- Opowiadanie: mansory - Para Zamszowych Butόw.

Para Zamszowych Butόw.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Para Zamszowych Butόw.

 

"Przeszukajcie go. Portfel. Ciało wrzruccie do morza." Mewy wrzeszczą nad ołowianą tonią.

 

„Samolot, dziesiąta trzydzieści, wytrzymaj, a może cię nie dorwą" pomyślał Phillip.

Fale chaotycznych decybeli zalewały go jedna za drugą, wgniatając w skόrzaną sofę. Koniak w kieliszku drżał, jego odbicie w wibrującym bursztynowym źrόdle zniekształcało się jak w krzywym zwierciadle. Pόłtorej godziny wcześniej huk zdawał się nie do zniesienia, teraz nieco się przyzwyczaił. Gwałtownie zmieniająca rytm elektroniczna kakofonia bez słόw wwiercała mu się w mόzg, czuł, że ma już dość. Nie spuszczał jednak wzroku z Hamzy, gdyż Hamza to klucz.

Obiekt jego zainteresowania, dusza towarzystwa i wszechronnie wykształcony Holender saudyjskiego pochodzenia. Nie wiedzieć czemu, obecne tu „lwy salonowe"– jak lubi mawiać Hamza– mόwią mu Henk. I wszystkim tu zależałoby na jego wstawiennictwu i wpływach, gdyby nie to, że większość ledwo może mόwić. Hamza rządzi i dzieli. Dyskretnie, w małych paczuszkach po czterdzieści gramόw. Niektόrzy dosypują sobie do kieliszkόw, inni zwijają ciasno studolarowe banknoty i pochylają się nad szklanymi stolikami. Jeszcze inni, ci bardziej pazerni, wsuwają je do kieszeni marynarek. A Henk nie wie, gdzie podziać zwitki banknotόw, więc upycha je po kieszeniach, bo w portfelu już nie ma miejsca. W pewnym momencie skόrzana kurtka Henka zbliżyła się niebezpiecznie blisko do grupki wyjątkowo młodych kobiet, czterech, może pięciu, zblitych w ciasną grupkę na uboczu. Starały się wyglądana zrelaksowane, co marnie im szło. Ile mogły mieć? Siedemnaście? Osiemnaście? Nie powinno ich tu być. A znając reputację H., ściągnął je tu ktόryś z jego salonowych lizusόw. Phillip popatrzył na nie raz, drugi, i uznał, że nie są zbyt młode, jak na te rejony towarzyskiego życia tego miasta. Zaniepokoił się, wskazόwka sekundnika, bezszelestna w pandemonium, sunęła nieubłaganie po tarczy. Popatrywał to na tarczę, to na Henka, ktόry już zagadywał dziewczyny, śmiał się, w pόłmroku ukazując błyszczące białe zęby. W pewnym momencie zdecydował, jest już za pόźno na wszystko, a jeśli może coś zrobić, to może chociaż sprόbować je stąd wydostać, ot, takie heroiczne dzieło. Wiedział jednak, że bardziej dostanie się śmietance towarzyskiej składającej się na telewizyjnych celebrytόw, lobbystόw, maklerόw i innych bardzo wysokich młodych sfer. Tych, z ktόrych większość bytuje na pierwszych stronach gazet. Phillip pomyślał, że bardzo nisko upadli. A HamzoHenk jeszcze niżej.

Basy zaatakowały go, gdy zamieszał kieliszkiem i dopił koniak do końca. Wstał, obciągnął szarą marynarkę i skierował się w stronę skόrzanej kurtki swojego człowieka. Gęsty dym z papierosόw stwarzał niemal namacalną barierę, utrudniając lawirowanie między ospałymi manekinami w garsonkach Prady. Za piętnaście trzecia nad ranem. Klucz miał już pogładzić włosy bliżej stojącej dziewczyny, gdy ręka Phillipa stanowczo opadła na jego ramię. – Już czas!- wrzasnął mu w ucho, nie dosłyszał, więc powtόrzył– Już czas! Odpowiedziało mu zdezorientowane spojrzenie smoliście czarnych oczu, potem błysk zrozumienia. A może to tylko złota bransoleta na jego przegubie, gdy sięgał do karku Phillipa. Objął go mocno i przyciągnął do siebie. Zionęło od niego wόdką.

– A to drogie panie…mόj przyjaciel, tak? Phillip…poznajcie się…to…to…Kristen…?

– Zamknij się– syczał mu w ucho i ciągnął na bok– Idziemy. Już czas. Henk puścił go i odsunął się. Skinął głową i nie żegnawszy się ani z rozbawioną Kristen ani żadną inną ruszył w kierunku drzwi apartamentu. Phillip z trudem nadążał za szczupłymi ramionami, po drodze dołączył do nich milczący, wysoki mężczyzna z wąsami. Wyglądał na Turka. Jakoś tak.

Na dole uderzyła go fala nocnego chłodu, rozwiewając poły marynarki i dotkliwie ziębiąc przez tenisową koszulkę polo. Phillip skulił się, zapiął marynarkę i ruszył za Turkiem. Hamza szedł z tyłu, lawirując między zaparkowanymi jak popadnie porsche i mercedesami. Potem w nozdzra uderzył go solny zapach morza, tak charakterystyczny dla Amsterdamu; delikatny, aczkolwiek wyczuwalny. Phillip nigdy nie lubił Amsterdamu. Przed wieloma laty stało się tu coś, czego gorzko żałował przez całe życie, a ostatnio obudziło się znowu i piekło go zaciekle w sumienie. Kroczyli w dόł ulicy, a Phillip modlił się, by zdążyli. Gdy szli, nagle, chyba po raz pierwszy od przyjazdu poczuł zimną dłoń strachu ściskającą jego żołądek, ściśnięte miał rόwnież gardło. Nie było to dla niego obce uczucie, ale teraz dziwnie go zawstydziło i cieszył się, że Hamza nie widzi jego twarzy. Czuł się teraz, jak przed miesiącem, gdy wodził palcami po zimnych prętach ogrodzenia, a ciche dudnienie nasunęło mu natychmiast obraz więzienia, cofnął je więc szybko. Mokry ogrόd Sebastiena tonął w smutku i martwocie. Przygnębienie domownikόw, widać, udzielało się nawet noślinom. Bezbarwne brzęczenie dzwonka odbiło się echem wewnrz domu. Phillip odwrόcił się i spojrzał w głąb pustej ulicy. W Paryżu trwała wtedy jesień i nie poprawiało mu to nastroju. Gardził wszystkimi tymi bandami nibyzakochanych par pod Wieżą, w tych wszystkich kawiarniach i na barkach. Wydało to mu się wtedy tak dojmująco żałosne, że aż odwrόcił wzrok i wbił go w przemoczone, zamszowe buty. Teraz miał na sobie porządne włoskie mokasyny, jakże odległe od tamtych butόw. Kupił je w Kapsztadzie, za dziadowską sumę od swojego dawnego przyjaciela, jeszcze z czasόw Angoli. Były za małe o dwa numery, ale nie było większych. Do wyboru miał jeszcze rozpadające się sandały, ktόre dostał, gdy wyszedł z celi w Gwinei-Bissau. Przedostał się przez granicę do Senegalu, w Dakarze miał skrytkę na dworcu, a w niej siedemset dolarόw na czarną godzinę. Pieniędze wydał na bilet lotniczy do RPA, a następnie taksόwkę z lotniska pod okazały dom wspomnianego przyjaciela, ktόry wzbogacił się jego kosztem. Nie był zbyt zadowolony, gdy go zobaczył. Trzydzieści dolarόw, ktόre Philllip wyżebrał w imię dawnych czasόw były niczym. Kupił więc za nie parę za małych, zamszowych butόw, ktόre postanowiły, że najlepszym momentem na przemiękanie jest chwila tuż przed wizytą u byłego szefa.

Spędził jedną noc, wałęsając się po ulicach w willowej dzielnicy, unikając lotncyh policyjnych patroli i starając się przy tym nie wpaść w naszpikowane czujnikami podjazdy rezydencji. A potem zainteresował się nim Sebastien. Podał mu pomocną dłoń. Wysłał pieniądze na hotel. Zafundował mu przelot pierwszą klasą. Wzamian nalegał na natychmiastowe spotkanie. W jego głosie było coś, co powiedziało mu, że chodzi o coś poważnego. Dzwonek wybrzmiał, drzwi otworzyła mu zmęczona, pięćdziesięcioparoletnia kobieta. Uśmiechnęła się, widocznie czującc, że tak trzeba. „Oui?" „Ja do Sebastiena, pani Gepardieux. Nazywam się Phillip." Widział teraz jej twarz, gdy ją olśniło i natychmiast szeroko otworzyła drzwi. „Proszę, proszę wejść, niech pan nie moknie…o." „Nie pada, proszę pani. Przestało." „Proszę, o, tutaj. Wezmę pański płaszcz. Może gorącej herbaty? Przemόkł pan pewnie, panie…?" „Phillip. Nie pada." „Nie? Ach…– ramiona jej opadły, uśmiech zgasł– rozumiem…a…" Odwrόciła się i zniknęła w kuchni, a on stał w ciemnym przedsionku w bezruchu, jednocześnie zażenowany i zmieszany. Wszedł po schodach na gόrę, obejrzał się. Pani Gepardieux stała oparta o blat kuchni, a jej chude ramiona drżały w bezgłośnym płaczu. Żona Sebastiena oderwała się od rzeczywistości, rozmyła się, ustępując plecom Turka. Dwadzieścia metrόw dalej czekało na nich bordowe audi. Hamza zasiadł z przodu, zamaszyście zamykając za sobą drzwi. Phillip zgrabiałymi palcami chwycił zimną klamkę i pociągnął, by ze środka usłyszeć jakąś śpiewną melodię, chyba po arabsku. Wcisnął się na tylne siedzenie obok Turka, zamknął drzwi. Czuł wilgotny, pulsujący bόl głowy, brzęk jakiegoś instrumentu strunowego ciął nożem jego rzeczywistość.

– Wyłącz ten chłam– rzucił i opadł na oparcie, a Hamza spojrzał na niego w lusterku z urazą. Kierowca, przysadzisty facet o skwaszonym wyrazie twarzy jechał nibezpiecznie szybko opustoszałymi ulicami. Wizgot mijanych latarni mieszał się z ich przerywanym, niezdrowożołtym poblaskiem. Dwie, trzy minuty po tym, jak ruszyli, minęły ich w pełnym pędzie trzy czarne sedany z niebieskimi kogutami wystawionymi na dach, za nimi podążało jeszcze kilka radiowozόw; ich przeciągły jęk odbijał się echem w głowie Phillipa. Zdążył, niemal co do minuty. Dokładnie tak, jak zakładał.

Turek wymienił z Hamzą zaniepokojone spojrzenia. Na czole kierowcy zapulsowała żyłka; Phillip widział to wyraźnie, w poświacie wskaźnikόw. Czoło było zroszone grubymi kroplami potu, usta lekko rozszerzone– ciężki oddech świszczał przez chwilę w samochodzie, po czym umilkł zupełnie w narastającym warkocie silnika.

Hamza, pomimo tego, że kierowca chyba pogrzebał swoją stopę żywcem na pedale gazu, zachowywał szczegόlny spokόj– albo obrażony albo zamyślony. W końcu zapytał, czy są chętni na papierosa– nikt się nie odezwał, więc Hamza otworzył okno i wyrzucił całą paczkę na ulicę.

Phillip tymczasem na przemian zastanawiał się i nad swoim zadaniem i nad jego korzyściami. Po takiej akcji mόgłby się natychmiast wycofać, zniknąć i zaszyć się do końca swoich dni, powiedzmy, na Barbadosie. Dość już słyszał o syndromie Ostatniego Zlecenia– o butnych, ktόrzy uzależnieni od niebezpieczeństwa wciąż i wciąż dawali się naciągać na prawo i lewo. Stare psy wojny wałęsające się po świecie i nie reagujące na delikatne sygnały młodych wilkόw, czekających na swoją szansę. O ludziach, ktόrzy roztrwaniając swoje pieniądze na kobiety i hazard musieli zarabiać na okrągło. O ludziach, ktόrzy kończyli w brudnym zaułku, zagarotowani lub ginęli pod kołami nieznanego sprawcy. Nie zamierzał popełnić tego błędu, i gorąco wierzył w swόj sukces. Na Boga, to musi się udać, to życiowa szansa. Zamknął na chwilę oczy i odchylił głowę do tyłu, by nieco zneutralizować natrętną migrenę. Gdy je otworzył, zatrzymywali się przed wielkim, przysadzistym magazynem portowym. Z zewnątrz pokryty był blachą falistą, na szerokich wrotach wymalowaną miał dziesięciometrową siόdemkę. W tym miejscu port był całkiem wyludniony– w pobliżu stało jeszcze parę magazynόw w fatalnym stanie; młodzi, dynamiczni przedsiębiorcy kupowali je za bezcen i wynajmowali na metry małym, liczącym się z kosztami transporterom.

Na zewnątrz wciąż było chłodno. Wszyscy milczeli, co akurat nie zdziwiło Phillipa. Obeszli magazyn, skierowali się do wyjątkowo mocnych tylnych drzwi. Hamza poszukał w wewnętrznej kieszeni kurtki pęku kluczy, wybrał odpowiedni i otworzył po kolei wszystkie trzy zamki. Gdy Phillip przekraczał prόg, zauważył, że drzwi miały trzy warstwy, a od środka miały przyśrubowaną grubą, metalową płytę. Zamknęły się bezgłośnie, Turek dokładnie przekręcił zamek, i wskazał gestem dalszą drogę, wąskimi stromymi schodkami z baszanymi stopniami, pobrzękującymi przy każdym kroku. Pięły się wzdłuż obskurnej ściany z popękaną szarą farbą. Czuł bijące od niej zimno. Phillip zawsze bał się takich schodόw, bo nie wiedzieć czemu za każdym razem miał wrażenie, że zarwą się pod ciężarem. Na trzeciej, ostatniej kondygnacji Hamza ponownie wybrał odpowiedni klucz i otworzył nieco mniej pancerne drzwi małego biura z widokiem na magazyn. Brudne szyby były osłonięte drobną siateczką. Za nią rozciągało się beżowoszare moerze skrzyń, pakunkόw, beczek i pojemnikόw rόżnej wielkości, poukładanych w rzędy, jeden na drugim. W samym magazynie panował niemal całkowity mrok, jeśli nie liczyć wąskich świetlikόw tuż pod sufitem.

Phillip patrzył na to jak zahipnotyzowany, podczas gdy kierowca i Turek odeszli, a Hamza szukał czegoś w szufladach prostego, drewnianego biurka; każdfa szuflada była zamykana na klucz i przeklinał pod nosem, gdy otwierał kolejną. Phillip przeniόsł nań wzrok i czekał z rękami w kieszeniach. Wreszcie Hamza wydobył jakieś papiery, przerzucał kartki w milczeniu, wreszcie znalazł odpowiedni wydruk, przeczytał go raz, drugi, zamyślił się i podpalił go zapalniczką, wrzucając do śmietniczki w kącie. Uśmiechnął się szeroko, pocierając podbrόdek i wskazał kolejne drzwi, tym razem prowadzące bezpośrednio do magazynu. Przytrzymał przed Phillipem drzwi

. – Gotowe, przyjacielu. Możemy robić pieniadze.

Donośne buczenie i stukot rozgrzewających się paneli jarzeniowych niόsł się echem po otwartej przestrzeni, odsłaniając kolejno fragmenty tajemnicy.

– Dwadziścia siedem koma cztery– powiedział cicho Phillip. Wąski korytarz pomiędzy wysokimi ścianami skrzyń sprawiał wrażenie wędrόwki dnem kanionu.Każda skrzynia leżąca najniżej, miała na boku wymalowane oznaczenie grupy; Hamza maszerował, mamrocząc numery, aż wreszcie stanął, po czterdziestu paru metrach wyliczanki. Spojrzał na Phillipa z zadowoleniem i wskazał leżącą na drugim poziomie skrzynkę. Po chwili pojawił się przysadzisty kierowca z wόzkiem widłowym. Sprawnie obrόcił pojazd i wsunął widelce wysięgnika pod paletę. Obserwowali w napięciu, jak powoli podnosi podłużną, niską skrzynię i kieruje się tempem piechura w stronę frontu magazynu. Mniej więcej w tym samym momencie jedno z wrόt magazynu z głośnym szczękiem mechanizmu odsunęło się na szparę na tyle szeroką, by Turek mόgł szybko wjechać do środka granatową furgonetką. Gdy tylko znalazł się w środku, drzwi zasunęły się, a kierowca ustawił wόzek nieco za tylnymi drzwiami samochodu. Wszystko to działo się bardzo precyzyjnie i bardzo szybko, co imponowało Phillipowi. Taki najwyraźniej zamiar miał Hamza.

Turek i jego towarzysz wydobyli skądś łomy, ktόrymi podważali już wieko skrzyni. Phillip czekał z napięciem, aż wieko z trzaskiem ustąpiło, zsunęło się i zazgrzytało gwoździami o podłogę. W napięciu pochylił się nad skrzynią i rozgarną dłonią morze białoniebieskich pastylek.

– Ile?– spytał Hamza gorliwie, przeczesując wraz znim stosy kapsułek– ile dokładnie?

– Dziewięćset tysięcy. Setka w tę czy w tamtą. Powiedzmy, dziewięćset tysięcy pięćdziesiąt, nie doliczysz się. – Dobrze. Dobrze.

Czuł, jak zimny pot zbiera mu się na czole.

Hamza klepnął go w plecy i podsunął nogą otwartą sportową torbę na ramię, ciężką i wypełnioną po brzegi zwitkami banknotόw. Phillip przestał cokolwiek słyszeć. Światło zrobiło się ostrzejsze, blask nasilał się, krew szumiała w uszach. Czuł jak strużki potu ściekają mu po plecach. Przesunął palcami po jednym ze zwitkόw, owiniętym gumką z monografem pewnego anonimowego banku z siedzibą w HongKongu. Euro, w małych nominałach, tak jak prosił .Cόż, spodziewał się, żę fortuna ma większą objętość, niż duża sportowa torba. Trzydzieści dziewięć milionόw euro. Aż nadto. Oczywiście do podziału z monsieur Sebastienem, niech go Bόg błogosławi. Schylił się i zasunął suwak, podniόsł torbę, pod wpływem ciężaru odzyskując percepcję. Skrzynia znikała właśnie w czeluści furgonetki, wsuwana przez wόzek widłowy, Turek nadzorował operację, a Hamza wsparty pod boki klepał się po kieszeniach, szukając paczki papierosόw.

Taniec rozpoczął się nagle, bez ostrzeżenia. Tancerzami okazały się czarne sylwetki, uzbrojone i mobilne, krzykliwe, rozbiegające się po całym magazynie.Świat walił się, obracał, a Phillip wlokąc ze sobą nieporęczne balasty w postaci torby i zszokowanego Hamzy kierował się w stronę furgonetki. Turek wrzeszczał i sięgał za plecy, napastnicy prόbowali go zakrzyczeć ostrzeżeniami, kierwca wdusił gaz i wόzek wyrżnął w tylny zderzak furgonetki. Skrzynia z łoskotem zsunęła się z wideł i opadła na stalową podłogę pojazdu, kołysząc go na resorach. Phillip wrzucił torbę na siedzenie pasażera, pociągnął Hamzę za sobą i rzucił się do ucieczki. Za nimi rozległy się ogłuszające dwa wystrzały, krzyk i strzał. Wszystko to odbijało się i zwielokrotniało od cienkich ścian, krzyki, brzęk łusek. Hamza chyba odzyskał wigor, bo wydobył zza paska własny pistolet i miał właśnie zamiar go odbezpieczyć, gdy coś czarnego wyskoczyło zza skrzyni, uderzyło go w twarz kolbą karabinu i usiadło na nim, wciskając mu lufę w kark. Phillip stanął w miejscu, natychmiast opadł na kolana, uniόsł ręce do gόry i spuścił głowę, gdy przed nim pojawił się drugi napastnik. Ktoś powalił go na ziemię, skuł i przycisnął butem. Słyszał nawoływanie przez krόtkofalόwkę. Głos pytał, czy złapali już to ścierwo. Inny głos włączył się w ogόlny amok, głos spokojny i metodycznie formułujący kolejne słowa. „Witaj, synu…minęło trochę czasu, nieprawdaż?"

Zbolały umysł Phillipa przeniόsł go do pamiętnego popołudnia w Paryżu. Chłodna skόra fotela, po ktόrym wodził palcami. Ciepło.Sebastien natychmiast zaproponował porto. Powiedział, że ma jedną z ostatnich butelek dobrego rocznika. Phillip czuł się głupio, jakby nie na miejscu. Stał nieporadnie w gabinecie Sebastiena, a gabinet był imponujący. Ciemnozielona wykładzina, dębowa boazeria i z tegoż wykonane zdobione biurku, masywne i ciężkie. Na ścianach koloru wina zamontowano biblioteczne kinkiety, skόrzane fotele zapraszały w swe objęcia. Za biurkiem wisiał jakiś klasyczny obraz, ponad nim strzelba myśliwska, jeśli Phillip dobrze pamiętał, Lee Enfield.

Sebastien nalał mu wina, zaproponował cygara Cohiba. Do tego cedrowe zapałki, chwilę pόźniej jego drobna osoba zasiadła w wielkim fotelu i rozpoczęła ceremonię. Cały ten dostatek, bogactwo i przepych na tak małej przestrzeni kuły Phillipa w oczy po jeszcze nie zagojonych wspomnieniach nędzy, z jaką zmagał się przez ostatnie miesiące. Ciemna, brudna i gorąca nora w Gwinejskim więzieniu, bicie i głόd odcisnęły na nim palące teraz piętno. Sebastien bardzo się zmienił. Wyglądał bardzo źle, jak na swoje okrągłe sześćdziesiąt trzy lata. Twarz miał ściągniętą

, skόrę bladą. Bardzo schudł, włosy przerzedziły się w dużym stopniu, uwydatniając łysinę. Miodowe oczy jakby zapadły się do środka czaszki, nos wydłużył, palce zasępiły. Wyglądał jakby był chory i to bardzo. Głos z gładkiego, szlachetnego i płynnego zmienił się nie do poznania. Teraz z gardła wydobywał się chrapliwy monolog, przerywany momentami na zaczerpnięcie oddechu. Jakby podupadł, ale nie finansowo lecz osobowościowo. I na rzeźbionej lasce z hebanu opierał się jakby mocniej. „To szmat czasu, cztery lata…dużo, wszystko się zmieniło. A nie, oprόcz jednego. Rząd, jak zwykle nieudolny. Tymczasem gospodarka szaleje, ceny huśtają się w te i we wte, człowiek nie wie co myśleć. Rozumiesz mnie, prawda? Synu, zanim skończysz chwalić, musisz narzekać. Nim skończysz marudzić, znόw musisz chwalić, ale nim to zrobisz, wezmą cię za malkontenta. Prawda? Wiesz coś o tym, prawda?" Ściana była pomalowana biał-zieloną emalią, bardzo czysta i bez najmniejszej skazy. Materac, choć cienki, nie sprawiał, że czuło się każdą sprężynę metalowej pryczy. Białe, niesamowicie białe światło sączyło się z lampy wtopionej w sufit. Okien nie było, ale też nie były potrzebne.

To nie jest więzienie.

To miejsce pobytu koniecznego. Phillip siedział oparty o zimną ścianę, z głową w ramionach i nogami podkurczonymi na pryczę. Holenderski areszt to wakacje w porόwnaniu z Bissau, pomyślał, marszcząc brwi. Mimo to i tak nie czuł się zbyt dobrze, ukryty dyskomfort wciąż nie dawał mu spać. Był niespokojny. Jeśli akurat nie siedział w bezruchu i nie wyładowywał się myślami na Sebastienie, krążył nerwowo po małej celi. Miał dość, starannie kontrolował czas, odliczając godziny.

Strażnicy, co było miłą odmianą, zachowywali się cicho i grzecznie, jakby z respektem, opłaconym bądź nie. Zawsze przynosili mu papierosy, gazetę i ciepłe sandwicze z baru za rogiem. Zwracali się do niego per „pan", i rzadko zakłόcali mu spokόj.

Podniόsł wzrok. Przed nim stał Sebastien, z kieliszkiem porto i poważnym wejrzeniem chłodnych oczu. „Mamy tu, we Francji poważne problemy wewnętrzne. To budzi spory, zarόwno w sercu jak i w polityce."

Phillip miał wielką ochotę powiedzieć, że nie ma takich problemόw, że starał się trzymać od problemόw Francji jak najdalej, i jak dotąd mu się to udawało. W przeciwieństwie do Sebastiena nie był patriotą. „Synu…– Sebastien wstał i zaczął krążyć po pokoju, wydychając dym z płuc– synu, przepraszam, że nie mogłem załatwić ci żadnych przywilejόw w więzieniu…wiesz, że mamy…mieliśmy zasady, mam nadzieję że mnie rozumiesz. Bo widzisz, czasy się zmieniły. Moje wpływy nie mają już takiego zasięgu jak niegdyś. Teraz Sebastien Gepardieux nie znaczy już to, co kiedyś, nie znaczy…Gdybym tylko mόgł…"

Położył mu dłoń na ramieniu. Ścisnął i rozluźnił. Cofnął. „Rozumiem, nie ma sprawy. Jeszcze żyję"– Phillip zaśmiał się, ale wyszło to tak żałośnie, że natychmiast przestał. Zapadła głucha cisza. Sebastien cofnął się o krok, potarł brodę w zamyśleniu, po czym spojrzał Phillipowi prosto w oczy. „Wiesz, że jestem człowiekiem, ktόry nie lubi owijać w bawełnę…Pewnie zastanawiasz się teraz, po co ciągnąłem cię przez pόł świata…? Po co zaprosiłem cię do własnego domu, poczęstowałem cygarem, winem, okazałem gościnność…? Otόż pozostało mi pόł roku życia. Stephanie jest w początkowej fazie Alzheimera.Ja natomiast mam raka i nie mam pieniędzy na jej leczenie po mojej śmierci. Wystarczy?"

Na razie musi, bo do celi wszedł strażnik, z gazetą. Na okładce porannej gazety krόlowało zamazane zdjęcie jego i Hamzy w kajdankach, wprowadzanych do aresztu. Twarze zasłaniali rękami, ale zainteresowali i tak odrόżniliby oliwkową karnację Hamzy i blade dłonie Phillipa. Wokόł było mnόstwo dziennikarzy i zamaskowanych policjantόw. Wielki nagłόwek informował każdego analfabetę, iż „…w nocy z 23 na 23 marca amsterdamska policja rozbiła groźną organizację przemytnikόw. Policja zabezpieczyła około miliona kapsułek MDMA oraz sumę około czterdziestu milionόw euro.Na miejscu zatrzymano rόwnież dwόch szeregowych członkόw grupy, prawdopodobnie tragarzy, z czego jeden zmarł w drodze do szpitala, w wyniku postrzału w szyję. W akcji żaden policjant nie został ranny. Przestępcy byli uzbrojeni. Obecnie Hamza R. I Phillip D., obywatel francuski są przesłuchiwani."

Na drugiej stronie umieszczono krόtką notkę. Dotyczyła wpadki amsterdamskiej policji tej samej nocy, ktόrej miała miejsce interwencja. Policja kierując się cynkiem anonimowego informatora wtargnęła około trzeciej nad ranem do apartamentu jednego z najbardziej znanych holenderskich lobbystόw. Zapowiedział on pozew do sądu. Koniec, kropka.

Phillip przeczytał artykόł raz, drugi, po czym odłożył gazetę, jednocześnie zadowolony i zszokowany. Po kilku godzinach, a może kilkunastu chyba się zdrzemnął, ale obudził się natychmiast, gdy młody strażnik przyniόsł mu świeże wydanie, w ktόrym zamieszczono komentarz komendanta policji. Stwierdził on, że „żaden z zatrzymanych nie zgodził się zeznawać, w związku z tym zostaną zatrzymani na kolejne czterdzieści osiem godzin". Tę wiadomość Phillip przyjął ze stoickim spokojem. Weź to na zimno, mόwił sobie. Przyszli po niego, gdy wskazόwka zegarka zbliżała się do dziesięciu minut po jedenastej. Wywnioskował, że jest noc, gdyż dyżurował inny strażnik, a ci byli rzeźcy i wypoczęci. On sam był już bardzo zmęczony. Poprowadzili go korytarzem w lewo, potem znόw w lewo i do skromnego, surowego gabinetu bez okien, gdzie w niebieskim plastikowym koszyku leżał jego portfel, telefon, a ze stalowej szafki wydobyli sportową torbę. Rozsunął suwak, pieniądze były w środku. Zamknął torbę na powrόt, po czym spytał:

– Jesteśmy szczęśliwi? Jeden ze strażnikόw skinął głową i wskazał kolejne drzwi. Zeszli po stromych schodkach w dόł, do podziemnego garażu. Tuż przy drzwiach stała nieoznakowana furgonetka z otwartymi drzwiami, Phillip nawet nie zdążył się rozejrzeć, gdy wepchnęli go do środka. Drzwi zasunęły się za strażnikiem, ktόry wszedł za nim. Ruszyli.

W środku było dość ciemno, ale Phillip był zbyt napięty, by się tym przejmować. Siedział na wąskiej ławeczce i milczał. Poczuł zapach cygar. Sebastien. „I co o tym sądzisz, synu?"

Jego ochrypnięty głos unosił się w zadymionym powietrzu jak kusząca obietnica. „Ryzykowne"– mruknął Phillip.– „Boże, co ja mόwię, nie ma na to szans. Pomijając fakt, że Hamza mόgłby mi już nie ufać. Przecież to szmat czasu." „Przemyt zaufa każdemu. Szczegόlnie jeśli chodzi o taką ilość. Hamza to chciwy burak. Może i ma pieniądze, ale w głębi duszy to prostak. Wychowany na prostackich zasadach. Po co mu to, co ma, skoro może mieć więcej?"

Parę minut pόźniej: „Wykorzystamy to, synu. Wykorzystamy i zdobędziemy pieniądze. A potem znikniemy. Ja na zawsze, za to z czystym sumieniem, rozumiesz? A ty? Zrobisz, co ci się podoba, ale pamiętaj, że Europa stanie się dla ciebie za mała, gdy to wyjdzie na jaw. Czy przeszkadza ci to? Będziesz tęsknić? Masz tu kogoś? Coś cię trzyma?" „Nie." „A więc? Ja nie widzę przeszkόd"– zawiesił głos– „ależ oczywiście! Ryzyko jest ogromne. Jeśli tylko połapią się o co chodzi, zastrzelą cię na miejscu. Ci ludzie nie mają skrupułόw, więc musimy sprawić, byś ty też ich nie miał. Pocieszę cię– towar nigdy nie dostanie się w ich ręce. Położy na nim ręce policja, a my? My mamy kontakty. To jest nasz klucz. Pamiętaj, synu. Klucz."

Furgonetka zatrzymała się, drzwi odsunęły. Strażnik zasalutował kpiąco, a Phillip przecisnął się i wyskoczył na chodnik. Szurnęły drzwi, pojazd odjechał w noc. Został sam.

Zobaczył ją po drugiej stronie ulicy. Była sama. Mimo, że dużo starsza, poznał ją od razu, a gdy tylko przed oczami stanęła mu jej twarz, czoło zrosił mu zimny pot. Długie, proste, ciemne włosy okalały bladą twarz. Oczu nie widział, ale przysiągłby, że patrzy prosto na niego. Miała na sobie czarną, skόrzaną kurtkę, ręce głęboko wciśnięte w kieszenie– pewnie było jej zimno.

Phillip stał w miejscu jak wmurowany, patrząc, jak odwraca się i w milczeniu oddala się ulicą, postukując butami. Stukanie rozchodziło się echem, odbijając się od ścian kamienic. Światła latarnii odbijały się w falującej lekko wodzie kanału, barki kołysząc się lekko poskrzypywały z cicha. Poza tymi dźwiękami było całkiem cicho. Pusto.

Jej cień sunął po fasadzie kamienicy, a on podążał w ślad za nią, ledwo trzymając się na nogach, serce chwilami łomotało mu jak młot, w drugiej chwili mocno zwalniało, jakby bawiąc się jego przerażeniem. Czuł jak krew odpływa mu od twarzy, jak marzną mu dłonie. Czuł dotkliwe zimno na całym ciele, choć nie było bardzo chłodno. Drżenie prawej dłoni promieniowało w gόrę ramienia, aż do barku, a fale wycieńczenia zalewały go jedna za drugą.

Pewnego dnia, chyba tydzień po przyjeździe do Amsterdamu, zobaczył ją po raz pierwszy. Przewodnik turystyczny polecał między innymi słynną Dzielnicę Czerwonych świateł. Phillip był zdegustowany feerią barw, neonόw i tłumόw żądnych wrażeń mężczyzn z całego świata gapiących się na kobiety wystawione w oknach wystawowych jak towary. Już miał odejść, gdy jego uwagę przykuła jedna z nich, w oknie na piętrze. To była ona. Poznał ją. Był pewien tego popołudnia, był pewien tej nocy. Wtedy rόwnież zamarł, lecz nie wiedział co zrobić. Wokoło było mnόstwo ludzi. Zamrugał raz, drugi. Nadal tam była. W końcu inne kobiety rόwnież zaczęły na niego patrzeć, wskazywać go palcami i śmiać się. Ale jej już nie było. Tym razem nie miał zamiaru pozwolić jej uciec.

Zniknęła za rogiem. Przyspieszył, taszcząc nieporadnie balast w postaci torby. Obijała mu się o bok, gdy dobiegał do rogu, ujrzał jak bez wysiłku wspina się w gόrę ulicy. Chciał za nią zawołać, ale głos uwiązł mu w gardle. Boże, myślał gorączkowo, Boże, przecież to nie ma prawa dziać się naprawdę! Zabił ją osobiście. Widział, jak życie w niej gaśnie na jego oczach. Jak pada na podłogę w rόżowej chmurze, z bezwładnie rozrzuconymi dłońmi. Sprόbował ponownie, lecz z jego gardła wydobył się nieartykułowany skrzek. Nadal nie reagowała. Ostatnia, trzecia prόba, wysilił się, by zwalczyć uścisk na gardle.

– Stόj!- zawołał. Bez efektu.– Stόj, psiakrew!…Mόwię do ciebie!

Maszerowała niestrudzenie, nawet nie obejrzawszy się. Niemożliwe, by go nie usłyszała, bezczelnie go ignorowała, tak, z pewnością, rozmyślnie go ignorowała, by się pławić jego przerażeniem i bezsilnością.

Pod warunkiem że żyje. Absurdalność tej sytuacji sprawiła, że Phillip na chwilę zwolnił i parsknął histerycznym śmiechem, kręcąc głową i nie mogąc powstrzymać chichotu.

– Boże, oszalałem!…Słowo daję, oszalałem!

Ale nadal widząc brak reakcji ruszył ostro do przodu, jakby przyciągany magnesem, tylko po to, by na szczycie ulicy ponownie stanąc w miejscu. Rozejrzał się dokładnie, nie widząc jej nigdzie. Kluczył przez chwilę uliczkami, rozglądając się, lecz nigdzie nie mόgł jej dostrzec. W końcu wyszedł na opustoszałą promenadę, złożone kawiarniane parasole dziwnym trafem skojarzyły mu się z szubienicznikami. Serce powoli mu się uspokajało, lecz tym razem głęboko w sobie poczuł zmartwienie swoim stanem. „Zaczyna mi odbijać", uznał. Gdy stanął przed hotelem De Roode Leeuw, uspokoił się na tyle, że nie doznał szoku, gdy przypomniało mu się to miejsce. To zdarzyło się tutaj, przyprowadziła mnie tu, by torturować mnie wspomnieniem. Nie wiem jakim cudem mogłaby przeżyć coś takiego, ale zrobiła to rozmyślnie, nie ma innego wyjścia.

Nocny portier uniόsł brwi na widok Phillipa, zamierzał właśnie oznajmić mu dystyngowanym głosem, by się stąd wynosił. Zamknął mu usta kartą kredytową i paszportem. Poprosił o pokόj 23. Ten pokόj.

Powiedział mu że sam trafi, powlόkł się więc schodami z czerwoną wykładziną na drugie piętro, a następnie pustym korytarzem. Kinkiety rzucały nikły, niepokojący blask na tapetę w jakiś nieokreślony wzόr. Do dziurki trafił kluczem za drugim podejściem, przekręcił i wziął głęboki wdech, nim wszedł. Sebastien szedł obok niego, chciałby pomόc z torbą, ale jak zawsze, nigdy nie może. „Nie te wpływy co kiedyś, nie?" „Ech, synu, pomińmy te niskie dyskusje." Jak zawsze, Seb, jak zawsze. „Odnieśliśmy pełny sukces. Na wszystkich frontach. Jak z płatka." „Może tak, może nie. Powiem ci w samolocie." „Duma, duma. Odstaw dumę!"

Wystrόj zmienił się, odkąd był tu po raz ostatni. Dominowała czerwień, co mu się nie spodobało. W miejscu gdzie upadła, stał teraz bogato zdobiony barek w kształcie globusa. Położył torbę przy łόżku.

Zimny prysznic.

Po tym, kiedy uciekł z hotelu, pozostawiając za sobą dwa pozbawione życia ciała– jedno, po ktόrego duszę przyszedł i jedno całkiem przypadkowe, udał się wprost do Sebastiena. Pamiętał, że drzwi otworzył z hukiem. Panikował. „Chryste, Seb, pakuj się, muszę się wynosić, szybko!"– syczał, miotając się po obskurnym pokoju w tanim motelu. „Spokojnie, co się stało? Uspokόj się, o co chodzi?" „Zabiłem ją! Psiakrew, na miejscu, rozumiesz! Jestem skończony!" „Jaką ją? O kogo ci chodzi…" „Nie udawaj, Seb, wiedziałeś, że ma cόrkę. Wiedziałeś! Nie powiedziałeś mi; cόż, to nie było mi potrzebne. Ale…wiedziałeś, ze do niego przyszła! Że jest rozwiedziony! Że go odwiedza! Że tam jest!" „Opanuj…" „Nie, pόjdę siedzieć, nie ma mowy. To jeszcze dziecko-było, rzecz jasna. Wezmą się za mnie, o tak. Groźnego przestępcę przepuszczą, ale jego małą już nie! Ile ona mogła mieć? Trzynaście? Czternaście?" „Siedemnaście" „Cokolwiek. Jestem skończony. Wyszła znikąd. To koniec. To koniec. To koniec…" W barku cierpliwie czeka butelka Henessey. Ćwiartka do kieliszka. Usiadł w fotelu i pozwolił, by zmęczenie kołysało go do snu. Nim zasnął, dopił koniak do końca i pomyślał: „Przecież ona nie żyje. To tylko chore wspomnienie mnie tu przywiodło. Przecież ona nie żyje.."

Może to jakiś dźwięk z trzewi budynku zerwał go z fotela około drugiej trzydzieśc. Przewrόcił przy tym pustą szklankę; uderzyła głucho o dywan i potoczyła się pod stolik. Nagłe poczucie niebezpieczeństwa buzowało w nim jak ogień. Podbiegł do okna i ostrożnie wyjrzał przez firankę. Druga strona ulicy była okupowana przez dwie czarne, terenowe hondy. Dojrzał, że siedzą w nich kierowcy, ledwo widoczne opary spalin udowodniły, że silniki są uruchomione.

Skął się za swoją lekkomyślność. Wprowadził się w tak starą pułapkę, w tak prymitywną zasadzkę, niegodną wręcz starego wyjadacza. Stary wyjadacz jednak, nie jest już tym samym weteranem co kilka tygodni temu, nie. Rzucił się w kierunku torby, sprawdził, czy jest zamknięta. Następnie chwycił walizkę i wrzucił do niej zmiętą koszulę, ktόrą rzucił przez trzema godzinami na łόżko. Ekspres zaciął się w połowie drogi, zaczął się z nim szamotać, a materiałowa walizka wyginała się, grodząc wytzęsieniem zawartości.

– Szlag, szlag, szlag!- mamrotał Phillip, szarpiąc się z małym ekspresem. W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem, uderzając o ścianę. W ślad za nimi do pokoju wbiegło trzech mężczyzn. Phillip schwycił długopis leżący na stoliku i dźgnął nim rozpędzonego napastnika, jednocześnie pochylając się do przodu, by nadać ciosowi większy impet. Ranny stęknął, a Phillip poczuł, jak po dłoni płynie mu ciepła strużka krwi. Pozostali dwaj powalili go na ziemię i zaczęli kopać, po nogach, torsie i kroczu. Skulił się, osłonił głowę ramionami i wił się bόlu, gdy ci wynosili go w inny wymiar cierpienia. Po dwόch minutach stracił czucie w prawej nodze, reszta ciała pulsowała tępawo bόlem. Oczy zasnuła mu mgiełka bόlu, dostrzegł jednak siedzącego pod ścianą rannego mężczyznę, ktόry ściskał obficie krwawiącą ranę na brzuchu. Jęczał cicho, a biała koszula była w większości szkarłatna.

Dźwignęli go na nogi, lecz zaraz dali spokόj, jako że ledwo stał. Ktόryś z nich wykręcił mu ręce do tyłu i związał je ciasno nylonowym kablem. Poprawił efekt grubo oklejając nadgarstki taśmą izolacyjną. Do ust wcisnęli mu knebel. Chwilę pόźniej świat zniknął, gdy na głowę naciągnięto mu materiałowy worek, śmierdzący trocinami. Powlekli go korytarzem, potem skrzypnęły drzwi, zwolnili na wpόł niosąc go po stromym schodach w dόł. Uderzenie zimnego, nocnego powietrza kazało mu stwierdzić, że są już na zewnątrz. Warkot silnika narastał, aż w końcu usłyszał szczęk bagażnika, pchnięcie w plecy. Nieporadnie usiadł na krawędzi luku, po czym wcisnęli go do środka. Klapa zamknęła się. Potem już tylko podwόjnie trzaśnięcie drzwiczek.

Zemdlał.

W bagażniku było groąco i duszno. Krew sącząca się z rozbitego nosa utrudniała mu oddychanie, w bok na ktόrym leżał wbijała się twarda, terenowa opona. Pocił się pod workiem, czuł jak strużki potu spływają mu z karku po plecach. Samochόd większą część drogi gnał autostradą, potem jechali jakąś boczną drogą, podskakując na wybojach. Treaz toczyli się piaszczystą, kamienistą drόżką, żwir brzęczał o podwozie. Miał mdłości. Zastanawiał się gorączkowo jakim cudem go wytropili. Nie było możliwości, by śledzili policjantόw. Gdy szwędał się po ulicach, był sam. Nie było rόwnież opcji, by wiedzieli o dziewczynie. Wszystko to kłębiło się w jego głowie. I co teraz powiesz, Seb?, pomyślał. Lecz odpowiedziała mu tylko cisza. Przynajmniej nie czuł strachu, co nieco podniosło go na duchu. Czuł wyjątkowy spokόj, spokόj i skupienie, ktόre pozwoliło mu oderwać się od obezwładniającego bόlu ktόrym pulsowało jego ciało. Wykorzystał więc czas na to, by podsumować całą akcję, od pierwszego kroku w Amsterdamie, aż do teraz, śledził każdy swόj ruch, analizując i rozważając, w poszukiwaniu błędu.

Błędem było zgodzenie się na tę robotę, pomyślał. Na tym musiał poprzestać, gdyż samochόd zatrzymał się, zgasł silnik i przez chwilę nic się nie ruszało. Potem usłyszał przytłumioną rozmowę, trzasnęły drzwi. Ktoś obszedł samochόd i otworzył bagażnik. Przez maleńkie otworki w tkaninie worka przecisnęło się oślepiająco białe światło, ktόre zasłoniła jakaś sylwetka. Ktoś mu się przypatrywał. Wreszcie para mocnych dłoni wytoczyła go z bagażnika i pozwoliła spaść na kamienistą drogę. Zaskoczony tym ruchem upadł na bark i stęknął z bόlu. Znόw go podniesiono, jakaś ciężka ręka opadła na jego bark i poprowadziła w dόł piaszczystego wzniesienia. Słyszał wyraźny szum morza i skrzek mew. A więc morze, pomyślał. Wytężał umysł, lecz nic nie przywoływało mu wspomnień związanych z morzem. Swoją drogą, ciekawe co tutaj robią. Poczuł, jak bose stopy zagłębiają mu się w piasku, zimnym i usianym ostrymi, kruchymi muszelkami. Wreszcie pchnięcie na kolana. Ktoś zsunął mu worek z głosy, zacisnął mocno powieki, by uniknąć porażenia światłem. Schylił głowę i mrużył je przez chwilę, dopόki nie przyzwyczaił się do blasku na tyle, by mόc cokolwiek zobaczyć. Chwilę pόźniej wyciągnięto mu knebel. Otaczał go pόłokrąg nieostrych sylwetek, pięć lub sześć osόb, wszystkie w marynarkach. Po lewo miał porośnięte sporadycznie kępkami trawy wydmy, po prawej szumiało niezwykle spokojne morze. Niebo było skryte ołowianymi chmurami, lecz natężenie światła wskazywało, że jest nieco po świcie. Zauważył też ponton motorowy, wyciągnięty na brzeg, przy ktόrym stał dwόch rosłych mężczyzn. Dwadzieścia, może trzydzieści metrόw od brzegu cumował kuter. Spowrotem spojrzał na mężczyzn. Masywny, niewysoki facet z łysą czaszką postawił przed jednym z nich sportową torbę. Ten schylił się, rozpiął ją i wyciągnął plik banknotόw. Zadowolony, odłożył ją spowrotem i gestem kazał odnieść torbę. Mimo kiepskiego widzenia, Phillip zauważył, że mężczyzna ten jest bardzo szczupły, z błyszczącą łysiną i ma niezwykle czerwone usta, jakby pociągnął je szminką. Swoją posturą, twarzą i postawą przypominał łasicę. Zaczął coś mόwić, ale tak cicho, że Phillip nie dosłyszał. Nachylił się nieco do przodu.

– Pytam, gdzie jest trzecia skrzynka. Phillip zmarszczył brwi.

– Nie było żadnej trzeciej skrzynki. Mężczyzna klasnął w dłonie.

– Doskonale, widać jest pan jeszcze w stanie logicznie rozumować. Oto chodziło. Teraz, proszę mi powiedzieć…jakim cudem chcieliście mnie wkręcić w coś takiego? Phillip milczał.

– Czy myślał pan…pan i ten żałosny starzec, czy myśleliście, że jestem człowiekiem, ktόrego tak po prostu się okrada? Nabiera? Prόbuje się takich numerόw?

Obok upadło coś ciężkiego. Phillip spojrzał, jak dwόch mężczyzn odchodzi, pozostawiając podłużny czarny worek na marynarki, wypełniony czymś bezkształtnym.

– Mόwię do ciebie!- ostry głos rozciął powietrze, a Phillip ponownie spojrzał na drobnego mężczyzę.– Pytam– podjął łagodniej– czy jest coś jeszcze o czym nie wiem? Jakaś awaryjna furtka?..Proszę tak na mnie nie patrzeć, panie Drayaut, pan stąd nie odejdzie. To koniec pańskiej drogi. Ostatni przystanek, rozumiesz? Koniec. Nie będzie odsieczy, bohaterskiej kawalerii z posiłkami. Przegraliście. Czy to wszystko?

– Powiedział, że mieliśmy ograć Hamzę. Nie wiem nic o panu. Tamten podszedł do worka, kucnął i rozpiął zamek o paręnaście centymetrόw. Z wnętrza wyjrzała zamarła w zaskoczeniu, stężała twarz Hamzy. Leżał skulony, z podkurczonymi nogami. Phillipa zdziwiło to, że miał na sobie garnitur. Przecież do aresztu wchodził w skόrzanej kurtce i dżinsach.

– O tego Hamzę panu chodzi?– spytał cicho Drobny– cόż, jego droga skończyła się jeszcze wcześniej niż pana.– zasunął zamek i cofnął się nieco.– Od początku pracował dla mnie. Kiedy powiadomił mnie co masz do sprzedania, natychmiast wyczułem, że coś jest nie tak. Po nitce do kłębka dotarliśmy do Sebastiena. Żebyś wiedział, że pod koniec śpiewał już sam, bez zachęty. Potem pozostało tylko wszystko przygotować i czekać. Bo– tu ukłon w stronę twojego doświadczenia– gdyby jakimś cudem zorientował się o pułapce, wątpię, czy dostalibyśmy cię żywcem. Jesteś prawdziwym problemem. Samobieżny kłopot. Dobre!

– Zabiliście go.

– Bystry z ciebie człowiek.

– Miał raka.

– No to skrόciliśmy jego męki, zadowolony? No, to byłoby na tyle. Z mojej strony– powodzenia po tamtej stronie lustra. Kurt?

Phillip ze spokojem patrzył, jak niewysoki ochroniarz staje nieco przed nim i wyciąga z kabury duży, brzydki pistolet. Przez moment Phillip widział bardzo dokładnie każdą rysę na zamku, każdą zmarszczkę na palcu zsuwającym się na spust. Zdziwiło go, że jego kat nosi zamszowe buty. Koniec kręgu.

Wtedy przypomniał sobie o dziewczynie, lecz nigdzie jej nie widział. Prόbował wykręcić głowę, zdawało mu się, że mignęła mu przed oczami. Prostytutki machały mu z okien, a gdy policzek zetknął się z zimnym piaskiem, spostrzegł, że chyba wsiadała…na łόdź?

Koniec

Komentarze

Przeczytałem kilka pierwszych stron, ale w ogóle mnie nie zainteresowało. Straszne nagromadzenie faktów, przez co miałem cholerny mętlik w głowie i nie bardzo rozumiałem o co biega.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Hmmm... Ciężka sprawa. Faktycznie niełatwo się to czyta, ale chyba warto. Ciekawa kompozycja. Ale, drogi autorze, jeszcze wiele lat pracy przed Tobą ; )

Nowa Fantastyka