu. Jego ręka zwisała bezwładnie wzdłuż tułowia. Groawan był cały, chociaż ciężko dyszał. Jego mokre od potu włosy, pozlepiały się w grube strąki. Łotrzyk zerknął na Margrabiego – pod powalonym najemnikiem wykwitła kałuża krwi. Wojownik Przechery wymierzył cięcie w brew ze zwodem. Próba ta była bardziej efektowna, niż efektywna. Rysa, wietrząc okazję, skrócił dystans i chlasnął sztyletem na odlew. Groawan zatoczył się, a jego twarz zalała się krwią. Nożownik wbił krótkie ostrze w korpus przeciwnika. Broń przeszyła drucianą kolczugę, odnajdując miękką tkankę. Rysa poprawił jeszcze parokrotnie. Na jego twarzy odmalowała się przerażająca satysfakcja. Nawet nie spojrzał na kryjącego się Krętacza; pognał przed siebie, gdzieś w głąb bitwy.

 

Gdy tylko zabójca zniknął z pola widzenia, łotrzyk wstał z ziemi. Ostrożnie rozejrzał się w koło. Pot obficie sperlił jego skronie – nie widział drogi ucieczki. Rzężąc ruszył przed siebie, a pierwotny instynkt przetrwania nie pozwalał mu się zatrzymać. Minął wiele ścierających się zbrojnych, jednak bitewny zgiełk i chaos sprzyjały mu. Starał się być niewidocznym, a miał do tego wielki talent. Nagle zamarł w bezruchu. W centrum placu, gdzie zbiegały się wszystkie alejki, dostrzegł Przecherę, wraz z paroma przybocznymi. Tuż obok niej znajdowała się czarna skrzynia.

– Zanim wszystko zniszczysz, może pofatygowałbyś się po pudło? – Zawołała. – Twojemu zleceniodawcy nie chodziło o spalenie połowy miasta, co?

Przez moment, dominującą, infernalną czerwień przeszył błękitny blask. Kilka kroków przed rudowłosą pojawił się mag w czarnych szatach.

– Mam cię! – Krzyknął. – Gra skończona, oddaj pudło po dobroci, pókim łaskaw.

Przechera wyzywająco oparła kształtną nogę o skrzynię.

– Wysłuchaj pierw mej propozycji. – Zleceniodawczyni Krętacza starała się przekrzyczeć pożar i wrzaski rannych.

Zakapturzony wsparł się na kosturze: – Mówże, byle szybko.

– Dostaniesz to co oferował ci Bervyg, oraz uchronię cię przed Regulatorium.

Mag parsknął: – Nie paktuje z przegranymi i nic nie obchodzi mnie wasza prowincjonalna inkwizycja. Teraz…

 

– Dagrax, ona jest moja! – Bervyg krzyknął do zakapturzonego. Łysego mięśniaka pokrywała lepka warstwa krwi. Miał wiele płytkich ran, ale jak na razie wyszedł z boju bez poważniejszych obrażeń. Wraz z grupą kilkunastu, albo nawet kilkudziesięciu zbrojnych, wdarł się na centralną część rynku. Łotrzyk mógł tylko się przyglądać, zaczaił się więc za konającym mężczyzną. Ranny mamrotał coś, a z jego ust toczyła się krwawa piana. Płomienie za Krętaczem przybierały na sile.

Odziany w czarne szaty czarodziej wzruszył ramionami: – Ty tu rządzisz, i tak jej propozycja była niepoważna.

– Znalazłeś sobie lojalnego pieska, Bervyg – wtrąciła się kobieta. Krętacz wyczuł dziwne drganie podłoża. Dostrzegł też, że nie uszło to uwadze Przechery. Odruchowo zerknęła w jedną z uliczek wpadających na plac.

– Szkoda, że muszę cię zabić – odparł alfons. Rękawem polerował ostrze Owdawiacza. – Ostatnio cierpię na deficyt rudych panienek, a wiesz jak to mówią: jak pożar na dachu, to powódź w piwnicy.

Mag zachichotał kpiąco.

– Dobrze, że nie straciłeś poczucia humoru. Każdy błazen, stara się być śmieszny na swój sposób. – Drgania ziemi stały się bardziej odczuwalne, a do uszu łotrzyka dobiegł tętent końskich kopyt. – Jak spodobał ci się pomysł z Krętaczem? – zmierzyła wzrokiem alfonsa.

– Od początku wiedzieliśmy, że to szpieg. Dagrax sprawdził każdego z moich ludzi. Uwierzyłabyś, że kryształowe kule istnieją naprawdę? – Bervyg ciągnął rozmowę. Zakapturzony pokłonił się nieco.

– Oczywiście. – Odcięła się Przechera. – Spodziewałam się też, że podasz mojemu człowiekowi termin dostawy Purymodium. Byłam pewna, że wykorzystasz wykrytego szpiega, by przygotować zasadzkę. Wymyśliłam więc coś w rodzaju kontr zasadzki. Prawie dorwałam twojego sztukmistrza przy Norce, jednak przyznam, że go nie doceniłam. Na szczęście, mam jeszcze jedną niespodziankę.

 

W wąskiej uliczce, pojawiła się grupa jeźdźców w granatowych płaszczach i ciemnych pancerzach. Ludzie Bervyga odwrócili się w strona szybko zbliżającej się kawalerii. Bervyg warknął gniewnie:

– Myślisz, że ta zgraja najemników w czymś ci pomoże? Dagrax zamieni ich w…

– Dlaczego do cholery nic mi o nich nie powiedziałeś? – Zakapturzony wszedł mu w słowo. Był wściekły.

– To bez znaczenia, twoja magia…

– Głupiec! – parsknął mag – To Magobójcy z Veg Brennu!

Jeźdźcy uderzyli na stłoczonych uliczników, rozległy się rżenie koni i szczęk oręża.

– Załatw sukę, a ja zajmę się nimi! – Mag wrzasnął i zaczął tkać zaklęcie.

Przechera tryumfowała; Bervyg zaś splunął na ziemię:

– Pieprzyć Dagraxa i twoich najemników. Nie potrzebuję nikogo, by sięgnąć po władzę.

Rudowłosa uniosła rapier.

– Zawieszę sobie twoją siekierę nad kominkiem. Pilnować skrzyni! – Rozkazała swoim przybocznym. – A ty, chodź. Pokaż co potrafisz.

Dwaj samozwańczy władcy ulicy stanęli do walki o podwórko Starego.

 

Krętacz ciężko oddychał. Teraz musiał działać. Zaczął czołgać się w stronę nieniepokojonej przez nikogo uliczki. Co parę metrów spoglądał na walczący tłum. Ludzie Bervyga ponosili ogromne straty. Jeden z koni padł, jednak dosiadający go jeździec walczył dalej, pieszo. Najemnicy Przechery doskonale władali orężem i z łatwością wygrywali z ulicznikami. Co dziwne dwa zaklęcia Dagraxa, nie wywarły na nich żadnego wrażenia. Krętacz dostrzegł trójkę z nich, trzymającą się na uboczu. Zdawali się szeptać jakieś mantry i wykonywać skomplikowane gesty dłońmi. Szpieg nie miał jednak więcej czasu na obserwacje; jeżeli chciał przeżyć, musiał się stamtąd wydostać.

 

X

 

Bervyg, z dzikim grymasem na twarzy, pognał w stronę Przechery. Potężny wymach jego topora nawet nie musnął Przechery – kobieta zwinnie odskoczyła krok w bok. Muskularny alfons prędko odzyskał równowagę. Wymierzył kolejny cios, krzesząc iskry na rzadko występującym bruku rynku rymarskiego. Rudowłosa uniknęła z gracją, cofając się. Obeszła Bervyga z lewej strony, zajmując dogodniejszą pozycję. Obniżyła ostrze rapiera, uśmiechając się prowokująco. Właściciel Owdawiacza warknął i wymierzył zamaszysty cios z półobrotu. W ostatniej chwili zmienił nieco tor lotu zaostrzonego obucha. Przechera nie zdołała odskoczyć, a drewniane stylisko podcięło ja. Padła z jękiem na ziemie; zaczęła nerwowo pełznąć do tyłu. Bervyg wzniósł okrzyk i zaczął jak opętany uderzać toporem. Obuch spadał to z lewej to z prawej jej głowy, zmuszając kobietę do wykonywania karkołomnych obrotów. W końcu broń ugrzęzła w błocie, odcinając pukiel rudych włosów. Przechera wykorzystała kilka cennych sekund by pozbierać się z ziemi. Gdy Bervyg oswobodził Owdawiacza, jego przeciwniczka stała już na równych nogach.

– Całkiem, całkiem – wycedził łysy alfons.

W oczach Przechery pojawił się złowrogi blask. Z zaciśniętymi ustami przystąpiła do kontrofensywy.

 

Krętacz powoli pełzł w stronę alejki prowadzącej do nieobjętej płomieniami części rynku. Przyboczni Przechery, obserwowali pojedynek swojej pracodawczyni, jednocześnie strzegąc cennego pudła. Łotrzyk czołgał się wytrwale za ich plecami, gdy nagle kilka kroków przed nim, z trzaskiem opadło ciało najemnika w granatowym płaszczu. Uderzenie serca potem, w błękitnym rozbłysku pojawił się Dagrax. Gniewnie wbił swój kostur w krtań obalonego magobójcy. Krętacz zamarł w bezruchu, przeklinając swój niefart. Znów zaczął udawać trupa.

 

Pięciu mężczyzn ze srebrnymi emblematami na piersi zbliżało się do maga. Szli powoli, ostrożnie, ważąc każdy krok. Zakapturzony mierzył wzrokiem każdego z nich. Gdy znaleźli się w odległości pięciu metrów od maga, gwałtownie dźgnął kijem, wyrzucając jednego z najemników w powietrza. Reszta zwinnie rzuciła się na ziemię i przeturlała, zajmując lepsze pozycje. Łotrzyk dostrzegł w ich oczach determinację i pewność siebie. Mag nie czekał na ich pierwszy ruch – z jego kostura wystrzelił czarny, jak noc promień. Przeszył on serce jednego z magobójców, trzech następnych niczym sfora wilków rzuciła się na czarodzieja. Wszystko to działo się w ułamkach sekund. Jeden z nich wyrwał magowi poskręcany pręt, dwóch pozostałych wymierzyło błyskawiczne cięcia swymi krótki mieczami. Z ran zadanych przez najemników zaczęła sączyć się krew i niebieska esencja. Eteryczny opar pomknął w stronę napastników; przez moment ich oczy zalśniły na niebiesko. Mag ustał, jednak z najwyższym trudem. W jego oczach zagościł strach.

– Co wyście mi zrobili?! – wydyszał.

Magobójcy uśmiechnęli się w odpowiedzi. Chwilę potem dwa strumienie czarnej mocy przebiły tors Dagraxa. Ruszyli z powrotem, by wspomóc swoich towarzyszy. Zakapturzony padł. Konał, plując krwią.

 

– Poddaj się głupcze! – Rapier Przechery dotkliwie ukąsił Bervyga w ramię. Alfons nie był nawet w połowie tak zwinny jak kobieta, a Owdawiacz nie nadawał się do fechtunku. Splunął pod nogi rudowłosej. Wąskie ostrze zatańczyło ponownie. Mężczyzna z trudem uniknął pierwszego pchnięcie, kolejne natrafiło na żelazną płytę jego pancerza. Odpowiedział dwoma potężnymi wymachami. Topór ciął puste powietrze. Do opiekuna portowych dziwek zaczęło docierać, że jest na straconej pozycji. Ruda wiedźma z każdą chwilą zdobywała przewagę, a jej przeklęty rożen za chwilę mógł znaleźć się w jego sercu. Postanowił rzucić wszystko na jedną kartę. Krzycząc, uniósł Owdawiacza wysoko nad głowę. Bervyg naprężył mięśnie ze wszystkich sił, ale zamiast zaatakować w dramatycznej szarży, cisnął toporem wprost w kobietę. Przechera w ostatniej sekundzie padła na ziemię. Alfons nie zwlekając rzucił się na nią niczym niedźwiedź. Mocarnym przedramieniem przygniótł kobietę do błota, zaś wolną ręką wyrwał jej broń. Przywarł do niej jak kochanek, zupełnie ignorując kopniaki i szamotaninę. Na początek grzmotnął ją z główki. Pojedynczy cios niemal wystarczał, by pozbawić kobietę przytomności. Z jej rozbitego nosa trysnęła krew, a w kącikach oczu pojawiły się łzy. Lewą ręką okładał ją po boku. Walił ile sił – dźwięk pękających żeber brzmiał dla niego niczym najsłodsza muzyka.

– I co teraz dziwko?! – Wydzierał się na nią. – Co teraz?! – Ich twarze dzieliło zaledwie parę centymetrów. Przechera czuła pot i ślinę kapiącą na jej twarz. Zebrała w sobie resztki sił i wystrzeliła głową do góry. Nie uderzyła go jednak, a zatopiła zęby w jego szerokim nosie.

 

Bervyg zawył i odskoczył jak poparzony. Rudowłosa przeturlała się przez lew bok i wydobyła sztylet z cholewy buta. Krew obficie ściekała z nosa mężczyzny. Opętany morderczym szałem znów rzucił się na nią. Tym razem była przygotowana – w ostatnim momencie przepuściła mięśniaka, niczym pędzącego byka. Ten, nie trafiając w cel, stracił równowagę i boleśnie wyrżnął w deski pobliskiego straganu. Przechera doskoczyła do niego i wbiła sztylet w pień mózgu. Ciało alfonsa zaczęło dygotać w agonii.

 

Krętacz był już na nogach. Rzucił okiem na konającego Bervyga, zaklął na pożegnanie i ruszył. Przeszedł parę kroków, gdy dziwne przeczucie, być może podszept intuicji, kazał mu się zatrzymać. Obrócił się przez ramię i dojrzał Dagraxa, który z najwyższym trudem usiadł i szeptał zaklęcie.

 

Mag patrzył nienawistnie na kłębiący się tłum. Ostatni ludzie Bervyga padali pod mieczami najemników. Czuł rozczarowanie. Został pokonany z nie swojej winy. Gdyby tylko wiedział o obecności przeklętych magobójców! Gdyby ta bezmózga kupa mięśni kazała mu obserwować miasto, a nie konkretnych ludzi! Krztusząc się krwią, wsparł się na łokciach. Wziął jeden z ostatnich oddechów w życiu i krzywiąc się, wyprostował ramiona. Zaczął szeptać słowa zaklęcia. Wystawił drżący palec i spojrzał na niewielką, jaskrawo-żółtą kulkę energii. Uśmiechnął się i posłał ją w stronę skrzyni. Pocisk pomknął z dużą szybkością. Gdy uderzył o drewniane pudło, eksplodował w karmazynowym rozbłysku.

 

Centralną część rynku rymarskiego wypełniły płomienie. Znajdujący się tam ludzie zostali odrzuceni na drewniane targowiska, w powietrze uniosły się elementy skrzyni. Przechera oraz jej najemnicy, w zwolnionym tempie widzieli, jak mag przystępuje do kolejnego czaru. Nikt nie zdążył dojść do siebie, gdy w ręku Dagraxa pojawiła się kolejna, tym razem większa kula energii. Mag uniósł dłoń do góry, a w jego oczach błyskało szaleństwo. Zakapturzony wziął zamach gdy…

 

…miecz Krętacza przebił się przez tors konającego. Emanacja energii zniknęła, a Dagrax po raz ostatni osunął się na błoto. Łotrzyk stał wyprostowany, z pochylną głową. Oddychał powoli i miarowo. Spojrzenia tych, którzy przetrwali bitwę na rynku rymarskim wpojone były w drobnego hochsztaplera. Z roztrzaskanej przez maga skrzyni, wydostawały się płatki czarnego kwiatu. Wiatr i gorące wyziewy, unosiły je wysoko. Minęło kilkanaście sekund, gdy zaczęły padać niczym deszcz, zaścielając płonące targowisko. Krętacz nieco z odrętwieniem patrzył na zrywających się do ucieczki ludzi. Wszystko to działo się jakby obok niego. Spojrzał na mijających go najemników, Przechera krzyczała coś niezrozumiałego. Dopiero bardzo intensywna, słodka woń wyrwała go z otumanienia.

Purymodium dostało się do ognia.

 

Zaczął biec. Rynek niemal w całości objęty był pożogą. Płomienie ogarnęły również sąsiadujące z placem kamienice. Potykał się i obijał o nieliczne ostałe kioski i stragany. Krztusił się, wciąż czując zapach płonących kwiatów. Z każdym oddechem słabł, a w jego płucach rozbrzmiewał mokry charkot. Z ust sączyła mu się krwawa maź, słaniał się na nogach. Gdzieś w oddali widział już ulice miasta. Zaczęło dwoić mu się przed oczyma. W końcu ból stał się nie do zniesienia.

Osunął się na ziemię, by umrzeć.

W ostatnich chwilach myślał o spokoju. O wszystkich tych dniach, gdy mógł oglądać morze, otaczające jego ukochane miasto. Niemalże słyszał szum fal i czuł jego orzeźwiający zapach. Tak bardzo pragnął jeszcze raz spojrzeć na bezkresny żywioł… i na Szpilę. Chyba… Chyba jednak ją… SZPILA! Spróbował ruszyć ręką. Ta tylko drgnęła nieznacznie. Skupił się z całych sił, wytężając całe ciało. Dłoń powoli przesunęła się po ziemi. Z jego ust wciąż wylewała się maź. „Dawaj Krętacz! Do cholery zrób to!" – jego myśli stały się klarowne jak nigdy. Koniuszkiem palca wyczuł materiał swoich spodni. „Jeszcze tylko odrobina… Nie możesz poddać się tak łatwo!". Poczuł niewielką fiolkę, była chłodna jak dotyk bóstwa. Jego ciałem targnęły skurcze, zostało mu jeszcze kilka chwil życia. Ręka z fiolką powędrowała w stronę twarzy. Wyciągnięcie koreczka dwoma palcami, zdawało się najtrudniejszą czynnością w jego życiu. „Zrób to Krętacz! Żyj do cholery!". Czuł pod dłonią krwawą plamę, zbliżał się do ust. „ŻYJ!". Popękane wargi dotknęły szyjki fiolki. Przechylił ją nieco, czując słodki, nieco mętny płyn. Poczuł, jak magiczny chłód rozchodzi się w dół jego ciała. Ogień w jego płucach gasł. Uśmiechnął się, po czym stracił przytomność. Udało mu się.

 

Epilog

 

– Jeszcze żyje. Jest twardy, nada się. Weźmiemy go, nie przeszkadza ci to?

– Nie, odegrał już swoją rolę. Możecie go wziąć.

– Nasza współpraca tutaj dobiega końca. Wiesz jak nas odnaleźć.

– Lepiej uciekajcie. Regulatorzy i straż już tu są.

– Racja. Do zobaczenia.

– Do zobaczenia…

Koniec

Komentarze

Rewelacja.

Świetnie napisane, wciągające opowiadanie. Widać pracę włożoną w napisanie tego tekstu - intryga zawikłana, ale spójna i nieźle poprowadzona. Wyłapałem parę błędów technicznych w tekście, ale jest ich naprawdę niewiele.

Aż chce się jeszcze. Jest to ewidentnie część czegoś większego - powieści, czy też może serii opowiadań z Krętaczem w roli głównej?

Uwagi fabularne po przeczytaniu całości mam tylko pierwszej połowy tekstu, co zresztą wskazałem w komentarzu pod nią.

Na pewno będę cię nominował do wyróżnienia. Świetna robota.

Pozdrawiam.

Bardzo ciekawe opowiadanie. Fabuła wciąga. Naprawdę fajny klimacik ulicy, gangów i przejmowania władzy. Co mi się rzuciło w oczy, to świetnie pasujący do tekstu tytuł.

Skoro już się pozachwycałem, to przejdę do tego co mi się nie podobało. Nie do końca przypadł mi do gustu sposób narracji i prowadzenia dialogów. Piszesz: sprzeciwił się, poszedł, zamiast opisać jak poszedł, co powiedział. Nie jest to oczywiście błąd, a jedynie moje prywatne odczucie. Szybko jednak da się do tego przyzwyczaić i potem nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo.

W scenie, w której Krętacz prosi o pomoc Szpilę, brakuje mi jakiejś propozycji kąpieli dla niego. Nie wiem dlaczego, ale jakoś tak mi się sama nasuwa po tej bitwie w rynsztoku.

I to tyle. Zaskakujące, ale nie mam więcej obiekcji. Dodam jeszcze tylko, że liczę na drugą część, bo poznaliśmy mniej więcej losy bohatera, ale nie znamy zakończenia walk o podwórko Starego. Kto w końcu przejmie władzę?

Pozdrawiam.

Dziękuję za komentarz

Najbardziej cieszę się z twojej opinii na temat budowania nastroju, bo moim zdaniem to właśnie stanowi o jakości opowiadania. Co do kąpieli: obmyła go wszak szmatką - to jak na klimaty miasta (a może i Miasta?) całkiem sporo :D. Zapis dialogów i narracja, wynikła z chęcia jak najszybszego napędzania akcji. Jak możesz zauważyć nie znajdziesz u mnie zbyt wielu homeryckich opisów, a to właśnie z chęcia utrzymania tempa.
Ciekawi mnie co sądzisz (sądzicie) o finałowej akcji na rynku rymarskim. Miała być jak najbardziej filmowa i z polotem, a jak wyszło?

Nowa Fantastyka