- Opowiadanie: Wystoon - W Cieniu Starych Drzew - Jakub Wysocki

W Cieniu Starych Drzew - Jakub Wysocki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W Cieniu Starych Drzew - Jakub Wysocki

W Cieniu Starych Drzew

 

1. Sokół z Meddein

 

 

 

Psiakrew… – kolejny raz zaklął stojąc nad na wpół zgniłym trupem leżącym w ciemnej niszy skalnej, kilka kroków od ścieżki, którą miał podążać – Jasna cholera.

Nie był w stanie określić ile czasu zwłoki odpoczywały w cieniu skałek. Wyglądały makabrycznie, zapadnięte, brunatne z zielonymi plamami fragmenty skóry odznaczały się na kupie mięsa, która nie przypominała już ciała człowieka ani Ael Vyll. Tych drugich zresztą się w tych okolicach nie spotyka zbyt często, ale miejsce, do którego podążał mogło zwabić wielu. Patrzył dalej stojąc bokiem. Jego niespokojne czarne jak noc oko przeskakiwało od denata do każdego niebezpiecznego zakamarka w całej niszy i z powrotem. Drugie jak zwykle schowane było pod czarną opaską.

Wykonał ruch ciałem w stronę ścieżki, jakby chcąc to zostawić, wrócić do swojego zadania i zapomnieć. Zamarł w momencie, w którym jego czujne oko dostrzegło błysk. Spojrzał znów na trupa i zauważył źródło owego błysku. Powoli, nadal rozglądając się na boki, zaczął zbliżać się do zwłok, nieustannie czujny. Gdy podszedł na odległość ręki, rozejrzał się ponownie i kucnął. Smród był paskudny, aż mu łzawiło oko, tylko to odkryte, bo drugie pozbawione było naturalnych cech reakcji. Treść żołądka domagała się ucieczki nie tą stroną, którą powinna, więc spróbował wziąć głębszy oddech, lecz nie był to dobry pomysł. Zemdliło go jeszcze bardziej. Wysunął z pochwy ostrze horuun, legendarne, wiecznie ostre, czarne jak noc. Wbił w ziemię tuż obok nogi, a raczej tego co było kiedyś nogą, należącej do trupa. Podwinął rękaw. Przełknął ślinę. Wiedział, że trochę niepotrzebnie ryzykuje, ale już podjął decyzję. Nie myślał więcej, po prostu działał. Skupił się, zbudził runy, ożywiane wedle jego woli pojawiały się na skórze, wyglądając jak zwykłe tatuaże i znikały kiedy chciał. Dotknął odsłoniętego przedramienia lewej ręki tuż pod nadgarstkiem, gdzie pojawiła się runa, dwoma złączonymi palcami należącymi do ręki prawej. Była ciepła, więc miał jeszcze sporo mocy. Przymknął oczy, wypowiedział modlitwę, poczekał kilka chwil aż zbudzi się Naa'khra, piąty żywioł. Żywioł energii.

Krew zaczęła płynąć szybciej, oddech wolniejszy, głębszy wypełniał ją powietrzem. Mięśnie napięte przez moc jego religii gotowe były do skoku. Otoczenie widziane jego okiem zmieniło się. Zaczął je odczuwać za pomocą magii, przesadnie, wewnętrznie. W umyśle. Smród zwielokrotnił swoją siłę na tyle, że zakręciło mu się w głowie. Przyjrzał się denatowi. Lekkie drgania na jego skórze oznaczały, że mnóstwo bakterii i robaczków nieźle obrabiało sztywniaka już od paru miesięcy. Proces rozkładu przebiegał szybko. Za szybko jak na człowieka. Nie wykrył żadnej dodatkowej formy życia, żadnej choroby mogącej mu zagrozić. Chwycił ostrze wbite w ziemi, wyrwał je i dźgnął trupa. Ostrze obrzydliwie gładko wsunęło się w zwłoki. Zadrżał. Widział sporo paskudnych rzeczy i same ciała go nie ruszają, ale od zgniłych kup mięsa trzymał się najdalej jak mógł.

– Niech się kolega nie obraża, to tylko środki ostrożności – mruknął do trupa z krzywym uśmiechem.

"Kolega" naturalnie nie palił się do pogaduszek.

Zaczepił ostrze o skraj ubrania truposza i odchylił. Wytrzeszczył oczy, pobladł gwałtownie i wyraźnie stracił chęć do żartów. Urwał łańcuszek, który miał na szyi denat, a właściwie wyślizgnął go z jego ciała słysząc przy tym mokry chrzęst. Odskoczył tak daleko jak się dało, nastepnie pokonał cztery metry idąc tyłem i stanał w miejscu. Rozglądał się na około, łowiąc wyczulonymi zmysłami wszystko co się dało. Nikogo wokół nie było. Dysząc, ocierając zimny pot z czoła rozchylił palce i spojrzał na naszyjnik. Czarna powierzchnia matowego metalu nie lśniła w słabych promykach zachodzącego słońca. Przeciwnie, pochłaniała światło jak czarna dziura. Wiedział dobrze co ma w ręku. Czarny liść na czarnym łańcuszku. Vyllfelein. Na odwrocie liścia białą linią, swiecącą jak brylant wygrawerowana była litera M. Ona przykuła jego wzrok, gdy chciał odejść.

Przełknął ślinę. Runy na jego ciele zniknęły. Nie patrząc więcej na trupa skierował się w stronę ścieżki. Uważnie obserwował otoczenie. Wiedział w jakim jest niebezpieczeństwie, obojętnie co zabiło kolegę leżącego nieopodal, zdawał sobie sprawę, że on mógłby zginąć równie łatwo. Wiedział to, bo na szyi miał taki sam łańcuszek. Vyllfelein.

 

 

 

*** *** ***

 

 

Po opuszczeniu ciemnej niszy musiał nieco odpocząć. Ochłonąć, uspokoić krew w żyłach. Siedział przy ścieżce, pod starym, wysuszonym drzewem, plecami oparty o wielki głaz. Schrupał średnio świeży, mały miejscowy bochenek chleba zagryzając kawałkiem sera. Zaopatrzył się w miasteczku Meddein leżącym u podnóża kamienistych i surowych wzgórz, po których właśnie podróżował. Dookoła był tylko piasek, kamienie i suche krzewy. Nie mógł się doczekać aż wróci do wioski, usiądzie w karczmie i poopowiada napalonej córce karczmarza przeróżne historie po paru dzbankach piwa, które zrobią z niego w jej oczach wielkiego bohatera, którym nie jest. Jest na to zdecydowanie za młody, ale jej to nie będzie przeszkadzało. W końcu ludziom kiepsko szło rozpoznawanie wieku przedstawicieli jego rasy, a że dziewczyna nie posiadała zbyt lotnego umysłu… Cóż, na krótką metę zazwyczaj to działa, gorzej jest gdy pierwsze wrażenie nie wystarcza, żeby zaciągnąć dziewkę na barłóg.

Przełykając ostatni kęs, wyciągnał z kieszeni czarny naszyjnik. Obrócił go parę razy na dłoni, spoglądając z niepokojem na literkę M. Mataies. Sprytna Piącha klanu k'Aptel. Czyli mowiąc do trupa "kolega" nie mylił się wiele. Może nie lubili się za bardzo w dzieciństwie, ale jakieś więzi pozostały. Szczególnie z tymi, z którymi się wychowywał. Niema, bardzo skrycie emocjonalna więź. Mataies zawsze był dla niego wyzwaniem. Był szybki i silny. Stąd też jego pseudonim – Sprytna Piącha. To było ostatnie co się widziało, kiedy się z nim zadarło. Pewnie przybył po to samo co ja – powiedział do siebie w myślach – Jeśli on tutaj poległ, to ciekawe, czy ja przetrwam. Chociaż… Już drugi raz los zadrwił z niego, a mi sprzyja. Już tak kiedyś było… Dawno. Nieważne, do roboty.

Poderwał się, poprawił łuk, ostrza, sprawdził ciepłotę run i ruszył w górę ścieżki nastawiony optymistycznie. "Kto nie żyje, ten nie myśli. Kto nie myśli, ten nie działa. Kto nie działa ten umiera. A kto umarł… Ten nie żyje." Tak mawiał pewien starzec posiadający taki sam naszyjnik jak on i "kolega". Nie miał czasu na żal i rozczulanie się, na pogrzeb i rytuał pożegnalny. Musiał działać, tak jak go nauczono. Nie zastanawiał się nad losem i przeznaczeniem, po prostu korzystał z okazji. Zresztą nie wierzył w przeznaczenie, równie dobrze, to on mógł tam leżeć zamiast Mataiesa, tak samo obaj mogą tam gnić razem, jeśli się nie pospieszy i nie będzie czujny. Ściemniało się, miał mało czasu.

– Żegnaj Mataiesie. Żegnaj kolego… – i już więcej o tym nie pomyślał.

 

 

 

 

*** *** ***

 

 

Przystanął na chwilę na kamiennym stopniu wystającym z kolejnego wielkiego skalnego kolosa, z którego za wszelką cenę starał się nie spaść. Pokonał takich już siedem, ułożonych dość dziwacznie niczym schody dla olbrzyma, który szedłby po nich ostrym zygzakiem. Kropelki potu skapywały na piasek, który zrzucał butem przesuwając nogą po skalnych stopniach. Wspinał się szybko i sprawnie, ale była to pionowa ściana, a on miał sporo ekwipunku.

W końcu, gdy dotarł do dużego załomu skalnego, w którym mógł na parę minut zatrzymać się i złapać drugi oddech, usiadł pod ścianą przy krawędzi. Rozejrzał się. Znajdował się w półotwartej jaskini, z której prowadziło kilka sporych ścieżek wgłąb suchej góry. Światło ucinało się na granicy tych ścieżek i dalej nie było widać nic. Nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby tamtędy iść. Nie dlatego, że się bał, po prostu, musiał dotrzeć na szczyt, nie do wewnątrz. Gdz już trochę odsapnął, napił się i zmobilizował, by się podnieść, usłyszał szmer w najbliższej ciemnej grocie, od której zaczynała się ścieżka. Nie zastanowił się co to było, nie zdążył, dowiedział się od razu, dużo szybciej niżby chciał. Z cienia runął na niego, czarny jak noc w Glath'rothiell, olbrzym, który zwalił go z nóg. Lecąc na ziemię zdołał wyciągnąć ostrze i sparować instynktownie to co uważał za najniebezpieczniejsze – wielki kolec ociekający jadem cuchnącym na parę metrów smiercią. Działał. Kto nie działa ten umiera. Nie zdołał natomiast odbić cięć ostrych jak brzytwa dwóch szczypiec. Jedno ramię ugodziło go tuż nad kolanem, drugie w łokieć. Gdy kolec zetknął się z jego świętym ostrzem horuun powietrze zasyczało i posypały się pęki iskier. Stworzenie wydało z siebie zduszone sapnięcie i upadając pokracznie z dymiącą szramą na odwłoku, spojrzało przelotnie wściekłymi czerwonymi ślepiami na jego twarz i skoczyło po ścianie zwinnie przebierając odnóżami, błyskawicznie znikając z pola widzenia.

Oparł się o ścianę dysząc i drżąc. Rany na łokciu i nad kolanem szczypały i trochę krwawiły. Nie były głębokie, ale na pewno będą bardzo uciążliwe przy takiej wspiaczce. Teraz wiedział co zabiło "kolegę". Oderwał się od ściany energicznie, zły i skupiony. Bolało go jak diabli, ale już o to nie dbał. Teraz wiedział jaka jest stawka, wiedział jakie grozi mu niebezpieczeństwo, jak szybko powinien znikać z tej przeklętej góry i jak bardzo z niego zadrwiono w wiosce. Aarch – gigantyczny skorpion. To właśnie prawie go zabiło. Nikt mu nie powiedział i nie próbowano go ostrzec. Wiedział, że żyją w tych krainach, ale nie miał pojęcia, że kręcą się tuż nad Meddein. Ruszył szybko i zwinnie, choć dość niepewnie. Wspinał się z zapałem na kolejne stopnie. Miał szczęscie. Był wściekły. A złość tętniła mu w uszach rytmem krwi.

 

Kilka godzin po zdarzeniu w jaskini był już prawie na szczycie. Z tego co mówiono, to najniebezpieczniejsza część była dopiero przed nim. Widział już gniazdo, znajdowało się na wąskim i nierównym słupie skalnym, który górował nad niewielkim, pochyłym szczytem, pokrytym piaskiem i kilkoma ostatnimi skałami do pokonania, za którymi się ukrywał i wyczekiwał. Widział gałązki, liście i różne inne części skalistego krajobrazu, ułożone w okrągły dom wspaniałego stworzenia, który zamieszkiwał wspaniały, spory jak na ten gatunek, sokół. Zbierał się na polowanie. Na to właśnie czekał zaczajony za scianą osobnik z dwoma ranami, brudny, zły i zdeterminowany.

W końcu sokół poderwał się i poleciał. Cień z za skały ruszył natychmiast, odbijając się kilkoma susami od skałek dzielących go od gniazda, doskoczył do słupa i natychmiast zaczął się na niego wdrapywać. Ignorował ból i pieczenie, był naprawdę szybki. Zbyt wolny. Furkot piór zbliżający się do niego z prędkością błyskawicy uświadomił mu dlaczego to ma być najtrudniejsza część. Trudniejsza niż wymiana zdań między nim, a gigantycznym skorpionem sięgającym mu połowy torsu. Puścił jedną rękę i odepchął się od skały, jednocześnie trzymając się drugą nierówności wystających ze słupa. Wyginane stawy zabolały okrutnie, ale nie puścił. Dotknął plecami słupa dokładnie w chwili, gdy sokół wbił swój ostry jak włócznia dziób krusząc skalną powierzchnię, tam gdzie przed chwilą przywierało ciało złodzieja. Aż zadzwoniło mu w uszach. Huk zmusił go do szybszego działania. Od zawsze tak było. Coś co innych ogłusza, jego wprawia w ruch. Odbił się ponownie ręką od skały, w stronę sokoła. Poderwał nogi i próbował odbić się od błyszczącej zbroi piór. Nie chciał go zabijać. Nie miał prawa. Zresztą i tak by nie zdołał. Zanim jego stopa oparła się na tkwiącym wciąż w skale dziobie ptaka, trzy, ostre jak nóż zabójcy, pazury wbiły mu się w łydkę. Zawył, złapał się drugą reką nierówności skalnych i z całej siły kopnął w dół, celując w głowę ptaka. Nie zrobiło to wrażenia na sokole, ale przynajmniej dało złodziejowi wystarczająco dużo energi odrzutu, by wyrwać nogę z metalowego uścisku. Kiedy pazury ustąpiły zawył znów. Ale nie przestał przeć w górę. Odbijał się tak szybko jak mógł od wystających nierówności, lecz teraz wyglądało to trochę żałośnie, był tak ranny. Szybko – pomyślał – zanim ta bestia się uwolni. Dotarł na szczyt. W gnieździe leżało tylko jedno srebrne jajo. Na chwilę zatkało go gdy zobaczył jak piękny może być tak nienaturalny efekt połączenia tego co naturalne z magią i czasem. Chwycił zdobycz i natychmiast schował do kieszeni w kaftanie. Spojrzał w dół. Ładnych parę metrów dzieliło go od skałek po których kicał jeszcze przed chwilą niczym polny zając. Trudno, wszystko lepsze niż stalowy sokół gotowy rozszarpać mnie na części. Czuł w głowie emocje ptaka. Był wściekły, zrozpaczony. Pełny żalu i bólu. Wiedział, że Srebrny Wędrowiec nie odpuści tak łatwo. Skała, w której utknął na parę chwil dziób ptaka skruszyła się jeszcze bardziej, przez co sokół uwolnił się szybko i uderzajac skrzydłami zaczął ponownie wznosić się w powietrze. Jednooki skoczył na najbardziej piaszczystą część jaką zdołał wypatrzeć. Dotykając ziemi od razu przeszedł do przewrotu. Poczuł jajko boleśnie miażdżące mu żebra. Cóż – wpadła mu do głowy myśl – jajecznicy to z niego nie będzie na pewno. Poderwał się z ziemi. Nic nie złamał. Chyba. Biegł szybko tam skąd przybył.

Wielka czarna plama śmignęła mu kątem oka gdzieś w cieniu pod skałą. W następnej chwili uderzenie w brzuch zwaliło go z nóg. Upadł na plecy czując jak traci czucie w rękach, pociemniało mu w oczach. Nie mógł złapać oddechu. Popatrzył przed siebie i zobaczył trzy pary świecących czerwonych oczu. Trzy pary ramion z wielkimi szczypcami na końcu. Mnóstwo ostrych odnóży. Musiał dostać tylko odwłokiem, od kolca miałby teraz wielką dziurę w brzuchu. Aarchy zbliżały się do niego powoli z wyraźną chęcią mordu. Jeden z nich miał szramę na kolcu, wciąż dymiącą. Niby bezrozumna istota, a jednak, zwołał innych i zjawił się w najbardziej nieodpowiedniej chwili. Podniósł się do siadu prostego. Spojrzał między swoje nogi i z przerażeniem stwierdził, że leży tam jego zdobycz. Nawet śladu zadrapania. Chwycił jajko szybko i schował za pazuchę. Musiało wypaść gdy został uderzony. Skorpiony zauważywszy co chowa, nagle wpadły w amok, w dziką furię i radość. Wyczuwał emocje w tych bestiach, czyli musiało w nich pozostać coś z natury. Rzuciły się na niego. Sokoły z tych gór, z gór nad Meddein od wieków toczą wojny z aarchami. Myślał, że wygrały dawno temu, że przepędziły te bestie na dobre. Niejedna bajęda o tym traktowała w niejednej tawernie, w niejednym kraju.

Natłok nowych emocji przewalających się przez jego głowę kompletnie odwrócił jego uwagę od zbliżającej się zagłady. Ten sam ból i żal, ta sama ptasia, straszna wściekłość. Srebrny błysk przeleciał mu tuż nad głową i uderzył w skorpiona po prawej. Stworzenie padło natychmiast, bez ruchu. Sokół zatoczył spore koło nad trupem i śmignął ku następnemu, po lewej. Tym razem było trudniej, aarch się spodziewał. Skrzyżował szczypce. Sokół odbił się od nich i zgrabnym, ptasim piruetem, uderzając skrzydłami powietrze, uniknał kolca z jadem. Ich budowa ciała idealnie stworzona by zabić przeciwnika stanowiła odwieczną zagadkę, zdawało się, że te dwie bestie zostały dla siebie stworzone. Stalowy dziób sokoła mogący przebić chitynowy pancerz skorpiona, przeciwko jadowi aarcha, który bez trudu topi metalowe pióra. Sokół uderzył jeszcze parę razy, za każdym razem niecelnie. Przy ostatniej próbie aarch z blizną na kolcu, który czekał na dobry moment, zaatakował z prędkością błyskawicy. Przemknął nad trupem pierwszej ofiary sokoła i uderzył szczypcami, podczas gdy ptak atakował trzecią bestię. Błyskawiczny obrót pozwolił Wędrowcowi przeżyć poteżny atak. Zawinął skrzydła wokół własnego ciała. Szczypce skorpiona uderzyły trzy razy w ciągu mgnienia oka, za każdym razem bez skutku odbijając się od sokoła, który zaczął spadać nie mogąc rozpostrzec skrzydeł. Wtedy aarch zadał cios, z którym się wstrzymywał przez całą walkę. Zadał go w odpowiednim momencie. Kolec z blizną pomknął w stronę drogocennych srebrnych piór i pryskając jadem, wśrod ptasiego jazgotu i aarch'owego radosnego syku, przebił osłonę ptaka, który błyskawicznie rozpostarł ranne skrzydła, wzbijając w powietrze kurz i drobinki swojej srebrnej krwi i zniknął gdzieś za skalną ścianą.

Tymczasem złodziej jajek poderwał się, odskoczył kilka metrów. Gdy zobaczył, że skorpiony zwróciły na niego uwagę od razu wyciągnał horuun i skierował ku nim. Wcześniej nie był w stanie zareagować, w głowie nadal miał mętlik, nie pomyslał nawet o ucieczce. Aarchy natychmiast spięły się i przywarły do ziemi. Bały się tego ostrza. Mimo to, ruszyły powoli, zataczając koło zaczęły zbliżać się do niego. Były bardzo blisko, gdy srebrny błysk uderzył w złodzieja od przodu, na tyle delikatnie, by go nie zabić, na tyle mocno, by odleciał parę metrów do tyłu. Gdy poczuł za plecami skałę, tę samą, po której tu wszedł, ogarnęła go bardzo silna chęć ucieczki. Powstrzymał się jednak na chwilę, bo coś nie dawało mu spokoju. Spojrzał na sokoła. Był między nim, a aarchami. Zniknęła wspaniała i błyszcząca, metalowa zbroja. Nadal był piękny, nadal biła od niego magia. Choć na ziemi wciąż leżały kropelki srebrnej krwi, z jego ran wydobywała się już czerwona, spadała z potarganych piór na piasek. Srebrny Wędrowiec odwrócił do niego swoją ptasią głowę. Spojrzał w odsłonięte oko. Głębiej niż mógłby to zrobić jakikolwiek człowiek, czy Ael Vyll. Złodziej zastanowił się nad tym, co właśnie się wydarzyło. Tylko przez chwilę. Nagle, poza wściekłością, bólem i żalem, zrodziło się w jego głowie jeszcze jedno ptasie uczucie. Zrozumienie. Akceptacja, pogodzenie się z losem. Ogromna, rozpaczliwa nadzieja, ostatnia myśl pozwalająca umrzeć w spokoju. Zostawił złodziejowi swoje dziedzictwo, powierzył misję, a złodziej właśnie to zrozumiał. To zadziałało jak huk. Kiwnął głową i ruszył. Już się nie obejrzał. Działał dalej.

 

 

*** *** ***

 

 

Słońce zachodziło powoli za pomarańczowe góry nad Meddein grając ostatnimi promykami w koronach drzew. Złodziej stał nad wielkim zwłokami patrząc w oczy draba, w którego musiał wbić aż sześć sztyletów ruun'ka, żeby go powalić. Zdechł dopiero gdy kolano jednookiego, wściekłego cienia zmiażdżyło mu krtań. Wyciągnął z jego ciała właśnie ostatnie ostrze i czyścił je o ubranie trupa. Drugi leżał pod linią drzew ze strzałą w brzuchu. Już przestał stękać i bulgotać. Drgał tylko, całkiem śmiesznie zdaniem złodzieja. Tylko fartem zdołał uniknąć zasadzki.

Usłyszał ich rozmowę z dalszej odległości. Znał tych typów, to byli ludzie sokolnika. Mówili o tym, że nie chce im się tu siedzieć i że starego chyba posrało na łeb jeśli myśli, że pójdą w góry szukać trupa kretyna, który dał się namówić na wycieczkę po jajko. A już na pewno nie poszliby po samo jajko. Tylko przyjezdni dają wiarę słowom sokolnika. Wychodząc zza skały był już gotowy. Stanął parę metrów przed nimi. Zobaczył zdziwienie na ich twarzach. Ten większy był kompletnym przygłupem, stał dalej z półotwartą gębą. Mniejszy opanował się szybko i chciał zagadnąć. Złodziej zrobił to pierwszy.

– Witam. Co jest, urządziliście sobie tu mały przyjemny wieczorek we dwóch?

Uśmiech na twarzy mniejszego był dość paskudny.

– Przyszliśmy sprawdzić, czy aby na pewno nie wpadłeś w kłopoty…

– Ach tak? Mogliście pójść ze mną w góry w takim razie. Nie wpadło wam to do głowy, hę? Jak widać – jestem cały.

– Widzę, widzę – odparł bez jednego drgnięcia na twarzy – zdobyłeś to po co tam poszedłeś?

Twarz jednookiego pociemniała.

– To chyba nie twój interes, prawda?

– Jasne, że nie… – mniejszy nadal szczerzył zęby gdy powoli sięgał po miecz.

– Twoje ręce mówią mi coś zupełnie innego, niż twoja brzydka gęba.

Błyskawicznie sięgnął do kołczana wyciągając jednocześnie łuk i półobrotem oparł się kolanem o ziemię. Napiął łuk i wypuścił strzałę. Lot był krótki, ale strzelec i łuk – doskonały. Z furkotem przebiła cała jamę brzuszną mniejszego zanim zdążył dotknąć rękojeści. Padł zwinięty w kłębek metr od miejsca w którym stał. Wielki kretyn z przerażeniem spojrzał na kolegę, nadal z otwartą gębą, odwrócił się i rzucił pędem w stronę złodzieja. Pierwsze dwa sztylety trafiły w nogi, kolejne dwa w pierś, następny przebił mu pachę i tętnicę, a ostatni z chrzęstem utkwił w oczodole. Padł dopiero krok od napastnika, który nawet nie drgnął. Chwilę później złodziej wstał i zaczął zbierać swoją broń. Parę minut minęło zanim był gotowy do odejścia.

– Siedźcie sobie dalej chłopaki, nie przeszkadzam – skończył wycieranie i ruszył dalej

 

Stanął przed drzwiami karczmy i rozpiął małą sakiewkę wszytą w kaftan tuż pod żebrami. Wyciągnął z niego niewielką tubkę przypominającą wąski kieliszek w dużym pomniejszeniu i bez podstawki. W grubszej części były niewielkie dziurki, natomiast dalej zwężała się w wąską rurkę, która była ustnikiem. Po przeciwnej stronie fajki była zatyczka, jak korek w antałku. Całość wykonana z ciemnego drewna z jego rodzinnych stron. Drewna, które nie płonie.

Wyciągnął małe zawiniątko i ukruszył parę listków ghansha, wsypał do tubki, zapalił patyk od pochodni zawieszonej obok drzwi, wetknął patyk do tubki i pociągnął mocno przez cienki ustnik. Liście natychmiast zaczęły tlić się leniwie. Mógł użyć krótkiej modlitwy i liście same zaczęłyby się tlić, ale zawsze lubił rytuał odpalania fajki ghansha. Poza tym uznawał za kompletną głupotę i brak szacunku posługiwanie się modlitwą do takich błahostek. Wyrzucił patyk, pociągnął jeszcze dwa razy. Otworzył z hukiem drzwi. Karczmarz, jego głupia córka z czerwonymi policzkami, dwóch chłopów pod ścianą i jeden chłopiec na schodach aż podskoczyli. Całkowicie spokojnie, trzymając w ustach fajkę wszedł powoli, stanął na środku, rozejrzał się i usiadł pod ścianą. Mimo, że był młody, potrafił budzić lęk. Zazwyczaj go to bawiło, ale nie dziś. Dziś był wściekły. Z zewnątrz wyglądał jak posąg z kamienia, ale w środku cały drżał. Ból, wysiłek, świadomość, że uniknął dziś śmierci o włos – wszystko to ukrył pod niewzruszoną maską spokoju. Un et'Horu. Ostrze skryte w cieniu. Żadnego strachu. Żadnej słabości. Emocje ukryte w cieniu wściekłych oczu, na dnie umysłu. Jego czarne włosy wycięte w pojedynczy pasek ciągnęły się przez środek głowy od karku aż po wysokie czoło, rozczochrane i nastroszone, sprawiały, że ludzie od razu brali go za szaleńca. Szaleńcem nie był, choć szał płynął mu w żyłach wartkim strumieniem. Ale to dwie różne rzeczy. Rozsiadł się wygodnie i zaciągał dymem. Trzymana przez niego tubka przy każdym wdechu jaśniała od środka żarem. Przez dziurki dym wylewał się przeciekając pomiędzy jego palcami. W całym pomieszczeniu zapachniało pięknie, choć ludzie zmarszczyli nosy. Patrzył spokojnie przed siebie.

– Veskel – jęknął karczmarz zdziwiony i przerażony – P…panie Veskel. Nie spodziewałem się pana… to znaczy nie spodziewałem się tak szybko.

– Coś pan taki zdziwiony, panie Brenam? – zapytał złodziej patrząc spokojnie czarnym okiem na purpurową teraz twarz karczmarza – Ducha się spodziewaliście?

– Gdzie tam, gdzie tam, panie Veskel. Tak tylko… Podać coś? Trunek jakiś?

Jednooki zaśmiał się szczerze.

– No, panie karczmarz. Trunkiem to bym tych szczyn nie nazwał, ale dobra… Piwa nalejcie.

Brenam nawet nie zwrócił uwagi na obelgę, odwrócił tylko głowę do córki.

– Thassa biegnij no po dzbanek i barana przynieś kawałek, chleba i winogron, migiem!

Dziewczyna z wypiekami na twarzy ruszyła na jednej nodze, westchnąwszy z ulgą, że może na chwilę wydostać się z pomieszczenia, w którym aż kleiło się powietrze od ciężkiej atmosfery.

– Gospodarzu, zaszczycicie mnie swoim towarzystwem?

– Robotę mam…

– Robota nie ucieknie, bardzo proszę. Bo pytań parę chciałbym zadać – Veskel gestem wskazał ławę po drugiej stronie swojego stołu.

Karczmarz ciężko opadł na siedzisko i odetchnął. Otrząsnął się nieco i na jego twarzy zagościło skupienie. Złodziej wyglądał na młodzieńca i gdyby nie szaleństwo w jego oku, równie szalona fryzura i spiczaste uszy, to nie byłoby niczego, czego można by się bać patrząc na jego twarz.

– Powiedzcie mi Brenam, gdzie jest sokolnik? – zaciągnął się i dmuchnął dymem tuż obok ucha karczmarza.

– Powinien być u siebie w chatce za…

– W chatce za domem grabarza nie ma nikogo. Panie gospodarzu, nie zgrywajcie idioty, którym przecież nie jesteście. Nie zaszedłem tutaj tylko po to, by się upewnić czy pamiętam drogę do chatki sokolnika, w której byłem już dwa razy odkąd przyjechałem. Nie przyszedłem również po to, by sprawdzić czy przypadkiem nie wpadł tutaj na pogaduchy i parę kufli, bo zaschło mu w gardle. To jest ostatnia rzecz o jaką bym go podejrzewał, bo pogadać to tu można co najwyżej ze ścianą, a każda normalny człowiek wolałaby sobie najpierw naszczać do gęby próbując zaspokoić pragnienie, niż pić gówno, które tu podajecie. Ale… – spojrzał na cycki dziewczyny, która przyniosła właśnie tacę pełną jedzenia i dzban wypełniony piwem. Zarumieniła się widząc wędrujące spojrzenie Veskela i nalała po pełnym kuflu ojcu i złodziejowi. Oddaliła się w ciszy, z wypiekami na twarzy i mętlikiem w głowie. Doprawdy, pomyślał Veskel, dziwnie działam na ludzkie kobiety… – ponieważ w promieniu kilku mil leśnych nie ma żadnej karczmy, a ja muszę przyswoić nieco alkoholu w obojętnie jakiej formie, myślę, a właściwie mam nadzieję, że jeden kufelek czy dwa mnie nie zabiją. Zdrowie!

Wypił cały kufel czterema łykami, huknął nim o stół i beknął piękną nutą. Karczmarz prawie się udławił próbując opróżnić cały kufel na raz, ale w końcu podołał, w nadziei, że alkohol uśmierzy trochę niepokój spowodowany zachowaniem przybysza. Mimo, że przeczuwał niebezpieczeństwo, nawet nie miał pojęcia jak blisko jest śmierci. Nie wiedział, że Veskel go ocenia, zastanawia się czy nie dopisać karczmarza do listy tych, którzy poczują jego gniew po tym jak został przez wszystkich oszukany. Czując smak swoich wyrobów Brenam skrzywił się na widok kolejnego pełnego kufla polanego przez jednookiego. Veskel zaśmiał się.

– A nie mówiłem? Końskie szczyny. Wracając do tematu, gdzie jest sokolnik?

Karczmarz właśnie upijał nieco piwa, gdy usłyszał pytanie szybko przyspieszył i ponownie opróżnił kufel zyskując kilka chwil. Na razie był trzeźwy, ale po dwóch kuflach swojego piwa, które równie niedobre jak mocne, sytuacja szybko mogła się zmienić.

– Nie wiem gdzie jest. Naprawdę. – widząc zmęczone spojrzenie złodzieja dodał szybko – Ale był tu dzisiaj rano. Mówił, że gdy pojawią się Tokh i Lenda mam posłać po niego chłopaka jak najszybciej do posterunku w lesie. I… Przykazał, żebym nikomu o tym nie mówił.

Chwycił za kufel i ponownie zaczął go opróżniać w imponującym tempie.

– Panie Veskel, proszę mnie posłuchać. – dodał lekko zamroczony – Nie wiedziałem, jakie zamiary ma sokolnik. Myślałem, że po prostu chce pana nastraszyć, odebrać jajko i przegonić. Byłem zresztą pewny, że nie pójdzie pan po żadne jajko, że zwieje jak reszta. Dowiedziałem się, że zamierza się pana pozbyć dopiero dzisiaj rano, gdy powiedział, że chłopaki będą na pana czekać przy zejściu z gór. Wtedy dopiero się domyśliłem, że wrócą sami, a krew będzie schła na ich ostrzach. Ale już było za późno…

– Zwieje jak reszta, tak? I nic nie wiedziałeś o gigantycznych skorpionach i o zwłokach, które na mnie czekały w górach? Nie powiedziałeś nic. Nie ostrzegłeś mnie. Jaka spotka cię za to nagroda od sokolnika?

– Aarchy…? – wykrztusił wyraźnie skołowany – Tutaj? Nad Meddein? Sokoły wypędziły je stąd dziesięciolecia temu. Jak…?

Spojrzał na złodzieja, przełknął ślinę. Nalał sobie kolejny kufel cały czas patrząc na Veskela, oblał sobie trochę rękę. Nie odrywając wzroku od jednego oka wypił znów całą zawartość. Czknął lekko i odstawił kufel, czując jak powoli alkohol zaczyna szumić mu w głowie.

– W porządku. Nieważne co bym teraz powiedział i tak znam swój los. Miałem go poinformować gdy zjawi się jakiś głupiec gotowy, żeby pójść w góry. Potem miałem pomóc mu przekonać tego głupca. Następnie miałem go poinformować gdy chłopaki wrócą, gdy głupiec będzie daleko stąd, lub jak się dzisiaj okazało, gdy będzie martwy. I miałem trzymać gębę na kłódkę. Nie zrobiłem tego dla nagrody, zrobiłem to, bo zagroził mi, że spali całą karczmę, że córkę mi zgwałci jeśli komuś pisnę słówko. Tyle znaczy dla niego jajko srebrnego ptaka, który oderwał mu rękę za młodu. Poza tym wiedział, że jeśli ktoś się dowie co posiada to szybko straci głowę. I ostrzegam panie Veskel, zrobi wszystko, żeby pana zabić. Nie żeby pomścić swoich ludzi. O nie… Zrobi to tylko po to, żeby dostać jajko. Ja nie wiedziałem o niczym. Dla pana pewnie niewiele to zmienia.

– To prawda.

– Więc dopiję jeszcze jedno piwo, a potem zrobisz co zechcesz panie Veskel. Zdobyłeś to jajko, więc domyślam się jakiej klasy jesteś wojownikiem, poza tym… wiem co to za naszyjnik. Jesteś jednym z niewielu, którzy noszą go na widoku. Widziałem taki kiedyś jak byłem mały. Nie wiem co dokładnie oznacza, ale pamięta, że na jego widok mój ojciec prawie zesrał się w gacie. Nie bardzo Zdaję sobie sprawę, że pewnie zostanie ze mnie kupa szmat i mięsa, gdy skończysz, ale darmo skóry nie sprzedam. Dlatego dopiję… żebym nie czuł… gdy mnie…

– Skończ już pieprzyć panie Brenam. Już dość słyszałem. Spójrz pan na mnie.

Karczmarz z przerażeniem obserwował jak opaska na głowie jednookiego wędruje w górę i wychyla się spod niej drugie oko. Atramentowo czarne różniło się tylko jednym szczegółem od pierwszego. Cała źrenica skrzyła się lekko jak wilkom w nocy. Środek oka pozostawał czarny. Veskel spojrzał prosto w oczy karczmarza, który zaczął się pocić ze strachu, jednocześnie nie mogąc się ruszyć. Jednooki zajrzał dużo głębiej niż po prostu na dno oka. Dotarł o wiele dalej.

Nagle oko rozbłysło, przez głowę Brenama przewaliło się ostatnich parę dni, trwało to chwilę i bolało jak diabli. Potem złodziej opuścił opaskę, oparł się wygodnie i zaciągnął się dymem. Choć nie zobaczył co konkretnie działo się przez ostatnich parę dni, to potrafił stwierdzić po uczuciach karczmarza, czy mówił prawdę, czy kłamał.

– Wierzę ci. Gdzie ta twoja córka zniknęła? Dopiero hoduje tego barana, czy jak? Jestem głodny jak wilk. Poślij chłopaka do sokolnika, niech nie mówi, że tu czekam.

Karczmarz mokry jak szmata do podłogi z przerażeniem w oczach patrzył na cień, który siedział przed nim spokojnie i nadal nie mógł ruszyć nawet palcem.

– Na co czekasz?

Brenam poderwał się, przełknął ślinę niczym wielką gulę, popatrzył jeszcze na złodzieja, po czym zawołał chłopaka.

Jedzenie szybko pojawiło się na stole, cycatka, która je przyniosła prawie przewróciła się gdy spojrzała Veskelowi w oko, które najwyraźniej intrygowało ją niezmiernie.

 

 

*** *** ***

 

 

Veskel właśnie skończył modlitwę, gdy usłyszał tętent kopyt przed karczmą. Trzech jeźdźców. Runy na jego ciele były bardzo ciepłe, pomógł w tym odpoczynek i jedzenie, dzięki temu był w stanie się modlić dość długo, by jego ciało wchłonęło nieco nowej energii żywiołu. Od piwa szumiało mu trochę w głowie, ale magiczne odczuwanie świata nie wymagało trzeźwego umysłu. Nie do przesady oczywiście. Już raz przesadził z alkoholem i magią i skończyło się to niezłą awanturą.

Kilka ciężkich i szybkich kroków zwiastowały otwarcie drzwi, które nastąpiło sekundę po tym jak jednooki stanął przed swoją ławą i oparł się o nią pośladkami nadal paląc fajkę. Do karczmy wpadł dość wysoki i potężny facet z wysoko ciętą rudą czupryną, modną ostatnio wśród szlachty, choć on sam szlachcicem nie był. Miał na sobie ciemnoczerwony kubrak z kilkoma cekinami i ćwiekami. Prawy rękaw zwisał mu bezwładnie, natomiast w ręce, którą nadal posiadał trzymał niewielką trzystrzałową kuszę. Nosił również brązowy naramiennik z rzemienia, na którym siedział piękny sokół. Za nim weszli dwaj bliźniacy, identyczni, w takich samych czarnych kurtkach i spodniach, obaj trzymający topory. Kiepska broń do walki w ciasnym pomieszczeniu jak na mój gust – pomyślał Veskel.

– Witam panie sokolnik.

Rudzielec stanął jak wryty, wyprostował się i spojrzał spokojnie w stronę złodzieja jednocześnie mierząc w niego kuszą. W ręku Veskela błysnęły dwa sztylety.

– Spokojnie, może porozmawiamy? – zapytał jednooki.

– Gdzie są moi chłopcy? – zapytał sokolnik grubym głosem.

– Urządzają sobie piknik przy wyjściu z gór. Obawiam się jednak, że teraz są już pewnie na tyle sztywni, że nie przybiegną tu na pomoc. Otóż widzisz, zarżnąłem ich jak świnie.

Dwaj chłopi pod ścianą wciągnęli z sykiem powietrze, karczmarz zaklął po cichu, dziewczyna zakryła usta. Dwóch chłopaków, których sokolnik wysłał znali wszyscy, wychowali się w Meddein. Nie wyszło im w życiu, dlatego związali się z bandą sokolnika. Twarz tego ostatniego pociemniała, bliźniacy pokazali zęby. Veskel uśmiechał się przyjemnie, co zresztą zauważyła córka karczmarza, a to graniczyło z absurdem w obliczu zaistniałej ciężkiej sytuacji.

– Więc raczej i z nami nie będziesz chciał tylko pogadać.

– Chciałbym się dowiedzieć paru rzeczy, zanim przybiję was do ściany tego pięknego lokalu.

Mrugnął do karczmarza, który najwyraźniej nie podchwycił żartu dalej gapiąc się szeroko otwartymi oczami na jednookiego.

– Gówno mnie to obchodzi prawdę mówiąc.

– Zdaję sobie sprawę Regney. Nie zmienia to faktu, że będziesz się gęsto tłumaczył.

– Nie wydaje mi się…

Zanim dokończył, z ręki Veskela wystrzeliły dwa sztylety ruun'ka, te same, które zabiły Tokha – wielkiego kretyna, u podnóży gór. Jeden na miejscu zabił jednego z bliźniaków, który zwalił się na podłogę z rękojeścią wystającą z gardła. Zaczął kopać podłogę nogami, tracąc szybko krew, ale nie wycharczał nawet jednego dźwięku. Doskonały rzut.

Pierwszy bełt przeleciał mu tuż obok ucha, drugi wbił się w stół po szybkim uniku. W tym czasie drugi z bliźniaków dobiegł do niego i wziął zamach toporem. Gdy ostrze spadało zahaczyło o belkę i napastnik zachwiał się. Veskel wyczekał do ostatniego momentu, schylił się i półobrotem przelatując obok bliźniaka wbił mu ostrze horuun pod lewą pachę, napiął mięśnie i obrócił go wykorzystując swoje ciało jako przeciwwagę. W tym czasie kolejny bełt wyleciał już z kuszy sokolnika i spotkał się z plecami bliźniaka, które idealnie w tym momencie zastawił jednookiego. Bełt wyszedł z piersi zatrzymując się na grubość palca od odsłoniętego oka Veskela. Ten westchnął głęboko i popchnął zszokowanego mężczyznę na ziemię. Gdy ciało upadało na ziemię piękny sokół już był w locie do napastnika napięty niczym struna, zadziwiająco rozwinął prędkość w tak małym pomieszczeniu. Veskel rozpostarł palce jednej ręki wykrzykując fragment Świętego Rytu, dzieła jego bogów. Fragment opisujący wiatr, który szumi w koronach Starych Drzew, który zwał się Freyhlen Va'. Z dłoni jednookiego wystrzeliła trąba powietrzna, straszna, ogłuszająca, mimo niewielkich rozmiarów. Po pięknym sokole zostały tylko pióra i czerwona plama na suficie. Veskel nie tracąc ani chwili doskoczył do oszołomionego sokolnika i przybił jego zdrowe ramię do ściany. Rudzielec nie zdążył nawet stęknąć, bo od razu dostał w obie kości policzkowe, najpierw lewą, potem prawą pięścią złodzieja. Przedramię jednookiego przygniotło mu szyję, twarz zbliżyła się tak, że można było policzyć piegi na twarzy przerażonego sokolnika, który najwyraźniej nie wiedział co się stało.

– Ostrzegałem, że przybiję cię do ściany Regney.

– Kim ty do jasnej cholery jesteś? – spytał zdyszanym głosem, który ledwo wydobywał się z jego gardła.

– Cieniem. Ostrzem. Bólem. – przycisnął mocniej gardło sokolnika, szczerząc zęby – Jestem głupcem, którego chciałeś wykorzystać, żeby zdobyć jajko Srebrnego Wędrowca. Nie byłeś pewny czy ci się uda, bo jakimś cudem wiedziałeś o aarch'ach, które nagle pojawiły się tu pierwszy raz od stu lat, po tym jak gatunek srebrnego sokoła wypędził je na dobre. Ciekawi mnie tylko skąd. Może zapytamy koleżkę, którego zgniłe ciało leży w górach od tygodni, co? Już raz próbowałeś zdobyć jajko tego ptaka i skończyło się to kalectwem. Teraz nie starczyło ci odwagi, żeby spróbować ponownie, mimo, że wiedziałeś jak rzadko srebrne ptaki składają jaja. Wysłałeś więc młodego naiwniaka, który zniknął tam bez śladu, daleko za terytorium sokoła. Potem zjawiłem się ja, więc mnie też wysłałeś, omamiłeś pięknymi historiami zapominając wspomnieć o wielkich skorpionach, które prawie mnie pożarły żywcem. Sprowadziłeś je tam, a potem zostawiłeś swoich ludzi przy wyjściu z gór, żeby zaopiekowali się mną, w razie gdyby udało mi się przeżyć. Czy coś pominąłem?

– Tylko jedno wstrętny elfi śmierdzielu… – wycharczał sokolnik – tylko to, że najchętniej wysłałbym cały wasz ohydny gatunek w te góry, żebyście wszyscy pozdychali. A potem, po waszych zgniłych ścierwach wszedłbym tam i zabrał to, co do mnie należy. Krwią sokoła natarłem torbę tamtego dzikusa, który przybył tu przed tobą. Dlatego znalazły go skorpiony.

Splunął Veskelowi prosto w twarz. Jednooki tłumiąc wściekłość spowodowaną słowami, które usłyszał, wyprostował ręce wzdłuż ciała odsuwając się trochę i starł z twarzy plwocinę jednorękiego rudzielca, który oddychał coraz ciężej. Złodziej wziął potężny zamach i złamał nos sokolnikowi, którego głowa uwięziona była między pięścią a ścianą.

– To za nazwanie mnie elfem. A to co zrobię teraz będzie za zrobienie ze mnie głupca i za zabicie tego, który jako pierwszy dał się oszukać i ruszył w tamte góry. Na imię miał Mataies. Musisz jeszcze wiedzieć, że zdobyłem to jajko. – oczy sokolnika rozszerzyły się, twarz skrzywił grymas pełen żalu i zazdrości, zabolało – Zamierzam wychować tego wspaniałego ptaka. Ty w życiu byś nie zrozumiał natury zwierząt bydlaku. Nawet wstrętne męty z otchłani czują więcej niż wy, ludzie. Ale poczujecie jeszcze gniew Ael Vyll. Jeśli chodzi o ciebie, to poczujesz go szybciej niż reszta.

Wyciągnął ostrze szybkim ruchem, obrócił się jednocześnie biorąc zamach i przeciął głowę sokolnika w połowie jego twarzy, tuż pod nosem. Ostrze wbiło się w ścianę z chrzęstem przemierzając czaszkę rudzielca. Gdy zwłoki opadły nadal ruszając żuchwą, Veskel, Sokół z Meddein, bo tak go po tym zdarzeniu zwali, wyrwał broń ze ściany, oczyścił i schował.

– Opuść to miejsce Veskel. Najlepiej tam skąd przybyłeś potworze… – wyszeptał karczmarz, który nadal nie mógł się otrząsnąć i pewnie dlatego zdobył się na takie słowa.

– Nie taki diabeł straszny jak go malują, Brenam – powiedział elf – Zajmiesz się zwłokami?

Wyciągnął cztery złote monety, których nazwy waluty nawet nie znał, a które powszechnie stosowano w Meddein i okolicznych wioskach. W każdym razie wiedział, że to kupa pieniędzy. Położył je na stole. Najwyraźniej karczmarz też to wiedział, bo spojrzał na nie chciwie. Kiwnął głową wyrażając zgodę.

Veskel ruszył do wyjścia przelotnie tylko patrząc na córkę karczmarza tulącą się do ojca i patrzącą przerażonym wzrokiem na złodzieja, który urządził niezłą rzeź w miejscu, które było jej domem.

– Nici z ciupciania… – mruknął w zamyśleniu niezadowolony Veskel i wyszedł z karczmy o nazwie „Sokole Gniazdo", do której nigdy nie wrócił.

 

 

*** *** ***

Koniec

Komentarze

Bardzo dobrze się czyta. warto przebrnąć przez początek żeby dotrzeć do wartkiej akcji. Wysocki w bardzo dobrym wydaniu daje nam to do czego nas przyzwyczaił wszystko w najlepszym porządku towar wysokiej klasy. od barmana dostałbym to spod lady jako towar ekskluzywny i nie mógłbym się z nim za bardzo afiszować. Dobra wyobraźnia którą autor nacechował swoją opowieść zakiełkowała w mojej głowie. Wysocki jest jak Leonardo di Caprio w Incepcji. Zaszczepił mi wizję swojego świata głęboko w mojej podświadomości. Czyta się szybko. Akcja wciąga. Wszystko trzyma się kupy. Opowiadanie w starym stylu. W takim jakim lubię. Główna postać z która fajnie się zidentyfikujesz jako supermacho młody sekxowny twardziel. Podoba mi się. Literówki nie rzucają się za bardzo w oczy. Czekam na kolejne części przygód Veskla

Powtórzenia, powtórzenia, powtórzenia (na początku: oko, runy).
Przecinki.
Bohatera mdli smród zwłok, ale robi kilka głębokich wdechów. 
oddech wolniejszy, głębszy wypełniał ją świeżym tchnieniem lasu - a zaraz potem: Smród zwielokrotnił swoją siłę na tyle, że zakręciło mu się w głowie. - To w końcu świeże powietrze, czy smród?
Czujne oko dostrzegło błysk, a później dowiadujemy się, że łańcuszek był tak czarny, że zdawał się pochłaniać swiatło (czy jakoś tak). Autor się nad tym jakoś zastanawiał?
 a że dziewczyna nie była posiadała zbyt lotnego umysłu - coś nie bardzo czas zaprzeszły tutaj pasuje.
 Spory plus za nawiązania do popkultury.
 Kilka godzin po awanturze w jaskini - pasuje mi tu ta awantura jak wół do karety. Nie używasz stylizacji językowej, więc przyjmuję współczesne znaczenie, za Słownikiem Języka Polskiego PWN: "gwałtowna kłótnia". 
Dotknął plecami słupa dokładnie w chwili, gdy sokół wbił swój ostry jak włócznia dziub w skalną powierzchnię - O.o 
Ich budowa ciała idealnie stworzona by zabić przeciwnika - ich ciała zostały stworzone. Nie budowa ciała.
dwie bestie paradoksalnie zostały dla siebie stworzone - nie widzę tutaj żadnego paradoksu.
Ot, życie - ta wstawka jest tak bez sensu, że nie mogłem jej nie wyróżnić.
przebił zasłonę ptaka - a firanek nie przebił? Chyba chodziło o osłonę.
Gdy zobaczył, że skorpiony zwróciły na niego uwagę od razu wyciągnał horuun i skierował ku nim - bohater zachowuje się jak typowe mięso armatnie w hollywoodzkim filmie - czeka, aż rozwalą jego sojusznika, żeby później samemu atakować. Zamiast atakować i zabijać, kiedy sokół odwraca uwagę skorpionów. Albo zwyczajnie uciec.
zanim zdążył dotknąć klingi - po co miałby dotykać klingi?
Dalej ciągle te same błędy, czasami dziwnie budujesz zdania, powtarzasz ("piwo" w scenie z karczmą), robisz błędy ortograficzne (a praktycznie każdy edytor tekstu mam opcję sprawdzania pisowni...), masz poważne problemy z interpunkcją.
Fabularnie: przeciętne. Nie jest źle, ale nie jest też na tyle dobrze, żeby zaciekawiło jakoś szczególnie. Mnie nie utrzymało do końca, odechciało mi się czytać podczas sceny w karczmie.
Nie podzielam entuzjazmu przedmówcy.

Pozdrawiam 

Witam, muszę się obronić;):

1. Racja - tchnienie lasu wymieszało się zupełnie ze smrodem zwłok, to trzeba poprawić.

2. "Na odwrocie liścia białą linią, świecącą jak brylant wygrawerowana była litera M" - łańcuszek był czarny - literka świeciła niczym diament.

3. "była posiadała" - nie jest to nieudolna próba użycia czasu zaprzeszłego, wkradło mi się po prostu słowo, którego wcale miało tam nie być;)

4. "Spory plus za nawiązania do popkultury." - ironia, czy na poważnie?

5. "Kilka godzin po awanturze" - dziękuję, nie zwróciłbym uwagi na to.

6. "wbił swój ostry jak włócznia dziub w skalną powierzchnię" - rozumiem, że przekombinowałem?

7. "zanim zdążył dotknąć klingi " - znowu racja, łatwiej byłoby kogoś zabić łapiąc za rękojeść niż za klingę

8. Jeśli chodzi o błędy ortograficzne, mógłbyś wskazać gdzie? Bo chciałbym wiedzieć, a nie widzę.

JW

Aha i byłbym zapomniał! Dziękuję bardzo za opinię i solidną krytykę, poprawiłem. Jestem wdzięczny i czekam na więcej.

JW

Popkultura - poważnie. Lubię takie mrugnięcia do czytelnika.
Wbijanie dzioba... To, myślę, dość skomplikowana sprawa. Zakładając już, że ptaszek miał faktycznie twarde dziobisko i był diablo silny (albo ładnie pikował i miał twardy łeb), można uznać, że sztywną, twardą skałę uderzeniem skruszy (trzeba wziąć poprawkę na kształt dzioba, to nie jest kołek, żeby można go było ot tak wbić). Jesli ma wejść w materię, skała musiałaby się nie kruszyć, czyli byłaby plastyczna - w tym jednak wypadku raczej bez większego problemu się uwolni, nie dając zbyt wiele czasu złodziejowi.

ostry jak włócznia dziub w skalną powierzchnię 
Ten najbardziej rzucił mi sie w oczy (podałem, bo mam zacytowany w poprzednim komentarzu, nie musiałem specjalnie szukać). Gdzieś były też błędy polegające na łącznym czy rozdzielnym pisaniu czegoś z czymś, ale nie będę specjalnie czytał po raz drugi, żeby je znaleźć.
 
Pozdrawiam 

Rozumiem, dziękuję:)

JW

Pragnę jeszcze tylko poinformować, że jest to początek tej historii. O ile oczywiście ktokolwiek będzie ciekaw co będzie dalej.

JW

Użytkownik fifipipi zarejestrował się 10 minut przed dodaniem tego wychwalającego cię, pełnego błędów komentarza. Do tego zwraca się do ciebie po nazwisku, a nie nickiem, jakby znał twoją prozę od dawna. Mam nadzieję, że to głupi żart/przypadek/ zbieg okoliczności/słaba próba autoreklamy (niepotrzebne skreślić), a nie przejaw chorego narcystycznego podejścia do samego siebie. Czas na komentarz właściwy.

Styl: Jest to opowiadanie tak pełne błędów stylistycznych, powtórzeń, niepoprawnych form czasowników, nieodpowiedniego skierowania podmiotu, złych sformułowań i innych tego typu wypadów, że nie opłaca się nawet tego wypisywać. Mógłbym przeanalizować jeden fragment i uklecić komentarz dwukrotnie dłuższy od pobranej ilości tekstu, ale zwyczajnie nie widzę w tym sensu. Sposób pisania sugeruje że masz 16 lub mniej lat, jesteś fanem gier komputerowych w stylu fantasy i prostych powieści reklamujących systemy gier RPG. Natchniony swoim zamiłowaniem postanowiłeś napisać opowiadanie. Wpadłeś na kolejny pomysł, napisałeś kolejne, nie kończąc poprzedniego. Dlaczego to piszę? Nie mam zamiaru cię urazić, ale czytając twój tekst, odniosłem takie właśnie wrażenie i nie jest ono pozytywne. Takie podejście do fantastyki jest kiczowate i niezbyt mile widziane (przynajmniej u mnie). Musisz postarać się znaleźć w swoim opowiadaniu te cechy, które mnie doprowadziły mnie do tego wniosku i je wyeliminować. Jeżeli nie pomyliłem się co do wieku, to masz jeszcze czas i wierzę, że ci się uda. W każdym razie twój styl potrzebuje gruntownej przemiany.

Fabuła: Nie urzekła. Przypomina quest z jakiejś gry MMORPG. Bohater dostaje zadanie, idzie je wykonać, znajduje jakieś ciało, przedmioty, zabija wszystko co stanie mu na drodze, nie kłopocząc się na dłuższą niż kilka zdań rozmowę. Typowy schemat kolesia zajebistego. Opaska na oku, świecące, ciepłe tatuaże, trochę magii, zabójcza precyzja, niemalże nieśmiertelny w walce. Wartka akcja? Całe opowiadanie to jedna wielka walka. Bez intryg, spisków, jakiegokolwiek suspensu. Nuda. Trzyma w napięciu? Klimat budujesz nie poprzez sytuację czy zachowanie, ale przez ciągłe powtarzanie jakie to wszystko jest niebezpieczne i jak bardzo nasz niewzruszony i nieustraszony bohater się boi. Zero napięcia. Do wszystkiego dosypujesz niepotrzebną brutalizację i wulgaryzację świata przedstawionego oraz błędy logiczne. Sytuacja, w której sokół nie był w stanie wyrwać dzioba ze skały (koniecznie sobie to wyobraź), autentycznie mnie rozbawiła.

Wniosek: Jakub Wysocki to nie "Główna postać z która fajnie się zidentyfikujesz jako supermacho młody sekxowny twardziel. ". Przynajmniej jeszcze nie teraz. Popracuj nad tym. Mam nadzieję, że moje uwagi będą ci pomocne.

Pozdrawiam.

Nie mam 16 lat, możesz zobaczyć mój wiek w profilu. Nie jestem fanem gier MMORPG ani RPG. Jest to początek historii, przedmioty nie są przypadkowe, tak samo jak miejsce, w którym się znajduje. Bohater nie otrzymał zadania, tylko został skuszony. Nie, nie zamierzam zmieniać niczego w swoim stylu, żeby PODPASOWAŁO Twojemu typowi opowiadań. Komentarz fifipipi to nie moja robota, nie mój pomysł i w żaden sposób się pod tym nie podpisuję.

I muszę przyznać, że to dość potężna krytyka jak na kogoś, kto nie opublikował tutaj żadnego opowiadania. To moje pierwsze kroki i musze przyznać, że niektórzy ( w tym i Ty) mają talent do zniechęcenia.

Hmm... Nie wiedziałem, że to tak boli;).

Mimo wszystko dziękuję za solidną krytykę i wskazówki, postaram się wyciągnąć z tego jak najwięcej. Na pewno dałeś mi do myślenia. Zobaczymy co powiesz o moim nastepnym opowiadaniu.

JW

Średnie opowiadanie napisane dość słabym stylem.
W tekście jest dość dużo błędów, mnożą się zdania niepoprawne stylistycznie. Jeśli chodzi o stronę techniczną, to dużo pracy przed tobą.

Jedna rzecz zwróciła moją uwagę szczególnie, a mianowicie opisy walk. Są po prostu kiepskie. Po pierwsze aż trudno sobie wyobrazić, co się właściwie dzieje, a po drugie to co wyczynia Veskel, zawstydziłoby nawet kopniak z półobrotu Chucka Norrisa. Ten element tekstu zupełnie mi się nie podobał.

Sama fabuła po prostu przeciętna. Nie zaciekawiła mnie. Jedna z setek podobnych historii.

Pozdrawiam.

Dziękuję za przeczytanie i opinię.

JW

Zapraszam do przeczytania mojego najnowszego tekstu:).

JW

Nowa Fantastyka