- Opowiadanie: Pawel_Tramal - Autor w Stanie Wskazującym cz. II

Autor w Stanie Wskazującym cz. II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Autor w Stanie Wskazującym cz. II

Ponieważ pierwsza odsłona mojego opowiadania spotkała się z nieprzychylną krytyką wyznania głównego bohatera pragnę nadmienić, iż treść nie miała na celu obrażenia jakiejkolwiek religii, jest bowiem częścią kreacji pana Czartoryskiego, na co ja wpływ mam znikomy w myśl prostej zasady "dałem mu życie, a on zaczął żyć własnym życiem". Odpowiadając na zarzut, jakoby główna postać stanowiła utożsamienie mnie samej, czuję się w obowiązku wspomnieć o własnym aktywnym uczestnictwie w spotkaniach jezuitów, oraz umiłowaniu zwierząt.

Z poważaniem

A.

 

3

Na dźwięk własnego imienia nie wytrzymałem i podniosłem głowę. Z oczami faceta zdawało się być wszystko w porządku. One były brązowe, prawda?
Chwilę wcześniej przysiągłbym, że były niebieskie.
Albo wcale ich nie było.
W końcu zebrałem się w garść i powiedziałem pierwsze, co w moim położeniu wydawało mi się możliwe adekwatne:
– Skąd ty… Pan – w porę uznałem, że człowiek, który potrafi rzucać ludźmi o ścianę za pomocą myśli, zasługuje na szczyptę szacunku. – Skąd pan zna moje imię?
Nie od razu odpowiedział, co to, to nie. Ktoś tu wiedział, jak stopniować napięcie. Zbliżył się do mnie jeszcze bardziej, białe ręce – piękne, długopalce dłonie, zupełnie nie pasujące do zwalistej sylwetki – wbił w kieszenie spodni.
– Trudno cię nie znać – powiedział w końcu. Zanim zdążyłem się zastanowić nad faktem, że mnie zna (co to znaczy: w sensie, że facet uczył w piątym liceum ogólnokształcącym, czy też obraca się w gronie miejscowych ćpunów?), dodał z troską – zdrowo narozrabiałeś.
Spociłem się. A jednak! Więc jednak istnieją jakieś służby porządkowe pilnujących takich jak ja! Wynika z tego, że nie jestem jedynym człowiekiem z nieco bardziej rozwiniętym darem przekonywania, czyż nie? Skoro tak, bardzo możliwe, że w swoim swobodnym postępowaniu przekroczyłem jakieś wyższe normy, które obowiązują takich jak ja. Ups.
Uświadomiłem sobie, że mam przejebane.
Póki co, postanowiłem zrobić to, co wychodzi mi najlepiej. Zagrać kretyna.
– Chodzi o tą czekoladę, prawda? – naciągnąłem na twarz najbardziej niewinny wyraz twarzy, jaki w tej chwili mogłem sobie przypomnieć. Miałem nadzieję, że wygląda wystarczająco przekonująco. – Moja mama nie zostawiła mi obiadu i kazała stołować na mieście. Zaraz do niej zadzwonię i wyjaśnimy sprawę.
Chryste, głupszej historyjki nie mogłem wymyślić. Zacząłem żałować, że nie wziąłem z domu tego tysiąca, uregulowałbym rachunek i byłoby po sprawie. Niestety, zaraz miałem się przekonać, że i tak gówno by to dało.
Mężczyzna wpatrywał się przez chwilę we mnie, po czym odchylił głowę do tyłu i wydał z siebie skrzekliwy dźwięk.
Minęła chwila, zanim zorientowałem się, że faceta napadł atak śmiechu. Z technicznego punktu widzenia, właśnie tak to wyglądało: szczerzył zęby, a jego klatką piersiową wstrząsały spazmy: jednak w dźwięku jaki się z niej wydobywał, było tyle radości ile, wybaczcie porównanie, włosów na głowie łysego.
– Czartoryski – przerwał wreszcie, a na jego twarzy nie było najmniejszego śladu poprzedniego wybuchu. Jego głos nabrał pieszczotliwych tonów – swojego nie oszukasz.
Pochylił się nieco i przybliżył swoją twarz do mojej.
Jak mogłem przypuszczać, że jego oczy były ciemne? Były szaro-zielone, niesamowicie duże, jak na mężczyznę, i błyszczące. Przypominały mi oczy pewnej dziewczyny, która pozbawiła mnie dziewictwa lata temu na obozie harcerskim. Na Boga, nie jestem jakimś gejem, ale w tamtej chwili to spojrzenie wydawało mi się szalenie pociągające.
Pewnie dlatego, że nie należało do niego.
Znajdował się tak blisko, że zdawało się, że zaraz mnie pocałuje.
– Podaj mi rękę – wymruczał ze śpiewnym akcentem.
Nie jestem gejem, nie jestem gejem, nie jestem gejem, recytowałem w myślach, wpatrzony w jego usta. Były wilgotne i koloru wiśniowego.
Podniosłem rękę.
W tej samej chwili jakiś damski głos wrzasnął:
– NIE!
Nieznajomy odwrócił się gwałtownie, długimi włosami omal nie omiatając mojego czoła. Zasyczał w stronę źródła głosu i ponownie wrócił spojrzeniem do mnie.
Jego wargi rozchyliły się, odsłaniając wilcze zęby (mamo! porządni ludzie nie mają takich zębów!) i w jednej chwili zrozumiałem powód, dla którego jego usta miały tak intensywny kolor. Najwyraźniej wiele wysiłku kosztowało go powstrzymanie się przed rzuceniem się na mnie – mocno zagryzał wargi i to, co początkowo wziąłem za ślinę w rzeczywistości było czystą krwią.
I jego oczy. W końcu dowiedziałem się, jakie są naprawdę.
Oczodoły, te, które kilka chwil wcześniej wypełnione były oczami mojej pierwszej letniej miłości, teraz były puste. Czarne.
Coś się w nich wiło i drgało w konwulsjach.
Wrzasnąłem i w końcu odzyskałem władzę w ciele. Złapałem pierwszą rzecz jaka wpadła mi w ręce i rzuciłem nią w potwora.
Mama ostrzegała mnie przed zboczeńcami, teraz wiem, że powinienem uważniej jej słuchać.
Moja broń okazała się być niczym innym, jak pół kilogramem dorodnej pomarańczy, jednak wykonała swoje zadanie z walecznością godną jeża bojowego. Ugodziła gościa w środek czoła i choć wątpię, żeby zrobiła mu jakąkolwiek krzywdę, to przynajmniej nieźle go zaskoczyła. Facet zawył i złapał się za głowę, jakbym co najmniej wbił mu w nią nóż.
– Na co czekasz?! Ruszaj się!
Za moim napastnikiem stała kasjerka, ta sama, która wcześniej tak zajęta była polerowaniem własnych paznokci. Teraz jedna z jej nóg była oparta o plecy mężczyzny, jej ręce przykładały jakiś podłużny przedmiot do jego potylicy. Szybko do mnie dotarło, ze wcale się tak nie myliłem z tym nożem.
– Jezu Chryste! – jęknąłem.
Nie dosłyszałem odpowiedzi. Czyjaś niewidzialna ręka złapała mnie za kołnierz jak szczeniaka za fałdę skóry na karku i pociągnęła w górę. Poczułem się niemal wykopany za drzwi Pewexu. Odwróciłem się, by poprosić o delikatniejsze traktowanie, jednak za sobą nie dostrzegłem nikogo. Zamiast tego byłem świadkiem, jak wnętrze sklepu eksploduje przy wtórze czyjegoś przeciągłego ryku.
Złapałem się za głowę. Nie sądziłem, żeby moja wybawczyni zza kasy miała za sobą koszmar mutacji głosowej.
– Proszę pani! – krzyknąłem w głąb dymiącego pomieszczenia. Choć wytrzeszczałem oczy jak mogłem, za żadne licho nie mogłem dostrzec niczego konkretnego. Trochę dalej, za szeregami roztrzaskanych półek i lady, jakiś rozmazany kształt wolno podnosił się z podłogi. – Czy to pani? Pani kasjerko?
Najchętniej spieprzałbym stamtąd gdzie popadnie, jednak, do cholery, ta dziewczyna w jakiś sposób uratowała mi życie, nie zasnąłbym spokojnie, gdybym ją zostawił na pastwę jakiegoś egzotycznego turysty.
Kształt był wysoki i barczysty, nieco za bardzo jak na dwudziestolatkę.
– Proszę pani? – zabierałem się do chrząknięcia, które wzmocniłoby nieco mój piskliwy głos, gdy wtem jakiś kościsty kształt uderzył we mnie z niewiarygodną prędkością. Przyznam, omal mnie to nie zwaliło z nóg, szybko jednak odzyskałem równowagę.
– Co, do…
– Zamknij się! – warknęła moja wybawicielka. Była cała, choć nieziemsko usmarowana. Przynajmniej w tej kwestii mogłem odetchnąć spokojnie. – Nic nie mów i trzymaj się mnie!
No, no. Nie dość, że brudna, to jeszcze pyskata.
Własne przemyślenia zachowałem dla siebie, bowiem z wnętrza byłego Pewexu dobiegł kolejny odgłos nieziemskiego ryku i nie brzmiało to bynajmniej jak zaproszenie na grilla. Tym bardziej nie protestowałem, gdy moja towarzyszka złapała mnie za rękę i pognała w dół ulicy.
Gnaliśmy jak szaleni, ja; z trudem dotrzymujący kroku i przeklinający każdy wypalony papieros od ósmego roku życia i ona; biegnąca z lekkością godnej sprinterki, z białą sukienką powiewającą jak flaga obwieszczająca poddanie. Mijaliśmy ludzi spieszących z pracy i do barów, jednak nikt nie zwrócił uwagi na osobliwą parę pędzącą na złamanie karku po bruku starego miasta. Żaden z nich nie obrzucił nas bezpośrednim spojrzeniem, wzroki prześlizgiwały się po naszych ciałach by zatrzymać się gdzieś za nami. Co wydawało mi się dziwne, lecz wyjątkowo na rękę: nie potrąciliśmy żadnej osoby, choć o tej porze ruch na mieście osiągał apogeum. Tłum rozstępował się na boki, jakby niewidzialna siła odpychała ich od trasy naszej ucieczki.
W pewnym momencie dziewczyna zatrzymała się gwałtownie. Nie uprzedzony, omal nie staranowałem jej pleców, ona jednak jakby nie zauważyła mojej niezgrabności. A jeśli nawet, dziękowałem jej w myślach, że to przemilczała.
Szaleńczy bieg nie odcisnął na jej twarzy zmęczenia. Zamiast niego zagościło na niej inne uczucie – kiedy jako tako uspokoiłem swój oddech, dostrzegłem, że była skupiona. Wsłuchiwała się w coś, jej białe rozczochrane włosy skierowane były w moją stronę, kiedy pochyliła się, by nie uronić ani kropli z tego, co niosła jej, zdaje się, ulica.
– Za późno – zacięła usta. – Już tu są.

4

 

– Kto tu jest? – zapytałem, możliwe, że odrobinę za głośno – tu są wszyscy!
Kasjerka potrząsnęła głową.
Odpowiedź była zbędna.
Bruk pod naszymi stopami zadrżał. Znacie to uczucie, gdy sąsiad z dołu nastawi na cały głos regulator głośników i podkręci bas do oporu? To osobliwe drżenie podłogi, kiedy fale dźwiękowe odbijają się od jego sufitu i wibrują pod waszym dywanem, podczas gdy wy grozicie zdzierając struny głosowe grozicie milicją, bądź w łagodniejszym wypadku połamaniem krzywych nóg? To, co się teraz działo, mógłbym porównać właśnie do tego uczucia, z tą różnicą, że nie znałem takich głośników, które wprawiłyby w drżenie sześćsetletni bruk.
Jeśli znajdziecie coś takiego, dajcie mi znać.
To co się działo, nie przypominało mi niczego, czego wcześniej byłem świadkiem.
W tamtym okresie, trzy lata przed obaleniem komunizmu w Polsce i dwadzieścia cztery lata przed katastrofą w Smoleńsku, efekty specjalne w światowym kinie nie stały na zbyt wysokim poziomie (choć po „Szczękach" nie mogłem zasnąć, w obawie, że wysuwając nogę spod kołdry zeżre mi ją płetwiasty ludojad). Dziś, w erze trójwymiaru i Blu Raya wirtualny świat zdaje się być realniejszy od rzeczywistego. Wydaje mi się, że gdyby po ulicach zaczęła fikać wielka zielona Godzilla, nikogo by to specjalnie nie zdziwiło. Ot, kolejna zabawka ze studia komputerowych frajerów. Tego jednak, czego byłem wtedy świadkiem, nie oddałby żadna wektorowa symulacja.
Kamienie zaczęły się rozstępować.
Nie rozstępować: upłynniać. Po prostu stałem tam, na tym bruku, a kocie łby falowały, jakby czyjś olbrzymi grzbiet przesuwał się pod ich powierzchnią. I był tam smród: wielki, wszechogarniający zaduch rozpalonych kamieni i rozgrzanej smoły. Ludzie przepływali gdzieś obok nas bez zmarszczenia nosa, jakby nie docierał do nich przejmujący odór, ani widok tańczących kamieni na starym mieście, a ja pomyślałem: Boże, jaki trzeba mieć katar, żeby nie czuć takiego smrodu?
To było piękne. Zacząłem żałować, że nie wziąłem z domu starego Kodaka matki.
Po raz kolejny tego parszywego dnia poczułem szarpnięcie – przyznam, że zaczęło to być monotonne, to ciągłe szarpanie i popychanie – i zostałem wciągnięty za samochód.
– Hej, właściwie, jak ty masz na imię? – wrzasnąłem do dziewczyny, usiłując zagłuszyć narastające buczenie pochodzące gdzieś z dołu. Bądź co bądź, nazywanie jej w myślach „kasjerką", albo „dziewczyną" nie należało do szczytu elegancji.
Nie zaszczyciła mnie spojrzeniem, zajęta wyciąganiem jakiegoś żelastwa z kieszeni dżinsowej kurtki.
– Blue – mruknęła, nie odrywając się od kupy drutu.
Blu. Nie brzmiało to jak skrót od żadnego znanego mi imienia.
– Nie jesteś Polką, zgadza się?
Przyznaję, mój angielski nie był wtenczas na wysokim poziomie.
Wzruszyła ramionami.
– Trzymaj.
Podniosła ręce i moim oczom ukazało się to, nad czym z takim zapałem majstrowała: powykręcany złom w futurystycznej parodii korony. Bez ceregieli wcisnęła mi to świństwo na głowę.
Wierzgnąłem.
– Co to ma…?! – falę przekleństw przerwała niespodziewana interwencja jej dłoni. Usłyszałem plasknięcie i mój lewy policzek zalała fala gorąca. Cios był niezbyt mocny, bardziej dla ostrzeżenia niż sprawienia bólu, jednak o tyle podziałało, że się zamknąłem.
Zbliżyła swoją twarz do mojej tak blisko, że mogłem policzyć wszystkie piegi na jej nosie.
– Posłuchaj mnie, młody panie – wyszeptała. – Słyszysz ten łomot? – Faktycznie, jak się wsłuchało, wyczuwało się głuche dudnienie, zupełnie jakby ktoś ciężki wchodził po obitych dywanem drewnianych schodach – mogą być i schody – przewróciła oczami. – Zbliża się ktoś bardzo niemiły, i bynajmniej nie ja jestem tego powodem, więc lepiej dla ciebie będzie, jak przestaniesz błaznować i… CHOLERA JASNA, PAWEL!
Coś ciężkiego przetoczyło się po moich kolanach i wpadło między mnie, a Blue.
– Przepraszam – wybąkał kształt. – Źle wcelowałem.
Kształt okazał się być młodym mężczyzną, na moje oko koło trzydziestki, w niebieskim stroju robotnika budowlanego.
– Uważaj, jak lądujesz – wysyczała moja towarzyszka.
Frasobliwym gestem facet poprawił czapkę z daszkiem.
– Nie gniewaj się, Blue – jego zużyty kombinezon poznaczony był śladami tynku – Ledwo urwałem się z roboty.
W tym momencie pomyślałem, że nic mnie już nie zdziwi.
Nowy obrzucił mnie ciekawym spojrzeniem. Uświadomiłem sobie nie bez wstydu, że mój łeb zdobi kosmiczna konstrukcja, której nie powstydziłby się nawalony Ace Frehley.
– Młody już z nami? – Jak gdyby nic, wydobył z kieszeni spodni zakrzywiony miecz.
Wybałuszyłem oczy. Takim gestem wyciąga się papierosy, a nie półtorametrowe, samurajskie szable.
Zbyt byłem zajęty wgapianiem się w ręce wyżej wspomnianego Pavla, żeby dostrzec wymianę spojrzeń między moimi kompanami.
– Ile czasu? – usłyszałem jego przyciszone pytanie.
Blue, zwykle szybko reagująca, tym razem nie zdążyła udzielić odpowiedzi.
Przez ulicę przetoczył się ogłuszający jęk, zagłuszający wcześniejsze dźwięki i ogarniający niemal wszystko. Zasłoniłem uszy rękoma, broniąc się przed tym nieludzkim wrzaskiem, ale przeraźliwy jazgot zignorował tą barierę i wwiercił się w moje uszy z delikatnością wiertła drążącego miękką ściankę. Paznokcie na tablicy to przy tym nic, posłuchalibyście raz tego dźwięku, a zostawilibyście w spokoju death metalowców.
Kiedy myślałem już, że również zacznę wrzeszczeć, wszystko się skończyło.
I w tej ciszy, tak cichej, że wciskającej się do uszu puchatą watą, rozbrzmiał aksamitny głos:
– Dość tych podchodów. Wychodzić.

Koniec

Komentarze

No, robi się ciekawie. Czekam na ciąg dalszy, bo na razie pojawia się coraz więcej pytań przy małym stężeniu odpowiedzi.
Jedno pytanie. Różna pisownia tych samych imion jest celowa?

jak najbardziej celowa. Resztę zwalam na karb mojgo dziurawego łba :>

Co tu dużo mówić - nadal wciągające, nadal bardzo dobrze napisane.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka