
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Wieści są niepokojące. Podobno wrogowie pustoszą przygraniczne tereny, a wojska graniczne zostały rozbite. Senat gromadzi armię, która wyruszy na północ i rozprawi się z tymi barbarzyńcami.
Słucham słów posłańca przybyłego do mojego ojca. Staruszek nie jest zadowolony. Wie co zaraz nastąpi.
– Senat prosi, abyś swym doświadczeniem i mieczem wspomógł wojska. Dobrze wiesz, że nieprzyjaciel ma otwartą drogę do ataku na miasto. I wiesz jak skończą jego mieszkańcy, kiedy miasto upadnie.
Ojciec wie. Ja też. Kolejna niewyobrażalna rzeź.
– Wiem. Ale nie jestem już młodzieniaszkiem. Spójrz na mnie przyjacielu. Mam na karku pięćdziesiątek lat. Nie dla mnie wojaczka. Przykro mi, jednak nie znajdziesz tu rekruta.
Myślę o masakrze, która czeka miasto. Myślę o Niej. Nie mogę przecież pozwolić, żeby zginęła pod mieczami przeklętych barbarzyńców! Robię krok do przodu.
– Ojcze ja pójdę. Jestem młody i chcę bronić miasta i… I jego mieszkańców.
Ojciec patrzy na mnie uważnie. Zna kierujące mną motywy. Wzdycha.
– Amantes amentes – stwierdza, a posłaniec dodaje:
– Amor tollit timorem .
Obaj kiwają głową. Wiem, że staruszek nie będzie się sprzeciwiał. Rozumie, że zrobię to, co postanowiłem. Goniec informuje mnie o terminie wymarszu i odchodzi, a ja przymierzam starą zbroję ojca. Pasuje idealnie. Ściągam ją i udaję się na ucztę. Niedługo czeka mnie walka.
Kilka następnych dni mija mi na uzupełnianiu ekwipunku i intensywnych ćwiczeniach. Muszę być w formie. W końcu nadchodzi czas, aby ruszyć. W pełnym wyposażeniu staję w drzwiach i żegnam się z się z tatą. Słowa są zbędne. Oboje wiemy, że sprawa jest prosta. Aut vincere, aut mori. Ściskam prawicę mego rodziciela i idę w kierunku bramy miasta. Po drodze skręcam jednak w boczną uliczkę i pukam do drzwi niewielkiego domu. Otwiera Ona. Patrzy na mnie i smutno kiwa głową.
– Więc to prawda? Idziesz?
Jest taka piękna. Spoglądam w Jej niebieskie oczy i widzę, że się boi. Nie chce żebym szedł. Ale wie, że muszę. I wie dlaczego. Opuszcza głowę, a brązowe włosy skrywają Jej twarz. Lekko chwytam Jej podbródek i delikatnie go unoszę. Odgarniam z twarzy niesforny kosmyk.
– Idę. Ktoś musi.
Obejmuje mnie niezważając na zbroję. Odwzajemniam uścisk starając się przekazać nim całą moją miłość, oddanie i poświęcenie. Czuję delikatny zapach pomarańczy. Boję się, że już nigdy nie poczuję tej woni. Zaciskam zęby i najłagodniej jak mogę odpycham Ją. Robię krok w tył i spoglądam jeszcze raz w błękit Jej oczu. Odchodzę. Nie oglądam się ani razu, choć bardzo bym chciał. Nie robię tego, bo obawiam się, że nie nie znajdę w sobie wtedy sił, aby odejść. Zaciskam zęby i maszeruję w kierunku bram miasta, gdzie gromadził się jego oddział.
Maszerujemy już od tygodnia. Dołączyły do nas wojska z innych miast i teraz prezentujemy siłę, która może przeciwstawić się barbarzyńcom. Patrzę na zawzięte miny maszerujących obok legionistów. Są zmęczeni, ale widać, że nie mogą się doczekać walki. Nadchodzi dies irae. Dzień gniewu. I dzień zemsty. Wielu z tych ludzi miało na północy rodziny, przyjaciół i majątki. Wyruszyli by odpowiedzieć śmiercią za śmierć i zniszczenie. Pytanie tylko czy zdołają to zrobić? Czy my zdołamy? Moje przemyślenia przerywa krzyk dowódcy.
– Jesteśmy na miejscu! Macie godzinę przerwy, a potem bierzemy się za budowę umocnień!
Zgodnie z rozkazem. Po krótkim odpoczynku zaczynamy pracę. Uwijamy się jak w ukropie i wieczorem robota jest skończona. Wyczerpani, ale zadowoleni udajemy się na spoczynek.
Dulcis est somnus operanti.
Rankiem pojawiają się wrogowie. Widok jest niezwykły. Kolejne szeregi odzianych w skóry wojowników wynurzają się lasu i powoli maszerują w kierunku naszych linii. Jest ich wielu, ale jesteśmy gotowi. Stoimy ramię w ramie, tarcza przy tarczy i miecz przy mieczu. Nie przerażają nas wrzaski nieprzyjaciół. W końcu tamci ruszają. Biegną co sił w nogach krzycząc i wymachując bronią. Pada rozkaz. Robimy pierwszy krok, a za nim drugi, trzeci i kolejne. Szeregi wrogów zbliżają się szybko, ale szyk legionistów jest silny. Boję się. Boję się jak diabli, ale myślę o Niej i to dodaje mi sił. Od barbarzyńców dzieli nas już tylko kilka kroków. Mam nadzieję, że Mars nie opuści nas w godzinie próby. Robię jeszcze jeden krok i uderzam.
Wszędzie pełno krwi i płomieni. Łucznicy nieprzyjaciela wypuścili w naszą stronę chmarę płonących strzał, ale nadal tańczę. Tańczę wśród płomieni i krwi, mając wrzaski zabijanych za jedyną muzykę. Tańczę z mieczem, który błyska w mojej dłoni dokonując spustoszeń w ciałach wrogów. Zerkam na innych żołnierzy. Oni również tańczą, ale wielu z nich nie zna kroków tego tańca. Tańca śmierci i bólu.
Z rany na ręce sączy się krew, ale nie zwracam na to uwagi. I tak mam szczęście. W tej bitwie poległo wielu legionistów. Zbyt wielu. Barbarzyńcy wycofali się, ale wiem, że przygotowują się do kolejnego ataku. Dowódca postanowił wycofać się na dogodniejsze do obrony pozycje, jednak ktoś musi osłaniać odwrót wojsk. Zgłosiłem się do tego zadania razem z kilkoma dziesiątkami wojaków. Wszyscy zajmujemy pozycje w okopach. Wiemy co nas tu czeka, ale zostajemy mimo to. Zostajemy, bo nie chcemy uciekać. Zostajemy, bo mamy o co walczyć.
Bo dulce et decorum est pro patria mori.
******
Kochasz kraj, mówili. Takich nam tu potrzeba, mówili. Mówili, że na froncie potrzeba ideałów, zapału i poświęcenia. Mówili: Idź na wojnę, czeka Cię chwała.
Ale na wojnie czeka tylko jedno.
Śmierć.
Wiedziałem o tym. Wiedziałem o tym kiedy zaciągałem się na służbę. Wiedziałem, kiedy ruszałem na wschód. I wiem o tym teraz, kiedy siedzę w okopie. Wojna to śmierć. Wszyscy o tym wiedzą. Ale wojny nadal wybuchają. O wolność, demokrację, ropę, nieważne. Ważne co przynoszą. Nędzę, ból, cierpienie. Wiem o tym, a mimo to tu jestem. Dlaczego?
Rozglądam się. Wokoło mnie siedzą inni żołnierze. Tak jak ja zmarznięci, zmęczeni, niektórzy ranni. Oni również wiedzieli w co się pchają. I przybyli tu z tego samego powodu co ja.
Ojczyzna.
Dla niej warto cierpieć, walczyć i przelewać każdą ilość krwi. Dla niej warto ginąc. Warto, bo jest wszystkim co mamy. Naszą przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Naszą chwałą i naszą hańbą. Wszyscy mamy biało-czerwone serca i dusze. I to się nie zmieni. Nie ważne, że wrogowie strzelają, rany krwawią, a kruki krążą nad nami. Liczy się tylko Polska. Liczy się tylko to, żeby nie pozwolić wrogom zdeptać naszych pól, krzywdzić naszych bliskich i niszczyć nasz kraj. Tylko to się liczy. Tylko.
Cena nie gra roli.
Pociągam łyk szkockiej i przyglądam się butelce. Nie zostało wiele. Wzruszam ramionami.
Cena nie gra roli.
Ofiara. Czy jest coś piękniejszego od śmierci w boju? Wokół brud i smród, ale wciąż otacza nas aura chwały. Wierzymy. Wierzymy, że nasza śmierć nie pójdzie na marne. Że pozwoli innym takim jak my przeżyć i odeprzeć wroga. Dlatego kiedy wróg nadejdzie, będziemy ginąc z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Uśmiechniemy się czując ulatujące z nas życie i spluniemy wrogom w twarz, bo wierzymy. Bo nasze serca są biało-czerwone. Bo jesteśmy żołnierzami Rzeczpospolitej Polskiej. A to zobowiązuje. Bo mimo iż większość z nas łka cicho, nasza odwaga nie zna granic. Za nami las. Wystarczy wstać i pobiec. Ale nikt tego nie robi, bo jest coś gorszego od śmierci.
Hańba.
Hańba i wyrzuty sumienia. Jak mogłem zostawić moich towarzyszy broni i przyjaciół? Jak mogłem ratować siebie wiedząc, że zginą? Jak mogłem okazać się tchórzem niegodnym, miana żołnierza i Polaka? Ci którzy uciekają, nie potrafią znaleźć ukojenia. Ale wszyscy oni znajdowali szybką śmierć.
Po raz kolejny spojrzałem na moich towarzyszy. Ci, którzy nie łkają, mają zacięte miny. Te miny mówią, że wróg nie zdobędzie tu jeńców. Dopóki mamy naboje, będziemy strzelać. Kiedy amunicja się skończy będziemy kopać, bić i gryźć. Do śmierci. Bo jedni muszą zginąć, aby inni mogli być wolni. I nikomu nie przychodzi do głowy, że giną najodważniejsi i najbardziej kochający kraj ludzie, po to, żeby żyć mogli Ci, którzy nie potrafią zdobyć się na poświęcenie. Silni bronią słabych. Tak jest i nikt się nad tym nie zastanawia. Nikt. Teraz my zginiemy, a ci tchórze przeżyją. W kraju zabraknie prawdziwych patriotów. Dlatego wojna zawsze osłabia państwo. Zawsze.
Gdzieś z boku słyszę cichą modlitwę. Jakże mądrze zwracać się do Boga z samego serca piekła na ziemi. Ale Bóg nas nie słyszy. Ziemia jest jego największą porażką i nie będzie ingerować w to, co się tu dzieje. Może kiedy już staniemy u niebieskich wrót pozwoli nam przejść. „Oto żołnierze" powie. Ale dopóki siedzimy w okopach nie możemy liczyć na jego pomoc. Jesteśmy sami. Może to i lepiej? Wojna to nie jest dobre miejsce dla świętych. Choć po chwili namysłu, trzeba się zastanowić, czy w Niebie jest miejsce dla takich jak my? Dla straceńców, którzy zabitych wrogów liczą w setkach? Którzy nie wahają się ani sekundy przed naciśnięciem spustu? Którzy są gotowi oddać duszę diabłu w zamian za zwycięstwo? Nie… Niebo nie ścierpi naszej obecności. Czeka nas piekło. Chociaż to w gruncie rzeczy, niewielka zmiana. Już teraz jesteśmy w piekle. Ale… Wieczne cierpienie i męczarnie? To wysoka cena.
Ale możemy ją zaakceptować.
Rozglądam się jeszcze raz. Ktoś czyści karabin, ktoś inny niespokojnie zerka na wschód. Moją uwagę przykuwa młody wojak wpatrujący się w zdjęcie dziewczyny. Ach…
Miłość.
Obok patriotyzmu, to jedyny sensowny powód, by ruszyć na wojnę. Świadomość, że gdzieś tam daleko jest dziewczyna, którą kochasz dodaje sił. Wiesz, że jesteś tu, aby Ona mogła być bezpieczna. Wiesz, że jeśli ktoś spróbuje Ją skrzywdzić, dosięgniesz go choćby zza grobu. Chciałbyś być przy Niej, ale wiesz, że tylko będąc tutaj możesz być pewny Jej przyszłości. Chciałbyś być blisko, objąć Ją i zapewnić, że będziesz dobrze.
Ale wiesz, że już do Niej nie wrócisz.
Modlisz się, żeby zapomniała. Zapomniała o żołnierzu, który poległ gdzieś daleko. O żołnierzu, który poległ, aby miała okazję być jeszcze szczęśliwą. Który poległ, bo Jej szczęście było ważniejsze od jego życia. Poległ, bo kochał.
Każdy z nas chciałby jeszcze raz zobaczyć swoją ukochaną. Jeszcze raz usłyszeć Jej głos, poczuć dotyk Jej dłoni, powiedzieć 'kocham'. Ale nikt tego nie zrobi. Nikt nie pisze pożegnalnych listów, nie prosi o przekazanie wisiorka czy zdjęcia. Wszyscy wiemy, że kiedy polegniemy Ona będzie wiedziała, że zrobiliśmy to dla Niej i do ostatniej chwili myśleliśmy tylko o Jej oczach i uśmiechu.
Potrząsam głową. Refleksja jest przygnębiająca i piękna zarazem. Pociągam kolejny łyk szkockiej i przyglądam się szlochającemu chłopakowi. Wiem dlaczego płacze. Kolejny młody idealista, który został złamany. Tak już jest. Front niszczy ideały jeden po drugim. Wszystko w co wierzysz i wszystko czym kierujesz się w życiu traci sens w konfrontacji z okrucieństwami i bezsensem wojny. Kiedyś on, ja i wszyscy nam podobni patrzyliśmy na świat w inny sposób. Byliśmy dumni z tego w co wierzyliśmy i choć zdawaliśmy sobie sprawę, z tego, że jesteśmy nieco archaiczni, byliśmy gotowi zmieniać świat. Zmieniać świat w miejsce, gdzie honor, uczciwość i miłość są najważniejsze. Ale nie udało się. To świat zmienił nas. Widzieliśmy krew, ogień i ból. Widzieliśmy śmierć naszych braci i ludzi, którzy stracili wszystko. To w co wierzyliśmy powoli traciło sens. Honor i uczciwość zostały wyparte przez bezwzględność i chęć przeżycia za wszelką cenę. Miłość straciła rację bytu, zmieniając się w nieufność i wrogość. Wszystko czym kierowaliśmy się w życiu umarło. Zostaliśmy tylko pustymi skorupami, które nadal czują, ale już nie wierzą. Nawet gdybyśmy jakimś cudem przeżyli, już nigdy nie będziemy tacy sami. Nigdy. Straciliśmy błysk w oku. Straciliśmy wiarę. I straciliśmy sens. Może to stąd bierze się całą nasza odwaga? Może zrezygnowanie i rozpacz powodują ją na równi z miłością i patriotyzmem? Czego mamy się bać, skoro utraciliśmy cząstkę siebie?
Dręczą mnie pytania bez odpowiedzi. Rozglądam się i patrzę na innych żołnierzy. Moi towarzysze i przyjaciele. Mam tu tylko ich. Patrzę im w oczy i wiem, że do ostatniej walki staniemy ramię w ramię. Żaden z nas nie zostawi rannego kolegi. Nie pozwoli, aby wróg pastwił się nad nim. Przyjaźń również rodzi w nas heroizm. Przypominam sobie dom. Tam również miałem przyjaciół. Płakali kiedy odjeżdżałem. I ja również płakałem. Wiedzieli po co wyruszam. Wiedzieli, że nie wrócę. Ale rozumieli mnie. Wiedzieli, że muszę jechać i muszę walczyć. Muszę bronić tego co kocham, czyli w dużej mierze ich. Mam nadzieję, że oni również zapomną. Zresztą wkrótce wszyscy o nas zapomną. Po co pamiętać o zdziesiątkowanym batalionie, rozbitym w proch gdzieś wśród wojennej zawieruchy? Po co pamiętać o żołnierzach, ginących osłaniając odwrót armii? Po co pamiętać, że każdy z nich miał swoją historię? Że każdy kochał, cierpiał i nienawidził? Jesteśmy tylko pionkami. Trybikiem w wielkiej machinie wojny. Trybikiem, który wkrótce zatrze się i nikt nie zwróci na to uwagi. Może gdzieś daleko uronią nad nami łzę Ci, których kochamy. A może nigdy nie poznają naszego losu? Może do końca będą wierzyć, że jednak przetrwaliśmy, choć nasze prochy rozsypią się po bezimiennym polu bitwy?
Otrząsam się. Znowu zadaję sobie pytania, na które nie znam odpowiedzi. Nie dziwi mnie to. Zapewne nie będę miał już więcej okazji do przemyśleń. Śmierć. Powraca uparcie bez względu na to, o czym myślę. Wiem, że umrę. Chociaż mój umysł krzyczy, każe mi się ratować i uciekać to wiem, że to się nie stanie. Od wielu lat kieruje się sercem. A w moim sercu płonie teraz ogień. Ogień, który pcha mnie do boju. Pcha mnie do boju z biało-czerwoną duszą i z Jej imieniem na ustach. A kiedy nadejdzie śmierć powitam ją z godnością, jak przystało na żołnierza i Polaka. I Choć żal będzie opuszczać tych, których pokochałem, odejdę z uniesioną głową i orłem na dumnie wypiętej piersi.
Gwizd przerywa moje myśli. Wróg nadchodzi, wiem to. Wypijam resztkę whisky i chwytam za karabin. Czuję ogień rozchodzący się w żyłach. Po raz ostatni patrzę w oczy moim towarzyszom i myślę o moich przyjaciołach, rodzinie i o Niej. I po raz ostatnio ruszam do boju.
Leżę. Czuję, że rana jest śmiertelna. Że to koniec. Skończyło się. Od miesięcy walczyłem i wymykałem się śmierci, ale teraz nadszedł czas zapłaty. Jestem na to gotowy. Myślę o tych, których kocham. Mam nadzieję, że zrozumieją i nie będą rozpaczać. Że zapamiętają mnie jako tego, który zginął, aby inni mogli żyć. Myślę o Niej. Tylko ta myśl sprawia, że żal odchodzić. Prawie czuję zapach Jej włosów i dotyk Jej dłoni. Prawię widzę Jej oczy. Zastanawiam się, co teraz robi. Czy myśli o mnie? Czuję, że tracę świadomość. Mam nadzieję, że nie umarłem na darmo. Zamykam oczy.
Pustka.
******
Ból jest nie do zniesienia. Dziwi mnie to. Rana miała być śmiertelna. Czy to czeka mnie po śmierci? Ból? Otwieram oczy i widzę krzątających się wokoło ludzi. Patrzę na ich mundury. Wrogowie. Czyli jednak nie umarłem. Cholera, wygląda na to, że dostałem się do niewoli. Nie tak miało być. Miałem polec tam ze szpadą w dłoni, ale niewola to coś zupełnie innego. Nie jestem na to gotowy, nie…
Jeden z nieprzyjaciół dostrzega, iż się obudziłem. Krzyczy coś do swojego towarzysza i podchodzą do mnie. Patrzą na mnie z pogardą i wyższością. Biorą nosze, na których leżę. Niosą mnie do szpitala. Obóz jeniecki ze szpitalem. Nieźle. Rana jest ciężka, ale lekarz twierdzi, że przeżyję. Nie jest dobrze.
W szpitalu spędzam trzy długie tygodnie. Trzy tygodnie w samotności. Niemal z radością witam informację o przeniesieniu mnie do wspólnej celi. Kiedy żołnierze prowadzą mnie przez obóz staram się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Jeden z żołnierzy oparł muszkiet o ścianę baraku. Inny odpiął szpadę i położył ją na ziemi. Widzę około setki strzelców. Ucieczka wydaje się niemożliwa. Wydaje się.
W końcu trafiam do celi i jestem zawiedziony. Widzę całkowicie złamanych ludzi siedzących przy ścianach i gryzących twardy niczym kamień chleb. Próbuję rozmawiać z nimi, ale nie odnosi to skutku. Przestraszeni odwracają głowy i zdają się nie słyszeć moich słów. Siadam więc w rogu celi i znajduje wśród leżącego na podłodze piasku długi gwóźdź. Oglądam go uważnie. Zastanawiam się właśnie nad wbiciem go sobie w brzuch, kiedy drzwi do celi znowu się otwierają. Żołnierze, którzy weszli do środka kierują się w moją stronę. Wstaję. Kiedy są odpowiednio blisko rzucam się na nich próbując dosięgnąć ostrzem, jednak są na to przygotowani. Pierwszy cios, zadany rękojeścią szpady, łamie mi nos. Drugi, kolbą muszkietu w kark, pozbawia przytomności. Budzę się w niewielkim pokoju, przywiązany do krzesła. Przede mną stoi nieprzyjaciel. Oficer. Wygląda na to, że czeka mnie przesłuchanie. Wróg zadaje pytanie, ale nie słucham dokładnie. Przez chwilę patrzę na niego, po czym pluje mu w twarz. Cios pięścią w złamany nos boli jak diabli. Spoglądam oprawcy w oczy i uśmiecham się. Spluwam po raz kolejny. I otrzymuję następny cios. I następny. I jeszcze jeden. I jeszcze. Po kilku godzinach moja twarz jest sino-fioletowa. Wrogi oficer jest wściekły, ale ja nadal się uśmiecham. Muszę pokazać im, że się nie złamię. Nie ważne o co pytają, nie usłyszą ode mnie ani słowa. Mogę tu zginąć, ale się nie złamię. Nie skończę jak ci w celi. Nigdy. Oprawca zadaje mi jeszcze kilka ciosów i każe wyprowadzić. Wiem, że to nie koniec. I mam rację. W ciągu następnych tygodni częstują mnie wszelkimi dostępnymi im torturami. Biczowanie, tortura wodą, przypalanie, bicie, łamanie kości, to tylko niektóre ze sposobów wroga. Ale nadal się uśmiecham. W końcu zaprzestano przesłuchiwań. Jednak to nie koniec udręki. Zostaję zamknięty w małej ciemnej celi. Całkiem sam. Całymi dniami i tygodniami siedzę na niewygodnej pryczy, a moim jedynym zajęciem jest myślenie. Więc myślę. Trochę o wojnie i trochę o wolności. Ale głównie o Niej. Tylko ona sprawia, że jeszcze nie oszalałem. Myślę o niej i prawie widzę błękit jej oczu, prawie czuję zapach jej włosów, smak jej ust i gorąco jej ciała. Prawie. Dzieli nas tak wiele kilometrów. Nie mogę znieść tej myśli. Chcę być przy niej i to teraz. Przy pierwszej okazji próbuję uciec.
Złapali mnie zanim dobiegłem do drugiej linii zabezpieczeń. I ukarali. Najpierw doraźnie, za pomocą butów, pięści i kolb. Później w bardziej przemyślany sposób, używając fachowych narzędzi. Do celi wracam ledwo żywy. Przez jakiś czas wracam do zdrowia. Kiedy mi się udaje próbuję znowu. Tym razem dobiegłam dalej, poza teren obozu. Jednak znowu nie mam szczęścia. Natykam się na patrol. Tym razem chcą mieć pewność, że nie spróbuję znowu. Przestrzelają mi kolana. Oba. Ale pieprzę ich pewność. Nie poddam się łatwo. Nie poddam się nigdy. Bo tam, za tym murem czeka Ona. Więc podejmuję kolejną straceńczą próbę. Żołnierze, którzy mnie złapali są naprawdę wściekli. Postanawiają, że dostąpię dwóch zaszczytów. Pierwszym okazuje się przydzielenie mi osobistej straży. A drugi… Cóż. Przestrzelili mi kolana, żebym nie mógł chodzić, ale nadal mogę się czołgać. Odcinają mi więc lewą rękę. Przez kilka dni siedzę otępiały wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze niedawno było moje ramię. Marzenia o ucieczce kończą się, czy mi się to podoba czy nie. Siedzę więc w mojej małej celi i staram się pogodzi z myślą, że nie zobaczę Jej już nigdy. I nagle przychodzi Ten dzień. Większość strażników odchodzi z obozu, a po kilku godzinach przez główną bramę wjeżdżają Oni. Powoli, z godnością, koń przy koniu. Zbroje lśnią w słońcu, a na długich lancach powiewają proporce. Wychodzę konnym na spotkanie. Długo patrzę na nich niemogąc nacieszyć oczu widokiem rodaków. Jeden z kawalerzystów zsiada z konia, podchodzi do mnie. Kładzie mi rękę na prawym ramieniu i oznajmia:
– To koniec, bracie. Wojna się skończyła. Wracamy do domu.
Nie potrafię powstrzymać łez.
******
Robię głęboki wdech. Mimo wielu dni jazdy nadal nie potrafię się nacieszyć zapachem lasu. To miła odmiana. Zamienić zapach krwi i śmierci na zapach lasu. Zamienić szczęk oręża i krzyki rannych na śpiew ptaków. Droga jest naprawdę przyjemna. I właśnie dlatego choć kolczuga i miecz ciążą straszliwie, a mięśnie bolą od ciągłej jazdy, nie zatrzymuję się na dłużej. Ale głównym powodem, dla którego tak się spieszę jest Ona. Minęło wiele czasu. Zbyt wiele. Wiem doskonale, że nie mam już do czego wracać. Jej ojciec wydał ją za szlachcica z dobrej rodziny. To dziwne, ale cieszy mnie to. Z tego co dowiedziałem się w ostatniej wiosce, którą odwiedziłem są szczęśliwi. A Jej szczęście to jedyne, na czym naprawdę mi zależy. Szczęście, którego ja – ubogi kaleka, który nie był przy Niej od lat – nie mógłbym jej zapewnić. Ale chcę ją zobaczyć. Jeszcze tylko jeden jedyny raz. Później odejdę. Nie mam szans na powrót do armii, ale muszę spróbować. Wojna… Nie można tak po prostu z niej wrócić. Wspomnienia śmierci, które zadałem prześladują mnie. Kiedy zamykam oczy widzę oczy moich wrogów. Czuję jak mój miecz przebija zbroję i miękko wchodzi w ciało. Czuję krew tryskającą na moją twarz, po przecięciu czyjejś tętnicy. Czuję śmierć. Powracają również wspomnienia chwil spędzonych w niewoli. Ból, zwątpienie i rezygnacja. Zerkam na wiszący luźno lewy rękaw kolczugi i wzdycham. Ta wojna kosztowała mnie wiele. Bardzo wiele. Ale było warto. Uchroniliśmy kraj przed zniszczeniem. Uchroniliśmy ludzi. Uchroniliśmy Ją. I dlatego gdybym miał jeszcze raz podjąć decyzję o wymarszu, nie zawahałbym się ani sekundy. Bo są rzeczy ważniejsze od ręki czy spokojnego snu. Są rzeczy, za które warto umrzeć. Z tym przeświadczeniem pojechałem na wojnę.
I z tym przeświadczeniem wracam.
W końcu dotarłem na miejsce. Pytam jednego z wieśniaków gdzie Ją znajdę. Patrzy na mnie podejrzliwie, ale odpowiada. Jadę we wskazanym kierunku i po chwili jestem na miejscu. I nareszcie po setkach przebytych kilometrów, hektolitrach przelanej krwi i latach nieustannej walki widzę Ją znowu. Jest jeszcze piękniejsza niż dawniej. Nagły podmuch wiatru rozwiewa jej włosy i odsłania twarz. Patrzę na nią i teraz wiem już na pewno. Warto było cierpieć, żeby móc Ją ujrzeć. Po chwili podnosi na mnie wzrok. Nie poznaje mnie, ale ja dostrzegam tylko jej oczy. Są dokładnie takie jak zapamiętałem. Niebieskie i piękne. I nagle ich wyraz zmienia się. Dostrzegam w nich bezbrzeżne zdumienie i niedowierzanie. Poznała mnie. Chciałbym objąć Ją i pocałować, ale wiem, że nie mogę. Podjeżdżam więc tylko i zdejmuję z szyi niewielki wisiorek. Podarowała mi go wiele lat temu, żeby chronił mnie w czasie walki. Zbliżam się i oddaję jej amulet. Nie mówię nic. Słowa są naprawdę zbędne. Patrzę na nią jeszcze jeden, ostatni raz. I odjeżdżam.
Nie obracam się ani razu.
Jadę dalej w stronę najbliższego miasta. Może jednak uda mi się dostać do wojska. Może udowodnię, że prawa ręka w zupełności mi wystarcza, a słaba kondycja moich nóg nie jest żadną przeszkodą. Może. A może nie. Moje rozmyślania przerywa widok dwóch postaci stojących na trakcie. Dostrzegam też jedną, ukrytą wśród krzaków.
Bandyci.
Jeden z nich żąda, abym oddał mu pieniądze, zbroję i miecz. Pieniędzy nie mam, a uzbrojenie jeszcze mi się przyda. Dobywam więc broni i ruszam w ich kierunku. Szybko orientuję się, że to błąd. Orientuję się, kiedy bandyta z krzaków wypuszcza strzałę. Patrzę na pędzący w moim kierunku pocisk i nie czuję nic. Nie czuję nic również wtedy, gdy grot rozcina płaszcz i rozrywa kolczugę. W końcu wbija się w moje ciało. Teraz czuję. Czuję jak mięśnie rozrywają się, a krew gorącą strugą spływa po mojej skórze. Ale jestem z tym pogodzony. Powoli przechylam się w siodle i spadam. Ciężko uderzam plecami o ziemię i tracę oddech. Po chwili widzę krzywy uśmiech nachylającego się nade mną obdartusa. Zbieram w sobie siły i ostatnim wysiłkiem pluję mu w twarz. Uśmiech banity znika zastąpiony grymasem wściekłości. Unosi włócznię.
Widzę błękitne oczy i czuję pomarańcze.
A potem nic.
Tylko ciemność.
Jej, ona itp pisze się z małej litery w opowiadaniach innych niż epistolograficzne.
Reszty nie będzie, bo nie doczytałem, nie podeszło.
Prócz tego, na co zwrócił uwagę a.k.j, ja mam takie dziwne wrażenie, że cała scena z posłańcem jest absurdalna w kontekście późniejszej treści. Wyobrażasz sobie sytuację, w której wysyła się posłańca, żeby powołać każdego żołnierza z osobna?
W ogóle, zwracanie się do posłańca per "przyjacielu"...
Wkurza mnie kumulacja wstawek po łacinie. Nigdy nie uczyłem się tego języka, znam kilka aforyzmów, orientuję się na tyle, żeby zrozumieć większość aforyzmów, które tu wtrąciłeś. Ale i tak mnie to wkurza.
Wymiękłem nieco po scenie wymarszu. Nie zainteresowało.
Jej, ona itp pisałem z litery wielkiej celowo.
Poza tym częśc pierwsza jest niestety najsłabsza, więc będę wdzięczny, jeśli następne opinie będą opiniami ludzi, którzy przeczytali całośc/więksośc.
Scena z polskim żołnierzem jest tak patetyczna i mdła, że aż odechciewa się czytać. Kilka razy podczas całej sceny. Ale nie - myślę sobie. Będę twardy. Za ojczyznę. Lecimy dalej.
Zamiast pieprzyć bez sensu i o niczym, lepiej pokazałbyś w ładnym, zgrabnym opoku z fabułą, jak to wojna niszczy ideały, pozbawia nadziei itd. Twoje opowiadanie jest trochę jak "Katyń" Wajdy: patetyczne, przegadane i nudne. A powinno być jak "Szeregowiec Ryan": mocne, pełne akcji i emocji pokazanych przez reakce i działania, a nie puste słowa.
ze szpadą w dłoni - ta, może jeszcze w pozycji szermierczej?
Po kilku godzinach moja twarz jest sino-fioletowa - skąd bohater ma to niby wiedzieć?
Ale nadal się uśmiecham - po kilku tygodniach tortur, prawdopodobnie głodówki itd.? Już to widzę.
siedzę na niewygodnej pryczy - j/w. Z obity, przypalony, z połamanymi kośćmi. Siedzi. Taaa... I zawija w sreberka?
gorąco jej ciała - gorąc
Przy pierwszej okazji próbuję uciec. - Nie chce mi się już powtarzać o tym przypalaniu, obiciu, zmaltretowaniu i połamanych kościach.
Złapali mnie zanim dobiegłem do drugiej linii zabezpieczeń. - Do uciekinierów się strzela, nie łapie. Po co meczyć się bieganiem?
Do celi wracam ledwo żywy - brzmi, jakby właśnie wrócił po obiadku u teściowej.
Kiedy mi się udaje próbuję znowu. Tym razem dobiegłam dalej, poza teren obozu - wspominałem już o strzelaniu do uciekinierów?
Pierwszym okazuje się przydzielenie mi osobistej straży - poległem. Osobista straż w obozie jenieckim. Pewnie.
wjeżdżają Oni - Obcy!
Zbroje lśnią w słońcu, a na długich lancach powiewają proporce - chwila, coś nie ta. Najpierw koleś dostaje manto kolbami karabinów, a teraz wjeżdża konnica w lśniących zbrojach? WTF?
Długo patrzę na nich niemogąc nacieszyć oczu widokiem rodaków - nie mogąc.
Nie potrafię powstrzymać łez - a ja śmiechu. To do tej pory jednyna (prócz kilkukrotnego zwątpienia) moja reakcja na ten tekst.
Reszty nie będe wypisywał, nie chcę rozdymać komentarza. Zanim skomentuję całość mam pytanie do autora: wszystkie te fragmenty przedstawiają perypetie jednego żołnierza?
A, jeszcze, póki pamiętam:
Przecinki. Często nie ma ich tam, gdzie być powinny.
Ogólne wrażenie: opowiadanie jest bez sensu. Poważnie. Takie pseudofilozoficzne i martyrologiczne, do tego napisane w nie najlepszym stylu.
Jeśli to wszystko dzieje się w jednym świecie, to autor powinien nieco zainteresować się realizmem historycznym. Połączenie dwóch gości rzucających sobie sentencjami łacińskimi z kawałkami o Senacie przywodzi mi na myśl starożytny Rzym. Spoko. Później mamy siedzącego w okopach Polaka, który przez całą przydługawą i nudzącą scenę rozmyśla o okrucieństwie wojny. Dalej - koleś dostaje się do niewoli, gdzie okładają go kolbami, a potem wjeżdża konnica. Wow! No i na koniec w kolczudze, na koniu, wędruje sobie, znów rozmyślając. Autor nie widzi tutaj małych niedociągnięć? Takich delikatnych?
Na koniec zaś spytam: gdzie tutaj jest fantastyka?
Pozdrawiam
Jako, że to mój pierwszy komentarz na tym forum - witam wszystkich.
Wracając jednak do opowiadania...
Nie wiem, czemu się tak uparliście na nie. Co prawda: specyficzny styl jest (bo i czas teraźnieszy i pomieszanie epok), ale ja widzę w tym coś więcej. Opowiadanie pokazuje, że wojna na przestrzeni wieków wcale się tak nie zmieniła. Nadal niszczy ideały, ale zawsze warto mieć nadzieję na lepsze czasu :). Dlatego uważam, że to mieszanie epok wcale na złe nie wyszło. Bo pamiętajcie, że opowiadanie to nie tylko: byłem, zrobiłem i wróciłem. Musi być jakiś cel. Ja tu go widzę.
Teraz błędy:
Słowo Ona - wiadomo, powinno pisać się z małej litery, ale tutaj pojawił się zabieg stylistyczny, który miał podkreślić miłość bohatera do kobiety.
Racja, łacińskie wstawiki trochę wkurzają, jako że nie znam za wiele słówek, nie licząc oczywiście ,,ave Cesar"
exturio, jeśli chodzi o te powiewające proporce i kolby karabinów. Wyobraź sobie, że był taki XVII wiek. I wyobraź sobie, że tam zbroje były i pistolety też były. Autor nie powiedział: to teraz mamy sobie wiek XXI... Czytaj między wersami.
KtoMaCiastkoTenMaMoc:
ja widzę w tym coś więcej - a ja nie. Napisałem w poprzednim komentarzu porównanie do "Katynia". Problemem wielu autorów jest przekonanie, że uda się wzbudzić w czytelniku jakieś uczucia przez mostrualnie rozrośnięte, pseudofilozoficzne rozmyślania bohatera. Nie uda się. To jest zwyczajnie nudne.
uważam, że to mieszanie epok wcale na złe nie wyszło - z odczuciami się ponoć nie dskutuję, więc nie podejmę tego tematu, bo to tylko i wyłącznie kwestia osobistego odbioru.
zabieg stylistyczny, który miał podkreślić miłość bohatera do kobiety - takie rzeczy podkreśla się treścią, nie formą. Forma w takich kwestiach jest nieubłagana.
Wyobraź sobie, że był taki XVII wiek. I wyobraź sobie, że tam zbroje były i pistolety też były - wyobraź sobie, że za taki pistolet można było kupić całą wieś, więc przeciętnego żołdaka nie było na niego stać, a nawet jesli zdarzyłby się ktoś, kto taki zdobył jako łup, to z pewnością nie okładałby tym po łbie nic niewartego jeńca. Zaś popularne wśród wojsk najemnych i niektórych formacji piechotnych arkebuzy ważyły jakieś 8-10kg, więc nikt z nimi nie biegał, a jeśli okładaliby człowieka takim czymś po łbie, to wyobraź sobie efekt. Jeniec by tego najzwyczajniej nie przeżył.
W dodatku wcześniej, w tym samym fragmencie, autor wspomina o okopach, czego nie raczyłeś zauważyć. Okopy na polu bitwy to wynalazek I WŚ, były odpowiedzią na stacjonarne karabiny maszynowe i zapoczątkowały ideę wojny pozycyjnej. Jakoś mi nie współgra I WŚ z XVII wiekiem. Tak samo jak ta szkocka, która poza Imperium Brytyjskie na większą skalę wyszła dopiero około XIXw. Wcześniej w Europie kontynentalnej jej nie znano, z pewnością nie we wschodniej części.
Na koniec zaś - świadomość narodowa w XVIIw? Błagam Cię, wtedy dopiero na terenach Polski szlachcice zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, że są Polakami, daleko do tego było mieszczaństwu czy chłopstwu, a wszak to mieszczaństwo dawało najwięcej żołnierzy (nie licząc najemników, którzy czuli się przynależni temu, kto więcej płacił i z pewnością nie mieli rozbudowanych przemyśleń na tematy patriotyczne).
Proponuję porządny risercz przed takimi komentarzami, bo można przypadkiem wyjść... No, źle można wypaść.
I nadal nie wiem, gdzie tu jest fantastyka.
Pozdrawiam
Przeczytałem do bodajże czwartej strony i odpuściłem. Strasznie podniosłe i patetyczne, nie cierpię tekstów ociekających patrotycznymi przemyśleniami i bólem poświęcenia za ojczyznę. Kojarzyło mi się z tym shitem Twardocha, tyle że w wersji językowej light, co też nie jest według mnie plusem opowiadania. Tyle ode mnie.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Drogi/a Exturio.
Oczywiście przyjąłem do wiadomości wszystkie Twoje uwagi, ale czuję się zobowiązany, aby podkreślic, że:
1. To opowiadanie nie miało byc odbiciem realiów historycznych, więc pewne (nawet spore) nieścisłości się pojawiają.
2. Emocje miały byc patetyczne i przerośnięte.
3. Postacie są oczywiście cztery różne. Kolejne opowiadania są kolejną częścią poprzedniego, ale bez przesady. Np. w części 3 niekoniecznie został ranny w trakcie walki w okopie, to równie dobrze mógł byc zwykły szturm w polu otwartym.
Niemniej jednak dziękuję za konstruktywną krytykę.
Pozdrawiam,
LordVetinari
@LordVetinari:
Tutaj, faktycznie, mój błąd. Nie zauważyłem gwiazdek między tymi częściami. Gdybyś wrzucił tam po wolnej linii przed nimi i po nich, to by było bardziej czytelne.
Jeśli piszesz o Polsce to licz się z tym, że będę odbierał to historycznie, bo nie zaznaczasz nigdzie, że to alternatywna rzeczywistość.
Co do emocji - nie rozumiem zamysłu. To tylko męczy i zniechęca. Jak już wspomniałem, powtórzę innymi słowami - lepiej emocje pokazywać, niż o nich mówić.
Napisz coś innego, mniej napompowanego, przeczytałbym, żeby wyrobić sobie jakieś konkretne zdanie o Twoim stylu.
Pozdrawiam
LordzieV, naprawdę odpuść sobie takie pasażowanie przez wieki, nadziane wzniosłomdłym pitoleniem o ojczyznach i dziewczętach lubych ponad życie.
Znajdź imperatywy w poszczególnych przeszłych epokach, wymyśl je dla przyszłych wieków, ukaż je tak, jak radzi exturio --- mniej kazań, więcej akcji...
Nie omieszkam ;)