(…) Fenedan złożył obóz i polecił Tomowi, aby przyprowadził konie.
– W takich warunkach lepiej wstrzymać się z osiodłaniem – powiedział olbrzym, wskazując na skaliste podłoże. – Idziemy w górę, jak widać i kiej wie, kiedy się toto nie obsunie i nie połamie pęcin szkapom.
Fenedan ocenił krytycznym spojrzeniem drogę przed nimi i w milczeniu przyznał mu rację.
Znajdowali się u stóp kolejnego wzniesienia, z rzadka porośniętego krzewem i smukłymi drzewami iglastymi, których węźlaste korzenie przebijały się z trudem pośród głazów. Czarodziej zadarł wysoko głowę, ale nie dostrzegł szczytu góry, niewidocznej spoza osłony pojedynczych koron iglaków. Z westchnieniem skonstatował, że przed nimi dobre kilka dni mozolnej wędrówki w górę rzeki i świadomość ta nie napawała go entuzjazmem.
Pogrążony w rozmyślaniach, oczekujący powrotu towarzysza, kątem oka zarejestrował ruch w gęstwinie krzewów.
Napiął wszystkie mięśnie.
– Kto tam? – zapytał donośnie.
Nie otrzymał odpowiedzi, tajemnicza postać natomiast zbliżyła się i teraz Fenedan wyraźnie dostrzegł fragment jasnego materiału.
Gwałtownym gestem wyszarpnął zza pasa różdżkę i wycelował ją w źródło ruchu. Toma nie było w pobliżu.
– Wyjdź i ukaż mi swoje oblicze! – jego ton nabrał ostrzegawczych tonów.
Rozległ się odgłos przedzierania przez gałęzie i Fenedan obserwował z napięciem, jak między najbliższymi liśćmi pojawia się kolejny fragment błękitnego odzienia. W miarę jak nieznajomy wychodził z ukrycia, ukazywał się niebiesko popielaty podróżny płaszcz i wyciągnięte w pokojowym geście białe dłonie.
Wkrótce na polanie stanęła wysoka postać.
– Spokojnie – odezwał się nieznajomy i jego twarz rozświetlił uśmiech pojednania. Fenedan opuścił ostrożnie rękę dzierżącą różdżkę, jednak nie umknął mu widok zakrzywionego miecza przy boku nieznajomego. – Nie mam złych zamiarów.
Czarodziej zlustrował uważnym spojrzeniem jego sylwetkę, zwracając szczególną uwagę na drogie materiały odzienia i kosztowną sprzączkę przy zapięciu płaszcza, wnioskując, że nowo przybyły pochodzi z wysoko urodzonego rodu, sam postanawiając ukryć własne pochodzenie.
– Co cię, panie, sprowadza w te nieprzyjazne rejony?
Młody mężczyzna uśmiechnął się z rozmarzeniem i Fenedana uderzyła głębia jego urody. Nieznajomy w swej powierzchowności nie przypominał żadnego ze śmiertelnych, jakich czarodziej spotkał w swoim owocnym w przygody życiu, a było ich wielu. Rysy jego twarzy były tak idealne, że nierzeczywiste, a przycięte na wysokości szczęki złociste włosy niemal promieniały wewnętrznym blaskiem. Na czole, częściowo przykryta pasmami włosów tkwiła błękitna opaska, rzecz o tyle niezwykła, że Fenedan nie znał żadnego plemienia, które sygnowałoby się podobnym znamieniem.
Obcy zwrócił ku niemu spojrzenie i dwa błękitne zwierciadła, w których szkliły się miniatury odwróconych postaci czarodzieja, wejrzały prosto w jego oczy.
– Zmierzam na Szczyt – rzekł z prostotą. – Od pewnego czasu podążałem Skalistym Szlakiem i napotykałem na swojej drodze ślady ludzkiej obecności – ogarnął ręką wygniecione połacie trawy, oraz palenisko, w którym żarzyły się ostatnie czarne bryły i Fenedan poczuł wstyd uświadamiając sobie własną nieostrożność w zacieraniu śladów. – Pomyślałem więc, że zdzieranie sobie obuwia na skałach nie może być bardziej uciążliwe od zdzierania sobie obuwia na skałach w przyjemnym towarzystwie, z tej przyczyny postanowiłem się ujawnić i przyłączyć, w razie obopólnych chęci, do wędrówki.
Fenedan, zaskoczony zdumiewająco szczerą odpowiedzią, nie mógł pozbyć się wrodzonej nieufności.
– Jaką mam pewność, że nie obudzę się po drugiej stronie Army, z poderżniętym gardłem i brakiem oszczędności?
Nieznajomy roześmiał się z wdziękiem i dźwięk ten poniósł się daleko w las, przywołując zagubionego motyla, który usiadł na jego ramieniu, jakby był to płatek wonnego kwiatu, nie delikatna tkanina.
– Pewności nie masz nigdy – przyznał otwarcie. – Z drugiej strony, to ja znajduję się w niekorzystnej sytuacji, bacz na to, że was jest z dwóch, ja zaś, o biedny! jestem całkowicie pozbawiony wsparcia.
Wzrok czarodzieja prześlizgnął się od długich palców nieznajomego, najwyraźniej nawykłych do trzymania oręża, po rękojeść lśniącej broni przytroczonej do pasa i poddał w wątpliwość całkowitą bezbronność tamtego. Zaraz jednak zwróciły jego uwagę kolorowe skrzydła motyla na silnym ramieniu i wyciągnął pojednawczo dłoń.
W końcu istota, której nie lękają się słabe stworzenia, nie może budzić przerażenia w żołnierzu, pomyślał.
– Fenedan, uczeń mistrza Alfa ze stolicy czarodziejów Gremen – zaprezentował godność.
Młodzieniec uścisnął mu dłoń. Jak przypuszczał, uścisk miał mocny, a skórę szorstką, wypolerowaną przez lata dzierżenia broni i konnych lejców.
– Tęcza – przedstawił się tamten krótko.
Zamilkli, w uścisku zawierając wszelkie emocje.
W tej samej chwili rozległ się tętent końskich kopyt i zabrzmiał pełen grozy krzyk Toma:
– Panie!
Nowoprzybyły błyskawicznie zwrócił głowę ku olbrzymowi i zareagował natychmiast, o mgnienie oka unikając roztrzaskania głowy przez pałkę. Jednym ruchem odgarnął połę płaszcza i wyszarpnął miecz z pochwy, w bezpiecznej odległości celując w Toma.
– Uspokój, proszę, swojego dużego towarzysza – wycedził do Fenedana, nie spuszczając wzroku z Toma, który, porzuciwszy konie, stał w rozkroku z maczugą w rękach i łypał spode łba na nieznanego. Zaraz dodał uprzejmie – odnoszę wrażenie, że nie jest rad z mojego widoku.
Fenedan podniósł dłonie wierzchem do góry, gestem starym jak światy ukazując przyjacielowi brak zagrożenia.
– Wszystko w porządku, Tom. Poznaj Tęczę, naszego nowego towarzysza podróży, Tęczo, poznaj Toma, mojego kompana od Wschodniej Ravenii.
Napięcie nie zelżało ani o jotę. Tęcza nadal trzymał się w przezornej odległości z ostrzem na wysokości ramienia, natomiast chłop ani myślał opuścić swojej broni. Bezceremonialnie wskazał palcem wolnej ręki na przeciwnika.
– To? To ma być nasz towarzysz podróży?
Fenedan spojrzał na niego karcąco.
– Opuść proszę, broń. Zapewniam cię, że potyczka jest ostatnią rzeczą, na jaką możemy sobie pozwolić.
Jak gdyby na potwierdzenie tych słów, młodzieniec w błękicie opuścił szablę i ostentacyjnie włożył ją do pochwy.
– Jeśli chodzi o moją osobę, możesz być pewny, że nie mam wrogich zamiarów – powiedział z pozoru niedbale. Wciąż jednak rzucał nieznaczne spojrzenia na zwalistą maczugę, kołyszącą się w rytm głębokich oddechów rozjuszonego olbrzyma.
Tom prychnął lekceważąco, najwidoczniej nie zawierzając jego słowom.
– Pozwól panie, rozmówić mi się z tobą na osobności – zwrócił się do Fenedana, spoglądając znacząco to na niego, to na kupę krzaków, wybałuszając przy tym porozumiewawczo oczy, co w jego mniemaniu świadczyło o najwyższym stopniu dyskrecji – to znaczy my dwoje, bez tego tam.
Czarodziej posłusznie skierował się za olbrzymem, słusznie uznając, że pominięcie stanowiska przyjaciela byłoby nie tyle nierozsądne, co uciążliwe, gdyż obrażony o zlekceważenie olbrzym mógłby stać się nieznośny w codziennym pożyciu.
Wciąż zachowywał w pamięci sytuację, gdy nie zastosowując się do Tomowskiego przepisu na rybę z rzepą, przez kilka pełni był zmuszony wysłuchiwać wyrzekań na temat wyższości rzepy nad czarnymi jagodami i dolegliwości żołądkowych związanych z nieodpowiednim jadłem.
Przed wejściem na boczną ścieżkę, Tom odwrócił się jeszcze do stojącego nieruchomo Tęczy i podniósł dwa grube palce do oczu, po czym wycelował je prosto w mężczyznę:
– Widzę cię.
Gdy się odwrócił, Tęcza przewrócił ze zniecierpliwieniem oczami.
– Panie Fenedanie – odezwał się Tom, kiedy po dobrym kwadransie przedzierania się przez skarlałe drzewa nabrał pewności, że nie są podsłuchiwani – nie podoba mi się to.
Fenedan westchnął.
– Rozumiem, Tomie, że…
– Pan Fenedan widział jego oczy? – wykrzyknął tamten, ale zaraz ściszył głos. Pochylił się nad czarodziejem, co wymagało nieco wysiłku, bowiem przeciętnego człowieka przekraczał wzrostem co najmniej dwukrotnie i wyszeptał – to nie są oczy człowieka! TO nie jest człowiek! To diabelstwo!
Fenedan dobrze znał ten ton. Oto stary, poczciwy Tom wkraczał na dobrze sobie znaną drogę przesądów i zabobonów, przenoszonych w jego familii z pokolenia na pokolenie, od czasów Odrodzenia Powierzchni, a kto wie, czy jeszcze wcześniejszych.
– Dość – uciął krótko. – Rozumiem twój niepokój i wierz mi, Tomie, że po części sam go podzielam, jednak znajdujemy się w sytuacji, kiedy wszelkie spory mogą tylko opóźnić nasz marsz. Tymczasowo nie wydarzyło się nic, co wskazywałoby na wrogie zamiary względem nas, a jeśli coś takiego nastąpi – tu znacząco poklepał się po swojej różdżce, przytroczonej rzemieniem do pasa – będę o tym wiedział.
Tom prychał jeszcze z niezadowoleniem, kiedy wracali do obozu, mimo to nie wyraził już gwałtowniejszego sprzeciwu.
Tęcza tymczasem powstrzymał spłoszone nagłym wybuchem agresji konie. Zastali go poprawiającego siodła. W kącikach jego ust błąkał się tajemniczy uśmiech i Fenedan nabrał nieprzyjemnego wrażenia, że blisko pół mili to stanowczo zbyt mało, aby powstrzymać nowego towarzysza przed słyszeniem opinii na jego temat.
Zachowując własne przemyślenia dla siebie, przybrał na twarz szeroki uśmiech.
– Zważ, Tomie, zyskaliśmy przydatną pomoc w naszej królewskiej stajni!
– Zwierzęta mnie lubią – powiedział przepraszająco jasnowłosy, gładząc aksamitne chrapy wyrośniętego kuca Toma, jakby usprawiedliwiając pełne wyrzutu spojrzenie właściciela.
Olbrzym z naburmuszoną twarzą wyrwał lejce swojej kasztanki, nie zaszczycając młodzieńca spojrzeniem i, nie oglądając się za siebie, ruszył skalistą ścieżką.
Tęcza zerknął na niego pytająco i Fenedan odpowiedział mu znaczącym spojrzeniem.
– Też mi pomoc – usłyszeli, jak mruczy pod wąsem. – Fircyk i paniczyk, w stajni tyle siedział, coby panienkę spod konia przydybać.
Oblicze młodzieńca wyrażało takie zdziwienie pomieszane z szokiem, że Fenedana mimowolnie zapiekły kąciki ust. Ani się obejrzał, kiedy wybuchnął szczerym, głośnym śmiechem.
Tęcza zerknął na niego uważnie, jakby badając jego nastrój i najwyraźniej nie odczytał w jego myślach obrazy, bo po chwili i on rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, ukazując dołeczki w policzkach godne nadobnej panny.
W miarę jak zbliżali się do Szczytu, wydeptany szlak ubitej ziemi pod ich stopami zanikał, nieubłaganie przeobrażając się w kamienny trakt i trójka kompanów zmuszona była kluczyć między głazami. Fenedan wyraźnie widział, jak Tom z poirytowaniem zaciska zęby, przeciskając się z Porzeczką przez kolejne szczeliny między skałami, mimo to krygował się z głośnymi uwagami, najwyraźniej sądząc, że cierpienie w milczeniu jest niczym w porównaniu do przyznania się do własnych słabości przed podejrzanym nieznajomym.
Tęcza natomiast sprawiał wrażenie, jakby doskonale znał drogę i niejeden raz nią podążał, bowiem pewnie kluczył między kamiennymi zaułkami, odczytując jakieś niepojęte znaki na wybranych skałach. Często znikał im z oczu na dłuższą chwilę, a gdy wracał, jego ręce dźwigały upolowaną zwierzynę, bądź głowa była pojemniejsza o kolejną cenną informację dotyczącą dalszej wędrówki.
– Tędy – powiedział stanowczo, gdy stanęli na rozstaju dwóch ścieżynek, z których żadna nie sprawiała przychylniejszego wrażenia od drugiej.
Fenedan spojrzał z powątpiewaniem na zawiły trakt wskazanego szlaku, ginący w pnączach zeschłych gałęzi.
– Jesteś pewien? – upewnił się. – Odnoszę wrażenie, że wybór drugiej z dróg oszczędziłby nam dobrego dnia wędrówki.
Tęcza pokiwał przecząco głową.
– Ulegasz złudzeniu – odparł. Postąpił kilka kroków w kierunku wskazanej przez czarodzieja ścieżki i kucnął u jej podstawy, przyzywając go gestem do siebie – spójrz – uniósł pierwszy z brzegu kamień i musnął palcami część, która dotąd spoczywała w ziemi. Na jego skórze został wilgotny ślad, który zabarwił wnętrze jego białej dłoni niewyraźnymi śladami ziemi i szczątkami liści, które przylgnęły do głazu – woda.
Na twarzy Fenedana odbiło się zrozumienie.
– Rzeka – powiedział.
Tęcza wstał i niedbale wytarł rękę o połę płaszcza.
– Stąd nie widać, ale gdyby postąpić dalej, dostrzegłbyś, że trakt opada w dół, wprost do źródła Wismeny – potwierdził. – Ani byśmy się obejrzeli, a wylądowalibyśmy po pas w mroźnej wodzie i spłynęli wespół z towarem karłów wprost do Gwelfii.
Fenedan ujrzał oczami wyobraźni Gremen i Alfa, który płytką rzeczułką spławiał eliksiry do chaty karczmarza. Głośno przyznał mu rację.
– Zgoda – chwycił mocniej lejce własnego konia. – Idźmy.
Postąpił kilka kroków, jednak brak wibracji pod stopami oznaczał, że Tom nie ruszył się z miejsca.
W istocie, stał nieruchomo za nimi, a na szerokiej twarzy gościł ów zacięty wyraz twarzy, który zwykł przywdziewać w chwilach prawdziwej złośliwości.
– Ciekawe!
– Tom – rzucił Fenedan ostrzegawczo.
Pod wpływem spojrzenia czarodzieja, olbrzym z rezygnacją założył maczugę na bar-
czyste ramię i ruszył za nimi posłusznie.
– Ciekawi mnie tylko, skąd on to wi – powiedział jak gdyby od niechcenia zadzierając wysoko brodę, jednak ze wzrokiem jednoznacznie utkwionym w jasnowłosym – bo jakoś ni wydaje mi się, żeby sam z siebie był taki mądry. Przynajmniej ni wygląda – dodał zgryźliwie.
Tym razem Fenedan nie uchylił tego pytania.
Tęcza odwrócił głowę, zasłaniając swoją twarz włosami, jednak czarodziej zdążył dostrzec gorzki uśmiech na jego ustach.
– Powiedzmy, że zdarzało mi się przebywać w tamtych rejonach – uciął, ignorując zaczepkę Toma. Powiódł wzrokiem po wydłużonych cieniach skał i nieświadomie dotknął opaski na czole – tu rozbijemy obóz.
Kiedy ognisko zapłonęło spójnym płomieniem, a oni sami napełnili brzuchy i ułożyli się pod derkami, Fenedan zdobył się na zadanie pytania, które nurtowało go przez cały ostatni wieczór.
– Czy to prawda, że dotarłeś wcześniej na Szczyt?
Siedzący na ziemi, z plecami opartymi o skalną ścianę, Tęcza nie odpowiedział od razu, ze wzrokiem utkwionym w tańczących płomieniach.
– Tak – odrzekł po chwili. – To prawda.
Fenedan obrzucił wzrokiem postać Toma, który posapywał cicho, najwyraźniej pogrążony we śnie. Zbliżył się nieco do przewodnika.
– Jak tam jest?
Jego rozmówca nie oderwał wzroku od ogniska, zbywając go lakoniczną odpowiedzią.
– Tak, jak wszędzie. Tylko wyżej.
Czarodziej nie dał zbić się z pantałyku.
– Powiadają, że wysoko w górach żyją istoty, które nie plamią swoją obecnością brudnej ziemi – zaczął, nie zważając na grymas niechęci na twarzy rozmówcy. – W mojej ojczyźnie mianuje się je Nernami, jednak w Starej Armie nazywano je Aniołami, to jest Tymi, Którzy Bronią Słabych. Czy one istnieją, Tęczo?
Zapytany nadal milczał, teraz zajęty grzebaniem kijem w palenisku. Fenedan cierpliwie czekał, aż żar na nowo zacznie strzelać iskrami, a promieniujące ciepło ogarnie ich drżącymi falami. Kiedy ogień na dobre pochłonął dotychczas pominięte gałęzie, Tęcza podniósł kij na wysokość oczu i wpatrzył się w niego, jakby stanowił interesujący okaz minerału, nie zwęglonego drzewa.
– Nernowie byli kolejnymi dziećmi Army – odezwał się powoli, a jego cichy głos zabrzmiał jasno i czysto w czerni górskiej nocy – stworzonymi wkrótce po tym, gdy okazało się, że rasa ludzi nie jest w stanie poradzić sobie z tym darem, które naiwni nazywają życiem. Ludzkość w zamierzeniu bogów miała być śmiertelną kwintesencją boskości, jednak okazała się niczym innym jak trzodą, która raz rzucona wolno, nie jest w stanie podjąć działań ku przetrwaniu. I gdy okazało się, że odwrócenie sytuacji jest niemożliwe, bowiem czyny Army są ostateczne, łącznie z tymi nietrafionymi, a rasa ludzka mnożyła się jak robactwo tam, w dole, Stwórca podjął decyzję o zesłaniu na ziemię posłańców, którzy w jego imieniu pokierują ludem. I rzeczywiście, pokierowali – dodał gorzko.
– Co przez to rozumiesz? – zapytał z przejęciem Fenedan, który zaczynał mieć złe przeczucia co do współpracy Aniołów z chciwymi ludźmi.
– Nernowie zbudowali dla ludzi fortece, potem miasta i całe Stolice, walczyli za ludzi i w ich imię przeciwko tym, których stworzył Czerwony Brat Army, słowem: stworzyli tą Powierzchnię, jaką oglądasz w tej postaci. Na ich własne nieszczęście, nauczyli człowieka korzystać z rozumu i to wkrótce obróciło się przeciwko nim – podchwycił zdumione spojrzenie Fenedana i przeszedł do wyjaśnień – Nernowie, w odróżnieniu od ludzi, zostali stworzeni nie z myśli, ale z samego ciała Stwórcy, tym samym stanowią odrębne cząstki boskości w czystej postaci, łącznie z urodą i… nieśmiertelnością.
– Ludzie pozazdrościli Aniołom nieśmiertelności? – domyślił się Fenedan. – Ale jak…
– Krew – przerwał mu Tęcza, powracając spojrzeniem do ognia. – Zdziwiłbyś się, jak dobrym glejtem jest krew, zwłaszcza błękitna. Gdzieś wysoko, zapewne w radzie starców, ktoś nabrał pewności, że znalazł receptę na nieśmiertelność i niewiele chmur musiało przepłynąć nad ziemią, żeby przelała się krew pierwszego z „tych, którzy bronią słabych". Nie – uprzedził pytanie – nic z tego nie wyszło, jeszcze nie. Pierwszy, który odważył się wypić duszkiem puchar krwawej posoki zginął w chwili, gdy obce ciało dostało się do jego żył. Serce nie było w stanie wytrzymać – wzruszył ramionami. – Ale i na to znaleźli sposób. Musieli dojść do wniosku, że nernejska krew w swojej postaci jest nieco zbyt silna dla ludzkiego ciała i już wtedy nic nie stawało im na przeszkodzie, aby eksperymentować z kolejnymi ofiarami. Bo i dlaczego by nie? Uczynni, głupi Aniołowie zrobili już tak wiele dla ludzkości, dlaczego nie mieliby zrobić jeszcze trochę?
Kiedy pogłoski o krwawych rzeźniach dotarły do Naczelnej Nernii, było już cokolwiek za późno. Niemal cały kwiat nernejskiej arystokracji poległ w imię bestialskich doświadczeń, jednak to, co robiono z kobietami…
Tęcza pochylił głowę, jakby pamięć o tych wydarzeniach dotyczyła jego samego, nie osób i wydarzeń z odległej przeszłości.
Fenedan nieświadomie napiął mięśnie.
– Co im robiono?
Nie otrzymał wprost odpowiedzi, zamiast tego usłyszał, jak jasnowłosy mamrocze do własnych kolan:
– Nie ma większej zbrodni, niż ingerowanie w dzieło Army. Niewyobrażalne jest, aby poprawiać dzieło boskie, sięgnąć po dobra, które nigdy nie były mu dane i samemu bawić się w bóstwa, usiłując tworzyć kolejne rasy.
Nie mógł uwierzyć w to, co wypowiadają jego usta:
– Krzyżowali ludzi z Aniołami – stwierdził głucho czarodziej.
– Och, nie tylko ludźmi, ze wszystkimi plemionami, których przedstawicieli udało im się schwytać, łącznie z demonami i innymi synami Czerwonego Króla – odparł obojętnie, zaraz jednak spoważniał. – Rzadko zdarzało się, aby któraś z okrutnych prób zakończyła się sukcesem, jednak gdy dochodziło do narodzin tworu zrodzonego na przekór boskim planom, objawiała się istota o olbrzymiej, niszczącej sile.
Fenedan zamilkł, nie mogąc pojąć ogromu okrucieństwa jakiego dopuścili się jego przodkowie.
Tymczasem Tęcza wyprostował się i wejrzał prosto w jego oczy. Twardość tego spojrzenia zaskoczyła czarodzieja, nawykłego już do emanującej z rozmówcy łagodności.
– Teraz już wiesz, dlaczego Nernowie żyją z dala od ludzi – odezwał się. – Zdajesz sobie również sprawę z własnego pochodzenia i ciężarze, jaki pozostawili na twoich barkach ojcowie, z tej przyczyny zastanów się, czy nadal wyrażasz chęć dotarcia na Szczyt.
Nieznajomy wstał, gałązkę, którą uparcie wałkował w palcach, wrzucił do ognia.
Fenedan gorączkowo zbierał myśli, aby wyrazić w słowach odpowiedź, którą znał w momencie postawienia nogi u stóp wzgórza.
– Ja mam pytanie.
Głęboki, dudniący głos sprawił, że oboje omal nie podskoczyli w miejscu.
Po drugiej stronie niewielkiego ogniska zgrzebna koszula znaczyła miejsce, w którym siedział Tom. Twarz olbrzyma ginęła w mroku, daleko poza zasięgiem blasku płomieni, ale Fenedan słusznie domyślał się, że oblicze przyjaciela jest pełne samozadowolenia z powodu popłochu, jaki wywołało jego niespodziewane odezwanie. Przypuszczał, że olbrzym od dłuższego czasu nie drzemał, przysłuchując się ich rozmowie.
– Mam pytanie – powtórzył Tom, którego zdawała się peszyć nagła cisza. – Do Tęczy.
Wspomniany skłonił się uprzejmie, jednak w tym geście wyrażało się dużo przemyślanej ostrożności.
– Słucham.
– Czy Anioły… Te Nerny – dukał olbrzym, sprawiający wrażenie, jakby ta kwestia istotnie go frapowała – bo mi mamka zawsze opowiadała o nich, jak teraz sobie przypominam… i chciałbym wiedzieć, eee tego… o tych Nernach właściwie, kiej jeden taki tyci, szczegół.
Tęcza uniósł w zdziwieniu subtelnie proste brwi.
Tom pochylił się nad ogniem, omal nie przypalając brody płomieniami i Fenedan zauważył nie bez zaskoczenia, że przyjaciel w istocie sprawia wrażenie zmieszanego. Jakby to, o co miał za chwilę spytać, naruszało jego zdrowy poniekąd rozsądek. Wypalił w końcu:
– Czy one mają skrzydła? W Ravenii widziałem zrazu demona, który miał upierzenie na plecach, o tu – wskazał ręką na swoje plecy, niewidoczne poza kręgiem pomarańczowego blasku – takie wielkie i czarne, jak w godle tej krainy i pomyślałem sobie, że…
Tęcza prychnął. Raz, a potem drugi. A kiedy zdawało się, że powie coś sensownego, prychnął jeszcze raz. W końcu, najwyraźniej nie wiedząc co zrobić z rękoma, złapał się za głowę.
– Demony to co innego – powiedział szybko czarodziej, widząc jego pobladłe oblicze.
– Skrzydła! – krzyknął Tęcza z odrazą, ignorując zszokowane spojrzenia towarzyszy – skrzydła! – powtórzył zadziwiony, jakby w tym jednym prostym pytaniu zawierała się śmiertelna obraza dla jego własnej osoby. – Myślałby kto, że Nernowie to kurczęta, które można oskubać z piór i wypchać nimi poduszkę jak pacynkę! Skrzydła!
Tak złorzecząc, opuścił ich towarzystwo.
Fenedan skrzyżował spojrzenia z Tomem, który kręcił w tej chwili z politowaniem głową.
– Ja tylko zapytałem, sam pan Fenedan widział – wzruszył ostatni raz ramionami i usadowił się w legowisku. – A jaki oburzony! Myślałby kto, żem jego samego obraził.
Gdy czarodziej otworzył o świcie oczy, ujrzał nad sobą napięte oblicze Tęczy.
– Zbieramy się – powiedział jasnowłosy, rozglądając się uważnie wokół. Źrenice jego wielkich oczu rozszerzyły się niebezpiecznie – nie podoba mi się tutaj.
Fenedan zerwał się z posłania.
– Przypominam paniczykowi, żeś sam wybrał tom drogę – odezwał się Tom, który już przytraczał worek z prowiantem do siodła Porzeczki.
Ten zmierzył go nieruchomym spojrzeniem.
– Zapewniam cię, że tam, dokąd ty byś nas poprowadził, nie spędziłbyś ani jednej nocy o spokojnym śnie.
Olbrzym spojrzał na niego spode łba, co w jego sytuacji stanowiło nie lada wyczyn, jako, że patrzył na Tęczę z góry.
– Twierdzisz, że nie jestem mądrzejszy od osmolonego garnka?
Przewodnik otwierał usta do zgryźliwej odpowiedzi, kiedy coś pod jego stopami odwróciło jego uwagę. Potrząsnął ze zniecierpliwieniem głową.
– Nie czas na pogawędki – podszedł do paleniska i przydeptał żarzący się popiół. – Pospieszmy się.
Fenedan obejrzał się za siebie, ale nie dostrzegł niczego, co wzbudziłoby w nim niepokój. Sękate konary Szarych Drzew zwieszały nisko swoje gałęzie tak jak wtedy, gdy układali się do snu, gdzieś w górze przemknęła bura wiewiórka. W ciszy wczesnego poranka nic nie zmianowało niebezpieczeństwa.
Pewna uporczywa myśl zadrasnęła ostrym haczykiem delikatne wnętrze jego podświadomości.
Cisza.
W tej chwili czarodziej uświadomił sobie, że świergot żadnego ptaka nie mąci ich uszu, a pojedynczy podmuch wiatru nie porusza jego włosami.
Odgarnął kraniec swojego podróżnego płaszcza i spojrzał na różdżkę. Skomplikowana konstelacja bezpieczeństwa na wypolerowanym metalu świeciła nikłym czerwonym blaskiem.
Wiewiórka nie przemykała jak co dzień na spacerze. Ona uciekała.
– On ma rację, zbieramy się – powiedział, zwijając własne legowisko. – Im szybciej się stąd wydostaniemy, tym lepiej dla nas.
-Skąd ten pośpiech? – zapytał Tom, kiedy pozostawili obóz daleko w tyle i zwolnili krok na tyle, że mógł w końcu złapać oddech.
– Póki co, znajdujemy się na pasie ziemi niczyjej – wyjaśnił Tęcza, nie odrywając spojrzenia ze szlaku i prowadząc wierzchowca Fenedana, który dużo pewniej stąpał po kamienistym podłożu, kiedy jego jasna ręka dzierżyła lejce – i wpływy Podziemia dotarły nawet tu, na górę, znacząc szlak krwawym śladem ofiar. Synowie Czerwieni często grasują po tych terenach, polując na samotnych wędrowców, którzy ośmielili się zagłębić w górski labirynt. Wszystko wskazuje na to, że teraz wyczuli echa naszych kroków na sklepieniu ziemskim i podążają tym tropem za nami.
Olbrzym butnie poklepał się po łysej czaszce.
– Niech se podążają! – wykrzyknął lekceważąco. – Niech któryś z tych pokurczy podskoczy dużemu Tomowi, to już on nauczy ich dobrych manier! Ha! AUU!
Olbrzym zawył z głośnością godną rogu wojennego, kiedy jego wielka stopa z rozpędem uderzyła w znaczne wzniesienie.
– Niech to wszyscy diabli! Moja noga!
– Na litość boską, Tom! – syknął Tęcza za jego plecami. – Sprowadzisz nam na kark zarazę!
Fenedan milczał, nieruchomo wpatrzony w niewielkie wzniesienie rysujące się przed nimi.
– Przeklęty kamlot! Cuchnący głaz!
– Tomie – powiedział czarodziej cicho. – To nie jest głaz.
Spojrzenie Tęczy podążyło za wzrokiem Fenedana i jego ręka natychmiast powędrowała do miecza.
– Panowie – zaczął wolno, ostrożnie stawiając krok do tyłu, z dłonią na rękojeści broni – spokojnie i bez zbędnego hałasu, wycofujemy się.
To, co olbrzym wziął początkowo za twardy głaz, przy bliższym poznaniu okazało się być łbem bestii, teraz szczęśliwie pogrążonej we śnie. Kilka łokci przed ich stopami spoczywały na węźlastych łapach wilgotne chrapy, z których z każdym sapnięciem wydobywały się niebieskawe smużki dymu. Pysk poczwary pokrywały grube łuski wielkości ludzkiej głowy o szarej barwie, między którymi zielenił się suchy mech, istotnie upodobniając gada do głazu, za który wziął go Tom. I choć brak błoniastego uskrzydlenia i pokaźnego wzrostu dyskwalifikował bestię jako niszczycielskiego smoka, to jeden przebłysk żółtego kła między sinymi wargami wystarczył, aby odebrać najszczersze chęci do pojedynku.
W tym momencie olbrzym skończył wyklinać, na czym światy stoją, i niepomny przyciszonych głosów dobiegających z dołu, postanowił przekroczyć przeszkodę.
– Nie drzyjta się tak, jestem cały – zestrofował Fenedana, który usiłował go powstrzymać przed postąpieniem kolejnego kroku. Ze swojej wysokiej perspektywy widział tylko pobrużdżony grzbiet podłużnego głazu, chyba wapienia i dwójkę sięgających mu blisko do pasa postaci, które podskakiwały jak oszalałe, wymachując rękami niczym kukiełki w budzie lalkarza. Sekret jego nagłego ogłuchnięcia był prosty, choć nieprawdopodobny: olbrzymy bowiem, poza wielkim sercem, mają skłonności do równie wielkiego pecha: pochylając się wcześniej nad własną stopą, Tom wyrżnął głową o skalną ścianę i teraz nie słyszał niczego poza bolesnym pulsowaniem wnętrza własnej mózgownicy. – Oczadzieli czy co.
Czarodziej patrzył z rosnącą rozpaczą, jak gigantyczna stopa odziana w skórzany but ląduje na kufie potwora i żelazna ostroga wbija się w ciało między łuskami.
Bestia podniosła powieki, ukazując czerwone ślepia z pionowymi jak u kota źrenicami, teraz zezującymi na źródło niespodziewanego uścisku.
– Co, do… – zaklął olbrzym, gdy skała pod nim zafalowała. Poruszył się niespokojnie, chcąc zbadać przyczynę nagłego wstrząsu i postawił drugą nogę na łbie poczwary, przenosząc cały swój ogromny ciężar na ciało pod nim.
Bestia zaryczała. Potrząsnęła z wściekłością łbem, rzucając zszokowanym olbrzymem o najbliższy głaz, po raz kolejny tego niefortunnego dnia przyprawiając go o uraz, po czym rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu kolejnych intruzów.
– Uważaj! – krzyknął Fenedan, zwalając Tęczę z nóg. W tym samym momencie strumień trującego płomienia przemknął nad ich głowami, owiewając twarze gorącym powietrzem.
Jasnowłosy przetoczył się na plecy i na jego ustach wykwitł zupełnie nieadekwatny do sytuacji uśmiech – działamy?
Fenedan wyszarpnął różdżkę.
– Działamy.
W jednej chwili podnieśli się na nogi, Tęcza z zakrzywionymi ostrzem w ręku, czarodziej celujący w gardło poczwary własną bronią:
– Hare!
Strumień czerwonej energii wytrysnął z końca różdżki i ugodził stwora w momencie, gdy ten zwracał tępy pysk w stronę nieruchomego Toma. Klątwa z głośnym hukiem odbiła się od twardych łusek i zrykoszetowała o skalną ścianę.
Tom właśnie otwierał oczy, kiedy trafiony zaklęciem kamień osunął mu się na głowę i ponownie odesłał w krainę sennych marzeń.
– Czary nic tu nie dadzą! – zakrzyknął Tęcza, wskakując na skalną półkę. – Nie w pancerz!
Bestia odwróciła łeb w kierunku źródła ataku, ale najwyraźniej skonstatowała, że apetyczniejszym kąskiem jest nieruchome ciało olbrzyma, bo zwróciła się w stronę uwięzionej między głazami sylwetki.
Fenedan zaklął.
– Hej! – zbliżył się do potwora, teraz stawiającego pierwszą łapę na odłamkach otaczających ciało przyjaciela. Pomny uwagi towarzysza, wycelował w podbrzusze – Zostaw go, paskudo! hare arma!
Tym razem bestia musiała poczuć coś więcej, niż użądlenie pszczoły, bowiem zawyła z furią i odwróciła się od niedoszłej ofiary. Czarodziej zdążył dostrzec ślad po wypaleniu na jej ciele, kiedy kolczasty ogon z rozmachem ugodził w jego klatkę piersiową, roztrzaskując wiązania polowej zbroi. Siła uderzenia odrzuciła go na dobre piętnaście stóp, wytrącając mu z dłoni różdżkę i brutalnie rzucając nim o twarde podłoże.
Kiedy ocknął się po trwającej mrugnięcie oka utracie przytomności, ujrzał czubki własnych zakurzonych butów, a za nimi zbliżającą się kołyszącym krokiem zwalistą postać poczwary.
Zacisnął zesztywniałą dłoń w pięść, jednak zamiast na różdżce, palce zacisnęły się na garści piachu. Zmusił swoje ciało do powstania, jednak ogłuszonego bólem ciału wyraźnie brakowało sił do wykonania tak prostej czynności, jaką było podparcie się rękami. Podniósł głowę i spojrzał prosto w cuchnącą paszczę górskiego potwora.
Niemal przygotował się na cios, gdy wtem falująca poła popielatego płaszcza zasłoniła mu widok.
Tęcza odwrócił się do niego – wszystko w porządku?
Fenedan skinął mu potakująco głową.
– Nie tak szybko, bestyjko – powiedział mężczyzna i opadł na kolana, z szablą między złożonymi rękami w groteskowej parodii modlitwy.
Niesamowitość tego gestu do tego stopnia wstrząsnęła Fenedanem, że w pierwszą myślą, jaka przemknęła mu przez głowę, było podejrzenie, że jego nowy towarzysz podróży doznał pomieszania zmysłów na wskutek bliskości piekielnej istoty. W następnej chwili jego uszu doszły ciche słowa:
– Zbliż się, kochanie, najedz się.
Poczwara, która dotąd zbliżała się miarowym krokiem, teraz na widok podwójnej ofiary przyspieszyła. Nie minął czas potrzebny na zamknięcie i otworzenie oczu, aby owionął ich cuchnący padliną gorący oddech, gdy żebrowate wnętrze pyska otworzyło się tuż nad ich głowami.
Lepka kropla śliny oderwała się od podniebienia, które stało się ich nowym niebem i przylgnęła z głośnym pacnięciem do policzka czarodzieja. Zdążył on pomyśleć, że oplucie przez cuchnącego stwora nie jest rzeczą, o jaką poprosiłby na łożu śmierci, kiedy niespodziewanie jego towarzysz powstał z klęczek.
– Smacznego – wycedził Tęcza i wbił ostrze swego miecza wprost w odkryte podniebienie bestii.
W jednym momencie czarodziej pojął oczywistość sztuczki. Oto jego towarzysz sprowokował poczwarę do odsłonienia najsłabszego punktu i bez wahania zadał ostateczny cios.
Potwór odchylił pysk do tyłu, wydając z siebie przeraźliwy kwik, który wstrząsnął okolicznymi skałami, wwiercając się boleśnie w uszy i wprawiając podłoże w drżenie. Tęcza zarył stopami w ziemię, gdy ciężar krwiożerczego łba zadrżał w agonii i obiema rękami zaparł się na rękojeści szabli. Poderwał klingę, wbijając ją głębiej w porowate ciało i fala krwawej posoki wydostała się z rany, zalewając ich oboje strugami płynów ustrojowych i krwi. Wyszarpnął ostrze, wspierając nogę na wilgotnym ciele i pojedynczym pchnięciem odepchnął od siebie łeb.
Monstrualny pysk bestii odchylił się z majestatem do tyłu, rozwartymi szczękami celując w szare niebo i z głuchym łoskotem zwalił się na ziemię.
Tęcza odwrócił się do Fenedana i podał mu dłoń.
– To by było na tyle – jego twarz znaczyły strugi czerwieni, jednak poza nimi nic nie świadczyło o przebytej wcześniej walce – jego sylwetka była rozluźniona, a na twarzy nie odbiły się najmniejsze ślady zmęczenia.
Czarodziej przyjął pomocną dłoń i podniósł się na zgrabiałe nogi. Rozejrzał się z grozą po pobojowisku, oceniając skruszoną ścianę skalną i martwe ciało stwora przed nimi. W pokaźniejszej kałuży posoki dojrzał własną różdżkę i pochylił się, aby ją podnieść.
– Na mękę bogów! – to Tom wydostawał się spod pokaźnego głazu, rozszerzonymi ze zdumienia oczami ogarniając rozmiar zniszczenia. Na jego czole widniał siniak wielkości pokaźnych rozmiarów ludzkiej głowy. – To wszystek moja wina?
Tęcza zignorował jego pytanie, podchodząc do martwego ciała.
– Można to tak ująć – odparł Fenedan, polerując różdżkę o skraj płaszcza.
– Oni zesłali diabła! – wrzasnął olbrzym, niezdarnie wyplątując się z kolejnych odłamków skały i przy tym omal się nie potykając, o mały włos unikając kolejnego urazu. – Mieliście rację, podążali za nami!
Tęcza, zajęty wydłubywaniem gałki ocznej z trupiego oczodołu, nie podążył wzrokiem za spojrzeniem olbrzyma, utkwionego w wolnej przestrzeni za ich plecami.
– Doznałeś, mój mały przyjacielu, mocnego urazu głowy, skoro przyznajesz mi rację – mruknął, podważając szkliste oko płazem podręcznego noża. Organ wyskoczył z cichym puknięciem z tkanki, wpadając prosto w dłoń mężczyzny. Ten przyjrzał jej się krytycznie i, najwyraźniej zadowolony z oględzin, zeskoczył z gracją z łba poczwary. Wyciągnął dłoń z niecodziennym upominkiem w stronę Fenedana – zatrzymaj to, proszę.
Czarodziej ostrożnie chwycił podarek za pojedynczy nerw, odpowiedzialny wcześniej za ostry wzrok bestii, która chciała ich pożreć i podniósł go na wysokość oczu.
– Cóż to takiego? – zapytał nie bez zdziwienia.
Zobojętniały na powrzaskiwania Toma, Tęcza odpowiedział spokojnie:
– Oko bestii. Potwory widzą więcej, niż może się nam wydawać, jednak z powodu wrodzonej ułomności nikogo nie mogą poinformować o cudach, jakie widzą. Wejrzyj przez nie, a zobaczysz świat takim, jakim stworzono go naprawdę.
Czarodziej z powątpiewaniem spojrzał na rozszerzoną szczelinę kociej źrenicy i odwrócił się w stronę jasności, aby mieć wyraźniejszy ogląd. Ostrożnym gestem podniósł gałkę oczną do własnego oka i był zmuszony odwrócić się jeszcze bardziej, bowiem niespodziewany blask z jego prawej strony omal go nie poraził.
Przyglądający mu się z uwagą Tęcza odsunął się przezornie, gdy czarodziej skrzywił się, oślepiony.
Początkowo widział tylko czerwień tęczówki, jak gdyby spoglądał przez kolorowe szkło, potem jednak wzrok przyzwyczaił się do niespodziewanej zmiany barw i zarejestrował pojedyncze kształty czarnych jak noc sylwetek. Zaskoczony, odjął przyrząd od oka, jednak postacie nie zniknęły, przeciwnie, nabrały realistycznych kształtów uzbrojonych barbarzyńców.
Przed nimi na szlaku stał niewielki oddziałek górskich goblinów, najwyraźniej szykujący się do przypuszczenia ataku.
Teraz krzyki olbrzyma nabrały sensu.
Jeden z przeciwników poruszył się niespokojnie, jakby wyczuwając zainteresowanie własną osobą i naciągnął cięciwę łuku. Strzała o podłużnym grocie wymknęła się ze szponiastych palców i poszybowała w kierunku odwróconego Tęczy.
Nie mając czasu na zbędne ostrzeżenia, czarodziej odepchnął towarzysza z kierunku lotu pocisku, przyjmując cios na siebie. Strzała zadrasnęła go szyję, zostawiając podłużny krwawy ślad i utkwiła ostatecznie w maczudze Toma, który właśnie wymachiwał nią złowieszczo, pędząc z rykiem w kierunku wroga.
Zaskoczony nagłym wybuchem wylewności Tęcza rozszerzył oczy, ale dostrzegając źródło zamieszania, jego wzrok nabrał surowości.
– Powinienem był to przewidzieć – mruknął, sięgając po broń i zagłębił się w wir walki.
Pierwsza ofiara Toma przemknęła obok nich z roztrzaskanymi kośćmi, kiedy kolczasta maczuga zmiażdżyła jej czaszkę. Kolejni pechowcy padali jak muchy pod ciężkimi stopami olbrzyma, ale to nie powstrzymało napastników przed dotarciem na dół wzniesienia. Czarodziej ocenił fachowym okiem ich ostre jak wilcze zęby karabele i natychmiast porzucił zamysł użycia różdżki – z jego niewielkim doświadczeniem ostrze przeciwnika odcięłoby mu głowę, zanim zdążyłby pomyśleć o stosownej formule zaklęcia. Sięgnął ręką za siebie i wyciągnął własnego jednoraka w momencie, gdy zamachnął się na niego pierwszy goblin. Jednym ruchem miecza pozbawił tamtego życia, kiedy kolejny uczepił się jego pleców, zaciskając kościste czarne kolana na jego klatce piersiowej. Fenedan szarpnął się, usiłując pozbyć się niespodziewanego balastu czując, jak uścisk tamtego pozbawia go tchu, a ręka dzierżąca miecz słabnie. Goblin wyjął trzymany dotąd w zębach zardzewiały nóż z zamiarem poderżnięcia mu gardła i czarodziej zobaczył kątem oka wykrzywione w nienawiści oblicze oraz chudą dłoń, niebezpiecznie zbliżającą się do jego skóry.
Znieruchomiał; wyczuł instynktownie, że uścisk tamtego zelżał i w tej samej chwili chwycił jego rękę, zrzucając atakującego z barków, rozcinając korpus strzygi w locie. Upadło na ziemię w dwóch równo pokrojonych częściach.
Obrócił się i w porę uchylił przed ciosem wyrośniętego Raghroka, który zamierzył się na niego z krótką dzidą i odparował zwinnie cios, odsyłając go do diabła, słowem do miejsca, skąd przybył. Mignął mu przed oczyma blask złocistych włosów i stanął przy nim Tęcza.
– Wszystko w porządku? – zapytał tamten odwracając się tyłem do jego pleców i odbijając uderzenia napastników.
– Mogło być gorzej – wycedził czarodziej, zajęty wyszarpywaniem ostrza ze zdeformowanych żeber goblina. Gdzieś z tyłu dobrze radził sobie Tom, z rozjuszeniem wymachujący maczugą, na której powierzchni osadziły się krwawe resztki rozgromionych ciał. Liczba wrogów gwałtownie się przerzedzała, w miarę jak ich celne uderzenia zwalały z nóg kolejne czarne ciała i wszystkie znaki znamionowały rychłe zakończenie bitwy.
Bezpieczny o swoje plecy, osłaniane przez Fenedana ze wzajemnością, Tęcza pozbawił głowy jednego z ostatnich przeciwników, który ośmielił się zbliżyć do śmiertelnego duetu, jaki stanowiło połączenie dwóch uzbrojonych ciał. Skarlały gnom, który wnet przybył na jego miejsce, spojrzał z lękiem na wysoką postać przed nim.
– Tharan an! Tannija! – padł na kolana odrzucił od siebie zardzewiałe żelastwo.
Nazwany bogiem w podziemnym języku wykrzywił wargi w pogardliwym grymasie i wbił ostrze swojej szabli w miejsce, gdzie zazwyczaj znajduje się serce goblina, to jest w dole brzucha. Ugodzony złapał się obiema rękoma za ranę i bezwiednie pochylił się nad ziemią, dotykając wypukłym czołem podłoża.
Tęcza podniósł głowę. Pole walki po zachodniej stronie było puste, nie licząc skłębionych szmat znaczących ciała poległych i Toma, z westchnieniem ścierającego ciemną posokę z maczugi. Choć nic nie świadczyło o obecności osób trzecich, czuł on, że lada moment ta sytuacja ulegnie zmianie.
Czuł ich.