
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Tekst ów jest dopiero wstępem do opowiadania, które zacząłem pisać już jakiś czas temu. Wciąż jednak nie zostało ukończone. Wstawiam jednak prolog, by dowiedzieć się, co robię źle, albo czy w ogóle tekst jest godny zauważenia, bo sam niestety nie jestem w stanie ocenić.
Także zachęciam do przeczytania. Życzę miłej lektury ;D
***
Południowa Francja
Klasztor braci Dominikanów
1515 A. D.
Płomyk świecy drżał delikatnie trącony zimnym podmuchem, który wcisnął się do izby przez nie dość szczelny mur. Sporą komnatę oświetlało zaledwie to jedno, jedyny źródło światła i chociaż rozpraszało ciemności dla zwykłego człowieka – a tym bardziej dla członka jakiejś bogatej rodziny – mogłoby wydawać się nie dość wystarczające. Deszcz łomotał w okna zakłócając ciszę.
Przy niewielkim stole wykonanym z dębowego drewna siedział pochylony mężczyzna. Odziany był w stary, zniszczony habit przepasany zwykłym, szarym sznurem. Wyraźne zakola i białe plamy na włosach wskazywały, że zakonnik nie był już najmłodszy wiekiem i najlepsze lata miał już za sobą. Któż mógł wiedzieć, może właśnie dlatego wstąpił do zakonu? Wielu tak robiło i na dobrą sprawę nie dało się rozpoznać ilu braci, czy kapłanów w rzeczywistości służyło Bogu, a ilu własnym zachciankom.
Mężczyzna westchnął cicho biorąc do ręki gliniany kubek i pociągając solidny łyk. Zimna woda schłodziła wyschnięte gardło powodując dreszcze. Zakonnik był wychudzony, jakby nie jadł przez wiele dni. Zapadnięte kości policzkowe, przygarbiona sylwetka oraz grube wały pod oczami były prawdziwym symbolem dominikanów i prawdziwych członków tegoż zakonu. Ci bowiem wstąpili w szeregi braci, by oddać się pokucie lub służbie. Niewielu jednak potrafiło znieść ciężkie warunki bytu i wybierało dwie łatwiejsze drogi: albo wycofanie się z szeregów chrześcijańskiej braci, albo stanie się jednym z tych, którzy za kapturem Bożej służby służyli jedynie sobie.
-Ojcze– rozległ się cichy głos dochodzący od strony wyjścia do izby.
Po chwili w drzwiach stanął młodzieniec w stroju podobnym do tego, jaki nosił jego mężczyzna nazwany ojcem. Chłopak był jednak mniej wychudzony i w oku wciąż tliła mu się iskra pychy, która jednak musiała zniknąć po wieloletniej służbie zakonnej.
-Czy życzysz sobie czegoś?– zapytał młodzieniec przyglądając się potężnym szafom wspartych o ściany izby. Stare, zakurzone tomiszcza zalegały wyginające się od ciężaru półki. Dla uczonych to miejsce byłoby większym cudem niźli królewski zamek.
-Nie, bracie, mam wszystko, czego mi potrzeba– odparł ojciec dominikanin pocierając dłonią o dłoń, by ogrzać zmarznięte ręce.– Przyjdź za kilka godzin z zapasem świec, bo ta może nie wystarczyć mi na całą noc pracy.
-Rozumiem, ojcze– rzekł młodzieniec zaciskając zęby. Po jego twarzy przebiegł cień. Wiedział bowiem, że tej nocy nie zazna zbyt wiele snu z konieczności czuwania nad zakonnym ojcem. W prawdzie nie wiedział, co by się stało, gdyby nie przyniósł tych świec, ale wolał nie ryzykować. Przybył do zakonu, by odprawić pokutę i wiedział, że nie ma innego wyjścia.
-Czy coś jeszcze?– zapytał patrząc za siebie w mrok korytarza.
-Nie, bracie, to wszystko.– odparł starszy dominikanin kiwając w podzięce głową.
Młodzieniec odszedł zamykając za sobą drzwi, które zatrzasnęły się z cichym stuknięciem.
Ojciec ponownie uniósł do ust gliniany kubek wypijając do dna jego zawartość i odetchnął rozkoszując się przyjemnym dreszczykiem przechodzącym po plecach. W końcu wstał z twardego krzesła podchodząc do jednej z wielkich szaf. Na najniższej półce leżały ogromne sterty zwojów oraz czystych, niezapisanych ksiąg. Dominikanin pochylił się, lecz po chwili jęknął chwytając się za plecy.
-Panie…– szepnął spoglądając na duży, drewniany krzyż wiszący nad drzwiami.– Żem słaby już, daj mi sił Ojcze Niebieski.
Tym razem jednak nie wystawiał na próbę swoich pleców, ale uklęknął przy szafie wyciągając kolejne sterty zwojów. W końcu wymacał na półce gruby wolumin. Powoli wysunął go, jakby księga była samym Pismem Świętym i z westchnieniem ulgi spojrzał na twardą oprawę. Z uśmiechem pokiwał głową rzucając tomiszcze na podłogę i ładując zwoje z powrotem na półkę. Potem chwycił znów księgę i podchodząc do stołu rzucił ją na blat samemu opadając na twarde krzesło. Zamaszystym ruchem obrócił wolumin w swoją stronę i nabierając głęboki oddech dmuchnął wzbijając w powietrze tumany kurzu. Przetarł dłonią okładkę zbierając pajęczyny i resztki siwego pyłu, który nagromadził się przez wiele lat. Dopiero teraz na jego twarzy zagościł prawdziwie radosny uśmiech. Zawsze tak było, gdy zasiadał w swej pracowni przed kolejną księgą bądź kroniką do spisania. Miał nadzieje, że nie robi tego tylko dla siebie, a nawet dla samego zakonu, lecz dla Boga. W końcu księgi miały służyć ludziom, a skoro tak, to i Panu.
Ojciec dominikanin powoli, niemal z namaszczeniem, otworzył księgę. Spojrzał na pierwszą stronę i muskając ją palcem przerzucił spoglądając na kolejną. Przejechał dłonią po zgięciu by dobrze ułożyć stronice i zerknął na pióro leżącego przy szklanym pojemniku z atramentem. Wdychając zapach starych stron sięgnął po swoje przybory. Łagodnym ruchem otworzył wieko szklanego pojemniczka tak, aby nie rozchlapać jego zawartości i przesuwając je na odpowiednie miejsce chwycił za pióro. Sprawdził, czy od księgi do pojemnika jest wygodna dla niego odległość i mocząc koniec pióra w atramencie powoli przeniósł dłoń nad księgę. Zamaszystym, acz nie dość szybkim gestem postawił pierwszą literę.
-L…– przeczytał głoskę na głos uśmiechając się, jakby był aniołem i właśnie dokonał cudu. Zaraz jednak uśmiech zniknął i jego miejsce zajęło ponure skupienie. Ogromne litery zajmowały kolejno pierwszą i drugą stronę składając się w jeden napis. Kiedy dominikanin zakończył kreślić ostatni znak oderwał dłoń od księgi i przechylając głowę spojrzał na swoje dzieło.
-Liga Świętego Piotra– przeczytał cichutko, jakby bojąc się, że nawet pośród tych murów, w jego własnej izbie, ktoś niepożądany mógł usłyszeć te słowa.
Nic się jednak nie stało: drzwi nie skrzypnęły nagle, ani nie rozległ się żaden stukot. Ojciec pokręcił głową parskając.
-Paranoja– syknął znów zerkając na napis, jednak ponownie już go nie odczytał.
Od razu uniósł dłoń przewracając kolejną stronę. Znów umoczył pióro w atramencie, lecz zawahał się zatrzymując rękę w pół drogi do księgi. Uniósł pióro pocierając jego szerokim, miękkim końcem podbródek. Począł się zastanawiać od czego tak w ogóle powinien zacząć tę kronikę. Liga Świętego Piotra. Powtarzając w duchu tę nazwę coś w nim drgnęło, jakby dawne wspomnienia, które zatarły się gdzieś, niczym strony w bardzo starych księgach. Teraz jednak wszystko zaczęło wracać niczym łaska Ducha Świętego oświecająca serca i umysły. Ojciec szybkim ruchem położył dłoń na potężnym woluminie ponownie zaczynając pisać.
Rok 1452.
O matko. Zawsze uważałam, że nadużywam imiesłowu współczesnego, ale ten tekst bije wszystkie rekordy.
Bardzo dużo błędów, nie będę ich wymieniał. Zanim przystąpisz do napisania dalszego ciągu, powalcz ze stylem, ortografią i interpunkcją. Pozdrawiam.
Mastiff
zapachniało mi z początku "filarami ziemi" a potem "skrybą". szczerze mówiąc to nie zaciekawiłeś mnie chociaz bardzo lubie fantastykę na bazie historii, co wcale nie oznacza, że moze byc fajne. jak na razie za mało pokazałeś:)
pozdrawiam serdecznie i życze powodzonka
Potwierdzam opinie przedmówców. Dużo błędów, ciągłe -ąc, -ący kaleczy nie tylko styl, czasami także gramatykę i logikę. Dżizas, aż kusi mnie żeby wyliczyć, ile procent słów tutaj to imiesłowy. Często użyte zupełnie od czapy. Moje ulubione przykłady:
W końcu wstał z twardego krzesła podchodząc do jednej z wielkich szaf.
Najpierw wstał, potem podszedł. Imiesłów współczesny użyty bez sensu. Jeśli już, to uprzedni: wstawszy. A najlepiej: Wstał i podszedł do szafy.
Powtarzając w duchu tę nazwę coś w nim drgnęło...
Kto powtarzał? On, czy jakieś „coś"? Znowu dziwne umiłowanie imiesłowu wpędziło autora w absurd gramatyczny.
Mężczyzna westchnął cicho biorąc do ręki gliniany kubek i pociągając solidny łyk
Spróbuj jednocześnie westchnąć, wziąć do ręki kubek i pociągnąć łyk. Ja nie umiem.
I drugi błąd: cicho westchnął czy cicho wziął? Przecinek wyjaśniłby sprawę.
A z innych kwiatków szczególnie podobało mi się:
mogłoby wydawać się nie dość wystarczające - tautologia
zakonnik nie był już najmłodszy wiekiem - tautologia
białe plamy na włosach - coś sobie wylał? Kiepski opis siwizny.
Niewielu jednak potrafiło znieść ciężkie warunki bytu i wybierało dwie łatwiejsze drogi: albo wycofanie się z szeregów chrześcijańskiej braci, albo stanie się jednym z tych, którzy za kapturem Bożej służby służyli jedynie sobie.
Sprzeczność: chyba chodziło o to, że niewielu potrafiło znieść życie w zakonie, a wielu wybierało łatwiejsze drogi.
Powoli wysunął go, jakby księga była samym Pismem Świętym i z westchnieniem ulgi spojrzał na twardą oprawę. Z uśmiechem pokiwał głową rzucając tomiszcze na podłogę...
Najpierw sugerujesz nabożny stosunek ojca do księgi jakby była samą Biblią a potem sru! - ojciec pierdyknął tym w podłogę. Sprzeczność. Pismem Św. by nie rzucał.
Nie rozumiem też zachowania tego ojca nad księgą. Uśmiecha się, a zaraz potem jest ponury. Dlaczego?
Mówi „paranoja" - jesteś pewien, że XVI-wieczny mnich znałby to słowo?
Moja ogólna rada: więcej namysłu nad znaczeniem poszczególnych zdań. Więcej troski o odpowiedni dobór słów. I koniecznie ogranicz imiesłowy.
Z tego tekstu może coś jeszcze być. Mimo błędów, daje się to przeczytać. Jednak na podstawie samego prologu nie ma jak ocenić bardzo ważnych (obok poprawności językowej) rzeczy: czy tekst wciąga i czy fabuła trzyma się kupy.
Pomijając błędy wskazane przez przedmówców, z prologu właściwie nic nie wynika. Dopiero dalsze części pozwolą w jakikolwiek sposób ocenić tekst.
Pozdrawiam.