- Opowiadanie: Pawel_Tramal - Autor w Stanie Wskazującym cz 6

Autor w Stanie Wskazującym cz 6

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Autor w Stanie Wskazującym cz 6

(W tym miejscu znajdowała się moja wariacja na temat "Zmierzchu", ale po umieszczeniu jej tutaj autor się zdrowo zasromał i dla zapełnienia miejsca wrzucił kolejną odsłonę przez nikogo nie oczekiwanych przygód Kuby Czartoryskiego)

 

8

Znalazłem pracę. Chociaż wzorowo zdałem maturę (zgadnijcie, dlaczego), ani myślałem o złożeniu podaniu na uczelnię. Maria była wściekła, kiedy się dowiedziała o mojej decyzji, ja jednak postawiłem na swoim. Nie rozumiałem (zachowując szczerość, nadal nie rozumiem), całej tej idei związanej ze studiami i wysokopłatnymi perspektywami. Zarabiać więcej forsy? Ok., wszystko w porządku, ale po co? Żeby kupić sobie jakieś gówno składane w Chinach, które różni się tylko tym od taniochy, że ma przyczepioną metkę? Nie, dzięki, wolę przebiec się w kartonie do marketu (w sumie, to już było) niż zakładać coś tylko po to, żeby przypodobać się jakimś pozerom w typie; więcej na sobie niż w środku. Drodzy Państwo, chuj wam w spasioną dupę.
Załapałem się jako ochroniarz mienia w jakimś państwowym zakładzie metalowym i tyle miałem z tego dobrego, że zarobiłem na żarcie. Mówiąc wprost, niewiele mnie obchodziło badziewie, którego oficjalnie miałem chronić – posada była czysto teoretyczna, tam wszyscy kradli, począwszy od kierownika, na woźnej kończąc – moim zadaniem było zapełnienie obowiązującego etatu. Siedziałem całymi nocami w komórce, którego jedyne wyposażenie stanowiło radio i grałem na les paulu. Ono miało takie duże wejście z tyłu na kabel, to radio, i po małym przerobieniu mogłem spokojnie podłączać sprzęt. Dźwięk był niesamowity, nieco lampowy w stylu Hendrixa, żałuję, że odbiornik się gdzieś zapodział.
Zbliżało się Boże Narodzenie.
Ulice miasta zapełniły rzesze świętobliwych komunistów, którzy poszukiwali świeżego mięsa na wigilijny stół. Kolejki przed sklepami, głównie wędliniarskimi, sięgały kilkuset metrów za drzwiami – ludzie wyczekiwali kilka godzin przed otwarciem na dostawę towaru, a kiedy w końcu pojawiła się ciężarówka, rzucali się hurtem do lad. Stawka była wysoka, bowiem tylko nieliczni zostawali obsłużeni – produktów było mało, a klientów wiele, tylko szczęściarze z przodu wychodzili z pełnymi rękoma.
Ciężko było w takich warunkach trzymać nerwy na wodzy. Powtarzałem sobie zaciskając zęby: Jak wspaniale jest być człowiekiem! i z emfazą: To takie ludzkie! kiedy babsztyl za mną wbijał mi szpic parasolki w dół pleców.
Nienawidzę świąt.
Na kolacji wigilijnej tradycyjnie przełamałem się z mamą opłatkiem – miała łzy w oczach, zawsze w takich momentach oczy jej przeciekały – i wypadłem przed blok, gdzie czekała już na mnie Maria. Uparła się, żeby iść na pasterkę. Dla mnie był to kolejny, nic nie znaczący zabobon – ot, kolejna bzdura na miarę Ufo i kolesi bez oczu – ale Marii najwyraźniej na tym zabobonie zależało, więc osobiste przemyślenia zachowałem dla siebie.
Podsumowując, nie było tak źle. Waliło jakimś kadzidłem i ludzie śpiewali nie do taktu, ale spodziewałem się czegoś gorszego. Udało mi się kilka razy uszczypnąć Marię pod kurtką i dostać od niej kuksańca w żebra, po czym, po dobrej godzinie stania w tłumie chuchających obłoczkami pary ludzi, mogliśmy wyjść. Maria mieszkała w wąskiej kamienicy na Placu Świętej Katarzyny, niedaleko kościoła, więc niewiele czasu zajęło mi jej odprowadzenie.
Milczała, kiedy stąpaliśmy po skrzypiącym śniegu, a ja trzymałem ją za rękę w wełnianej rękawiczce. Nie odzywałem się, bo nie chciałem zakłócać magicznej chwili ciszy, ale wyraźnie czułem, że jest zaniepokojona.
To była niezależna część mojej wadliwej osobowości: ludzkie emocje nadal uderzały we mnie, przejrzyste jak z książki, niezależnie od tego, jak bardzo starałem się je tłumić.
Maria była zaniepokojona, ale nie tylko. Jakieś inne uczucie trzepotało we wnętrzu jej klatki piersiowej, coś nieśmiałego, ale z prognozami na rychły wzrost. Bez wysiłku rozpoznałem lękliwą fakturę. To był strach.
Zatrzymaliśmy się przed klatką schodową. Jej dłoń miarowo nerwowo ugniatała moją rękę. Gdyby była facetem i to silnym, prawdopodobnie zmiażdżyłaby mi kostki palców.
– Hm? – złapałem za jej nadgarstek i pociągnąłem do siebie. – Co ty knujesz?
Kąciki jej ust podnoszą się do góry, podnoszą… stop! Ponownie spoważniała.
– Tak rozmyślam – odwróciła wzrok. – Ładnie dziś tutaj, prawda?
Spojrzałem bez zbytniego zainteresowania na niebo – nie było w nim niczego ponad przeciętność. Kropki gwiazd zasłaniały pierzaste chmury.
– Całkiem ładnie – powiedziałem, bardziej na odczepnego niż szczerze. Coś mi się nie podobało w jej skupionym wyrazie twarzy. Jej myśli… opanuj, się człowieku!
– O tak. Bardzo ładnie. Jutro podobno ma padać. Och, nie mogę! – nagle wyszarpnęła swoją dłoń z mojej i cofnęła się o krok. – Jakub, nie będziesz się ze mnie śmiał?
Znieruchomiałem.
– Oczywiście, że nie – Przyszła mi do głowy myśl, żeby rozładować napiętą atmosferę zdaniem w stylu: „Jasne, w końcu jesteś najzabawniejszą dziewczyną w Toruniu", ale zrezygnowałem. Po takiej tandecie na pewno nie powiedziałaby mi tego, co ją dręczyło. – Mów śmiało.
– Boję się o ciebie.
Podszedłem do niej i objąłem.
– Nie ma o co – jej włosy pachniały szamponem rumiankowym. W tej chwili pomyślałem: Jeśli to, co wydarzyło mi się pół roku temu było prawdą, to wystarczająco boję się sam za siebie. Jeśli chodzi o obawy Marii, przypuszczałem, że chodziło o narkotyki; nie byłem święty i ona o tym wiedziała, ale groziła, że kiedy znajdzie u mnie coś cięższego, z nami koniec.
– Nie o to chodzi – zmarszczyła brwi. Ciemne oczy były wielkie i błyszczące, jak u cierpiącego na gorączkę. – Ostatnio mam sny… – zobaczyła mój wyraz twarzy.
Wyrwała się z mojego uścisku.
– Wiedziałam! – krzyknęła. – Tak myślałam, że weźmiesz mnie za wariatkę!
Usiłowałem zachować powagę.
– To całkowicie normalne – wzruszyłem ramionami. – Też przydarzają mi się koszmary. Ostatnio śniła mi się moja sąsiadka spod czwórki w kąpieli. Pamiętasz, ta co ma osiemdziesiątkę na karku.
Potrząsnęła przecząco głową.
– To nie takie sny. Tamten sen… nawiedza mnie – wbiła wzrok w zaśnieżone kamienie ulicy. – Prawie co noc śni mi się to samo. Ty, w kałuży krwi – zadrżała na te słowa – rozpłaszczony na chodniku i ślepe stwory.
Dotychczas zastanawiający się, jak głęboko powinienem spiłować siodełko na gryfie mojej gitary, na dźwięk ostatnich słów zamarłem.
– Twoje ciało – zaczęła łkać. Pierwszy raz zapłakała w mojej obecności. Mówiła, a jej oczy tkwiły gdzieś w dali, jakby na nowo przeżywała koszmar minionych nocy – zmasakrowane. Mnóstwo milicji… Powykręcane nogi, ręce…
– Chwileczkę – przerwałem. – Jakie ślepe stwory masz na myśli? Ślepe w jakim sensie?
– Bez oczu, jak w gołej czaszce… nie mówmy o tym – otrząsnęła się zupełnie niespodziewanie. Wzięła moją twarz w swoje ręce. Były bardzo zimne, nawet nie zauważyłem, kiedy pozbyła się rękawiczek. Spojrzała mi w oczy – Kuba.

Nie było mnie tam. Myślami klęczałem na rozpalonym bruku starówki z głową białowłosej dziewczyny na podołku i materiał dżinsów na moim podołku wilgotniał od stygnącej krwi.
Czułem czyjąś obecność za sobą, ale nie miałem siły się odwrócić, żeby przekonać się czym to jest. Po mojej prawej stronie rozlała się pokaźna kałuża czerwonej posoki; moja twarz idealnie odzwierciedlała się w jej lśniącej powierzchni. Kiedy się jej przyjrzałem, zauważyłem, że to nie do końca prawda, bowiem zniekształca moje odbicie. Moje oczy wydawały się nienaturalnie szeroko otwarte, by stać się czarne i puste, jak w niedokończonym rysunku postaci z filmu animowanego. To odbicie zdawało się zbliżać się do mnie i kiedy zrozumiałem, że ono wcale nie należy do mnie, poczułem jak coś cienkiego opiera się na moim karku. Odwróciłem się. Zobaczyłem wilgotne wargi rozciągające się w uśmiechu pod głębokimi oczodołami. Postać zamachnęła się.

– Jakub…

Poczułem, jak moja tkanka ustępuje pod ostrzem i usłyszałem zgrzyt, kiedy żelazo oparło się na kościach kręgów szyjnych.

Moja głowa obraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni i chcę krzyczeć z bólu, kiedy czoło uderza z hukiem o kamienie. Toczę się dalej, widzę niebo, bruk, niebo, ścianę kamienicy, znowu niebo, słyszę dojmujący szum w uszach i czyjś śmiech, a ponad tym wszystkim dobiega mnie dźwięk znajomego głosu:

– …Kocham cię.

Wzdrygnąłem się. Na policzkach miałem zimne dłonie Marii. Głowa była na swoim miejscu. Matko, skąd ona wiedziała o psach Orrena?
Objąłem ją mocniej.
– Też cię kocham – pocałowałem ją czoło.
To nie ona wie o nich, ale oni o niej.
Po dłuższej chwili (tej, w której zazwyczaj w filmach zasłania się firanka, bądź kamera przenosi się na drugi koniec pokoju) powiedziała:
– Obiecaj mi, że nie zrobisz niczego głupiego.
– Obiecuję.
– Szczerze.
– Szczerze. Obiecuję – w oknie pokoju jej rodziców zapaliło się światło. – Widzę, że strażnicy czuwają.
Roześmiała się.
– Niestety – puściła perskie oczko. – Śnij o mnie, Kuba.
Ostatni raz cmoknęła mnie w usta i pomknęła na górę.
Ostatni raz.
Poczekałem, aż pojawi się w oknie swojej sypialni i pomacha mi na pożegnanie. Potem skierowałem się w stronę swojego bloku – stosunkowo szybko dotarłem na miejsce. Nie myślałem o niczym. Nie chciałem myśleć.
Rany boskie, to tylko głupie koszmary, przekonywałem siebie. Drugi głos w mojej głowie – wiecie, ten wredny, ten, który każe w tramwaju ustąpić miejsca starszej pani – zignorował pancerną bramę mojej ignorancji i stwierdził ponuro: brzydkie istoty nie mogą prześladować nocami osoby, która nigdy wcześniej nie miała z nimi do czynienia.
To nie sny. To coś więcej.
– Spierdalam cię – mruknąłem.
Leniwa część mojej osobowości chciała zasnąć i słonecznego ranka rozpatrzyć problem. Jeśli taki problem będzie w ogóle występował. W końcu; czyż ludzka świadomość nie lubi wypierać niewygodnych faktów? Dziś chciałem spokojnie spędzić noc; nie uważałem, żeby było to zbyt wiele.
Winda nie działała: żadne zaskoczenie w czasach wysokich cen kabli na czarnym rynku. Wdrapałem się na dziewiąte piętro, marząc jedynie o ciepłym łóżku. Półtorej godziny spędzone w kościele i wędrówka z centrum zrobiły swoje: kiedy dotarłem na miejsce miałem chód ciężarnej kaczki. Cicho, starając się nie obudzić matki, otworzyłem drzwi wejściowe i po omacku skierowałem się do własnego pokoju. Już w progu zdjąłem sweter i rzuciłem go na krzesło. Nie zapalałem światła, jego włączenie zajmowało zbyt dużo czasu, a ja chciałem jak najszybciej stracić przytomność. Pomieszczenie było pogrążone w niebieskawym mroku, od barwy lamp elektrycznych znajdujących się na dzielnicy. Mimo to w ich świetle wyraźnie dostrzegłem jasny kształt siedzący na moim łóżku.
Zaschło mi w gardle. Nie spodziewałem się jej w moim pokoju, ale co nie znaczy, że czegoś nie przeskrobałem. W końcu mogłem zostawić dla niej kawałek makowca z tej wielkiej blachy, która czekała na jutrzejszych gości.
– Mamo?
Kształt tkwił nieruchomo, zwrócony nieznacznie w moją stronę.
Zastygłem. To była bardzo dziwna sytuacja. Należało wykluczyć obecność mojej matki w pokoju, ona miała w zwyczaju odpowiadać na zadane jej pytanie. W takim razie: kto siedział na mojej pościeli?
Wyciągnąłem rękę w kierunku kontaktu. Niech się dzieje, co chce. Pragmatyczna część mnie żądała włączenia światła, aby w jego blasku zorientować się, że to po prostu deska do prasowania rzucona tutaj przez przypadek, czy coś w tym równie niedorzecznym stylu.
– Nie zapaalaj. Obudzisz mamę.
Ręka opadła mi bezwiednie.
Znałem ten głos. Słyszałem go jednego dnia w swoim życiu, jednak bardzo dobrze utkwiły mi w pamięci zachrypnięte nuty. Tylko jedna osoba na świecie przeciągała zgłoski w tak charakterystyczny sposób.
Spodziewałem się wszystkiego, był taki moment w tamtej chwili, że po zapaleniu światła spodziewałem się ujrzeć chłopaka w staromodnym fraku w moim pokoju, nawet bandę zabandażowanych stworów, którzy rzucą się na mnie po zetknięciu moich palców z plastikiem włącznika, ale nie tej osoby. W pewnym sensie jej obecność wydawała mi się bardziej przerażająca, niż wszystkie zmory koszmarów razem wzięte.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
Głos należał do Blue.

Koniec

Komentarze

Jak to "przez nikogo":)
Robi się coraz ciekawiej, ale nie zabardzo rozumiem zwrot "się spirdalam".

"spierdalam cię" -  w sensie, nie Ciebie :p - takie wyrażenie, którego używał mój wuefista ;)

chyba, że gdziśpopelnilem literowke za co praszam 
dzięki :) 

Nowa Fantastyka