- Opowiadanie: dud86 - Trupi pierścień

Trupi pierścień

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Trupi pierścień

Od ponad tygodnia ciągle padał deszcz. Nie było w tym nic niezwykłego, czego innego bowiem można się było spodziewać po ostatnim tygodniu października? Mimo wszystko, całą wieś Łukowce dopadł jesienny, depresyjny nastrój. Nawet zwierzęta czuły się jakoś inaczej, psy cały dzień spędzały na ganku lub w budzie, smutno podzwaniając łańcuchami, a w chlewikach i oborach niewiele ubywało z koryta. Ludzie także niechętnie otwierali drzwi swoich domów, jakby bali się, że panujący przez cały dzień półmrok wleje się im przez próg. Wychodzili więc jedynie po to, by oporządzić bydło lub udać się do wychodka. Jak co sobotę przyjechał do remizy zespół z miasta, ale tym razem nikt nie przyszedł potańczyć. Deszcz spłukał z mieszkańców Łukowców jakąkolwiek chęć do zabawy; nawet starowinki nie plotkowały tak jak zwykle wychodząc z niedzielnej mszy i niemal biegły do swych domów, by w ciszy oddać się sztuce robienia na drutach. Życie towarzyskie w Łukowcach umarło jakby wyczekując zbliżającego się święta zmarłych.

Grube krople deszczu odbijały się z łoskotem od blaszanego parapetu okna łukowieckiej plebanii. Rynny nie mieściły całej spływającej z dachu wody, ta lała się więc wszelkimi dostępnymi drogami. Wewnątrz parafialnej kancelarii było jednak całkiem cicho i przytulnie. Ciepłe światło sączyło się spokojnie z żarówki umieszczonej w misternie rzeźbionym żyrandolu, a pomarańczowy kolor ścian i ciemnobrązowe regały wyłożone starymi księgami dodatkowo zdawały się zwalniać płynący w pokoju czas. Za zasypanym stertą kościelnych papierów ciężkim, dębowym biurkiem siedział ksiądz proboszcz Żywiecki. Ubrany w sutannę, wpatrując się w niespodziewanego gościa, który tak późną porą zdecydował się nawiedzić jego dom, wtulił się w miękkie oparcie skórzanego fotela i zaczął kręcić kciukami młynki. Na jego twarzy rysowało się zniecierpliwienie i podenerwowanie zaistniałą sytuacją. Gdyby nie gość, z pewnością brałby już kąpiel i szedł do łóżka pisać koleje kazanie. Siedząc pod pierzyną wymyślił bowiem najlepsze kazania pogrzebowe jakie kiedykolwiek udało mu się napisać, a z racji tego, że w ostatnim tygodniu śmiertelność wśród łukowieckich staruszek znacznie wzrosła, innowacyjne pomysły zaczęły mu się wyczerpywać. Ksiądz Żywiecki miał niespełna pięćdziesiąt lat, a w Łukowcach znalazł się po śmierci poprzedniego proboszcza kilka miesięcy wcześniej. Zdążył się już przyzwyczaić do spokojnej, podkarpackiej wsi i z pewnością nie w smak byłyby mu jakiekolwiek przeprowadzki, szczególnie, jeśli ich celem byłoby miasto.

– Proszę panie Gryczewski. Wyjaśni mi pan w końcu, po co pan przyszedł? – odezwał się, nieprzerwanie bawiąc się kciukami.

Siedzący po przeciwnej stronie biurka drobny mężczyzna z kozią bródką podniósł niemrawo wzrok, zawieszony jak dotąd centymetr nad filiżanką z niedopitą, zimną herbatą, którą raczyła go poczęstować gosposia. On także próbował zająć czymś dłonie, nie ze zniecierpliwienia jednak, a z wręcz bijącego od niego zdenerwowania.

– Panie Gryczewski, siedzimy tu już od pół godziny – zaczął znowu ksiądz – a pan nadal nie wyjawił mi powodu tego, jakże niespodziewanego, najścia. Mówiliśmy już o pańskiej rodzinie, mówiliśmy o pańskich wątpliwościach związanych z nauczaniem Kościoła na temat antykoncepcji … a mnie się wydaje, że przyszedł pan do mnie z czymś zupełnie innym.

– No tak – wystękał w końcu mężczyzna. – powiedziałem księdzu, że mam pewną sprawę, która bardzo mnie niepokoi, ale boję się, że źle to wszystko przedstawię i ksiądz pomyśli sobie …

– No co sobie pomyślę? – zagadnął proboszcz, widząc, że zdanie uwięzło Gryczewskiemu w gardle.

– … że jestem jakiś nienormalny, że przejmuję się takimi rzeczami i że takie rzeczy w ogóle przychodzą mi do głowy. – rozmówca wystrzelił nagle jak z karabinu.

– Domyślam się, że chodzi panu o pogrzeby, które miały miejsce w tym tygodniu? – zapytał ksiądz Żywiecki po dłuższej chwili ciszy.

– Skąd ksiądz wie? – poderwał głowę mężczyzna, a jego oczy zrobiły się nagle wielkie niczym pięciozłotówki.

– No a po co by pan do mnie przychodził, skoro nie jest z mojej parafii? Jedyne, co łączy pana z tą wsią to praca, jaką pan tu wykonuje. Prowadzi pan jedyny zakład pogrzebowy w okolicy i praktycznie … – zawiesił na chwilę głos – ma pan ten ponury monopol na Łukowce.

– No tak, dlatego zauważyłem, że coś jest nie tak.

– Wiem panie Gryczewski, nie pan jeden zauważył. – skwitował jego wypowiedź ksiądz. – W ciągu tygodnia zmarło pięć starszych kobiet, ale nie wydaje się to normalne tylko dlatego, że do tej pory nie mieliśmy tutaj więcej jak dwóch pogrzebów w tygodniu.

– Czy to nie jest podejrzane? – zapytał, marszcząc czoło Gryczewski. – Że nagle umarło pięć kobiet? Tak dzień po dniu…

– Byłoby podejrzane, gdyby nie zmarły śmiercią naturalną proszę pana. – odrzekł, podnosząc się z fotela proboszcz. – Ale taką właśnie śmiercią wszystkie zmarły. My we dwóch panie Gryczewski – wskazał na swego gościa – jako jedyni, wraz z grabarzem i organistą, mieliśmy do czynienia ze wszystkimi pięcioma pogrzebami i wiemy o nich wszystko. Nie wiem jak pozostali panowie, ale ja nie zauważyłem w tych zmarłych paniach nic dziwnego.

Przybysz wyraźnie się zmieszał, złapał rękoma za kolana i głęboko się zastanowił. Ksiądz Żywiecki wpatrywał się w nabrzmiałą od myślenia żyłę, która raptem wylazła na jego czole, mając nadzieję, że staremu dziwakowi nie uda się wymyśleć już nic więcej i pojedzie wreszcie do domu, zostawiając go w spokoju.

– Z pewnością pogoda ma wpływ na te starowinki. – powiedział ksiądz po chwili. – Jest strasznie niskie ciśnienie, serca tego nie wytrzymują.

– Może ma ksiądz rację. Ale mnie się wydaje, że jakieś nieczyste siły maczają w tym palce. – niemal wyszeptał Gryczewski.

Ostatnie słowa wypowiedziane przez właściciela zakładu pogrzebowego zbiegły się w czasie z uderzeniem w okno gałęzi rosnącego przy plebanii orzecha. Ksiądz proboszcz wzdrygnął się lekko, a po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz.

– Jakie nieczyste siły panie Gryczewski? – roześmiał się po chwili.

– Ksiądz nie widział tych ciał. – odpowiedział mężczyzna, po raz pierwszy podczas całej rozmowy patrząc Żywieckiemu prosto w oczy. – Ksiądz widzi je dopiero w trumnie, po tym jak ja się nimi zajmę.

– Co było nie tak z tymi staruszkami? – zapytał proboszcz, tym razem z poważną miną i niekrytym zaciekawieniem.

– W ich oczach … – ciągnął Gryczewski – w ich źrenicach widać było strach. Coś strasznego przytrafiło im się przed samą śmiercią.

Miał rację uznając, że po tym co powie, stwierdzę, iż jest niespełna rozumu - pomyślał

ksiądz – kolejna historia o tym, że staruszka widziała śmierć przed tym jak ta ją dopadła.

– Co takiego pana zdaniem zobaczyły? – zapytał.

– Śmierć. – odpowiedział krótko Gryczewski.

– Tego się spodziewałem. – szepnął sam do siebie proboszcz. – Panie Gryczewski…

– Ale nie to mnie zaciekawiło, – przerwał mu nieoczekiwanie mężczyzna – już wiele razy widziałem coś takiego w oczach. Tak samo wyglądają oczy kogoś, kto w chwili śmierci odczuwa ból, albo ginie w nagły sposób. Niewykluczone, że staruszki zabolało coś przed śmiercią. – ostatnie zdanie Gryczewski wypowiedział zupełnie innym, spokojnym tonem.

– Więc co pana zaciekawiło? – zapytał znowu proboszcz, a w jego głosie wyraźniej niż wcześniej dało się wyczuć nutę zniecierpliwienia.

– Samo to, że wszystkie pięć kobiet miało takie same oczy, ale przede wszystkim – tutaj mężczyzna zawiesił na chwilę głos, podniósł do góry wskazujący palec prawej ręki i nabrał tyle powietrza, że wypełniło mu ono całe policzki. – ślady na palcach tych staruszek.

– Jakie ślady na palcach? – zapytał proboszcz.

– Ano właśnie. – uśmiechnął się, zapewne dumny z faktu, iż udało mu się w końcu zaciekawić księdza opowiadaną historią. – Wszystkie staruszki miały na serdecznym palcu czarny ślad po obrączce. – kończąc zdanie opuścił brodę i podniósł brwi, oczekując reakcji rozmówcy. Proboszcz przekręcił jedynie głowę i spojrzał z ukosa.

– Czarny ślad? – zapytał.

– Tak jakby ktoś nagrzał obrączkę do czerwoności i dopiero potem zdjął im ją z palca. – odrzekł z satysfakcją mężczyzna. – Wyglądało to jak sadza, ale za nic nie mogłem tego doczyścić. W końcu, jak się zdenerwowałem to zapudrowałem ten palec tak żeby ukryć ślad.

– I udało się?

– No właśnie nie! – niemal wykrzyknął Gryczewski. – Musiałem nałożyć na ten palec tyle podkładu, że w końcu wyglądał na dwa razy grubszy niż naprawdę… i dopiero wtedy udało mi się ten ślad przykryć. Problem był przy pierwszej pani, potem wiedziałem już co robić.

– Czemu nie zgłosił pan tego na policję? – spytał ksiądz.

– Czego? – odpowiedział pytaniem Gryczewski. – Czarnych, niezmywalnych śladów na palcach zmarłych, jak sam ksiądz powiedział, w sposób naturalny staruszek? Byłoby to podejrzane gdyby chodziło o jakieś mafijne porachunki, takie znakowanie zwłok dla przestrogi czy coś. – uśmiechnął się.

– Ale to nie film o japońskiej mafii. – dokończył, wpatrując się w sufit proboszcz.

– Otóż to. – odpowiedział zupełnie już rozluźniony Gryczewski. – Widzę, że zaciekawiło to księdza?

– Bo to rzeczywiście dosyć ciekawa sprawa.

Żywiecki podniósł się ponownie z fotela i podszedł do jednej ze stojących za plecami jego gościa szafek. Gdy usłyszał wszystko, co Gryczewski odważył się w końcu opowiedzieć, przeszła mu chęć na kąpiel i wolał dowiedzieć się więcej, niż iść teraz do łóżka, nawet, jeśli wiązało się to z koniecznością wysłuchania wszelkich nierealnych fantazji przybysza na temat pochodzenia dziwnych śladów.

– Napije się pan koniaczku? – zapytał, stojąc za jego plecami.

– Nie mogę… – zawahał się gość. – Jestem samochodem.

– Ach, te zachodnie zwyczaje … – zaśmiał się proboszcz. – Jesteśmy w Polsce panie Gryczewski.

– No dobrze, to może mały kieliszek. – uśmiechnął się mężczyzna, zacierając jednocześnie ręce.

Proboszcz wyjął z barku kryształową karafkę i dwa szerokie kieliszki, zastępując nimi stojące na biurku filiżanki z bażantami. Jak podejrzewał, jego gość nie zamierzał poprzestać na jednym. Pierwszy wypili w milczeniu. Gdy rozlał po raz drugi, postanowił pociągnąć rozmowę po swojej myśli.

– Czy pytał pan którąś z rodzin o obrączkę? – zapytał, okręcając kieliszek w dłoni.

– Pytałem. – odpowiedział, po przełknięciu trunku gość. – Ale wszystkie staruszki mieszkały same. Żadna z rodzin nie wiedziała czy nosiły jakąś biżuterię, a krewne dwóch z nich stwierdziły, że pytanie o pierścionki jest nie na miejscu.

– Rozumiem. – mruknął proboszcz. – Myśli pan, że to kradzież?

– Myślę, że to jakieś nieczyste siły. Już to księdzu mówiłem. Tych śladów nie dało się zmyć!

– A dokładnie? Jakie siły?

– No właśnie tego nie wiem. – odpowiedział nieco zmieszany Gryczewski. – Chciałem o to księdza zapytać.

– Aha. – uśmiechnął się proboszcz. – A wie pan, co ja o tym myślę?

– Słucham.

– Że to był złodziej.

– Złodziej? – spytał zaskoczony gość. – Jak to?

– Staruszki umierały w nocy, znajdowano je zawsze następnego dnia wieczorem. – zaczął wyjaśniać Żywiecki. – A to dlatego, że ktoś przyszedł pożyczyć jajka, a to dlatego, że ktoś przyszedł powiedzieć żeby psa nie spuszczała, bo kaczki dusi i tak dalej… A ja panie Gryczewski znam mieszkańców tej wsi! I proszę nikomu nie mówić. – zniżył głos do

szeptu. – Ale w Łukowcach więcej złodziei niż ludzi uczciwych.

– Więc myśli ksiądz…

– Że ten, kto znalazł staruszkę, ten zdążył ją ze wszystkiego obrać zanim komukolwiek powiedział, że nie żyje. – dokończył proboszcz. – A ślady? No cóż, jeśli nie zdejmuje się obrączki ni do snu, ni do mycia przez dwadzieścia lat, no to sam pan wie…

– Ale do tej pory czegoś takiego nie widziałem. – zaprzeczył mężczyzna.

– Bo pewnie zawsze chował pan staruszki, które albo nie nosiły obrączek w ogóle, albo już nie dało się im ich ściągnąć. Czy nie mam racji?

– No w sumie to ksiądz ma… – wymamrotał Gryczewski.

– Więc proszę się tym nie przejmować. To po prostu zbieg okoliczności. – proboszcz wyprostował się w fotelu. – Ja się tej sprawie przypatrzę, żeby mieć absolutną pewność, a pan niech śpi w spokoju.

– Dziękuję. – odpowiedział gość, dopił koniak ruchem ręki nawykłej do wódki i szybkim krokiem skierował się w stronę drzwi.

– I proszę ostrożnie jechać! – pożegnał go proboszcz. – Z Panem Bogiem!

– Z Panem Bogiem. – drzwi kancelarii zatrzasnęły się za plecami mężczyzny.

Ksiądz Żywiecki jeszcze przez chwilę wpatrywał się w karafkę, teraz niemal do połowy pustą. Rozlanie koniaku dało mu chwilę czasu na wymyślenie krótkiego i racjonalnego wytłumaczenia, które zaspokoiło ciekawość i zdławiło niepokój właściciela zakładu pogrzebowego. Proboszcz nie zwykł jednak wierzyć w racjonalne wytłumaczenia irracjonalnych zjawisk. Był w końcu duchownym, a w wierze niczego racjonalnego nie ma.

 

***

Jak tak dalej pójdzie to nie doczyszczę tych cholernych butów – pomyślał ksiądz proboszcz krocząc błotnistą drogą do jednego z wiejskich domów. Szare, kłębiaste chmury zasłaniały całe niebo, był to jednak, pierwszy od wielu, dzień, w którym nie spadła z niego ani jedna kropla wody. Wszystkie wiejskie drogi rozmokły tak bardzo, że nie sposób było nimi przejechać samochodem bez napędu na obie osie, a wyjście z domu w butach innych niż gumowce nie dało się nazwać inaczej jak głupotą. No, ale jak wyglądałby ksiądz w gumiakach? Proboszcz ślizgał się więc, próbując przemknąć twardszym skrajem drogi, tu i ówdzie porośniętym szarą, zgniłą trawą. Buty na płaskiej podeszwie zjeżdżały jednak raz po raz w koleinę wyjeżdżoną przez ciągniki i ciężki, leśny sprzęt. To była jedna z niewielu wad zajmowania parafii na wsi, mimo wszystko mniej uciążliwa niż korki, spaliny i tysiące spraw miejskich parafian, z którymi potrafili co chwila przychodzić. Tutaj był spokój, raz na jakiś czas ślub, chrzest, raz w roku pierwsza komunia, co kilka lat bierzmowanie, no i kilka pogrzebów na małym, ukrytym pod lasem cmentarzu. Z tym, że ostatnimi czasy liczba pogrzebów niepokojąco wzrosła i właśnie w tej sprawie ksiądz proboszcz, nie zważając na jesienną słotę, podążał z mozołem do ostatniego we wsi domku. Była to niepozorna, murowana, jednopokojowa chatka, w której przed kilkoma dniami znaleziono ciało osiemdziesięcioletniej staruszki. Z informacji jakie uzyskał ksiądz Żywiecki z samego rana przyjechała do niej wnuczka zmarłej kobiety, by zabrać ze sobą bardziej wartościowe rzeczy. Była to więc świetna okazja, by dowiedzieć się czegoś więcej w sprawie historii opowiedzianej poprzedniego wieczora w parafialnej kancelarii przez właściciela okolicznego domu pogrzebowego. Historii, która na pierwszy rzut oka zdawała się być urojeniem przepracowanego w ostatnim tygodniu pana Gryczewskiego, lub która dała się racjonalnie wytłumaczyć, tak jak zrobił to ksiądz Żywiecki. Proboszcz wiedział jednak, że jego wytłumaczenie nie jest do końca wiarygodne, zdążył bowiem poznać już wszystkich mieszkańców wsi i nie było wśród nich nikogo, kto byłby skłonny do obrabowania zwłok starszej pani, nie mówiąc już o tym, by znalazło się tu kilka takich osób – gdyż nie było możliwości, by jedna osoba była zdolna do znalezienia się we wszystkich pięciu miejscach po kolei, skoro od znalezienia zwłok do zebrania się wokół nich tłumu gapiów nie mijało zwykle pięć minut. Poza tym, kto kradnąc z ręki staruszki złotą obrączkę pozostawiałby na jej szyi nie mniej złoty łańcuszek?

Skrzypiąca furtka w zbitym ze spróchniałych, niepomalowanych desek płocie głośno ostrzegła siedzącą wewnątrz domu kobietę przed zbliżającym się gościem. Ksiądz przystanął przy bocznej ścianie budynku, ostukał ją zabłoconymi butami i wszedł na podwórze. Nie musiał silić się na pukanie do drzwi, gdyż wnuczka pani Sikorowej stała już przed nimi, trzymając w lewej ręce szmatkę do ścierania kurzu, prawą zaś opierając się o futrynę. Ksiądz spojrzał na jej twarz. Dwudziestokilkuletnia panienka ściągała groźnie brwi, przykrywając niemal do połowy głęboko osadzone, piwne oczy.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! – powiedział ksiądz, niedoczekawszy się powitania.

– Dzień dobry. – odpowiedziała, poprawiając kok dziewczyna. – Słucham księdza.

– Pani Sikorowa była bardzo oddaną parafianką, – zaczął proboszcz - a my nie zdążyliśmy porozmawiać po pogrzebie…

– A o czym proszę księdza? – przerwała mu – Ja ledwo babcię znałam. Ciężko mi cokolwiek księdzu na jej temat powiedzieć.

– Ale ja mogę pani co nieco o niej opowiedzieć. – ciągnął niezrezygnowanie Żywiecki.

– Mało mnie to interesuje proszę księdza. – wycedziła przez zęby dziewczyna.

– Cóż, jeżeli tak … – zmieszał się nieco proboszcz. – Chciałem tylko zapytać … wiem, że to trochę niezręcznie … czy nie zostawiła po sobie żadnej biżuterii …

– No wie ksiądz ! – krzyknęła wnuczka pani Sikorowej. – Jak tak można nachodzić ludzi dwa dni po pogrzebie i wypytywać o kosztowności zmarłej?! Babcia nie zostawiła żadnego testamentu, więc nie ma ksiądz na co liczyć!

– Proszę się nie denerwować. Chodzi tylko o to, że mamy taki zwyczaj … parafianie przekazują sobie w każdą niedzielę złoty pierścień z wizerunkiem Najświętszej Panienki, w którym cały tydzień odmawiają pacierze… no i w ubiegłą niedzielę wypadło na pani babcię, tyle, że wczoraj nie miała już możliwości przekazać sygnetu kolejnej osobie. Dlatego pytam czy nie zostawiła go gdzieś w domu…

– Aha. – zmieszała się tym razem dziewczyna, a jej twarz pokryła się rumieńcem. – Przepraszam bardzo księdza, nie wiedziałam, że chodzi o coś takiego. Babcia zostawiła szkatułkę z biżuterią. Nie ma tego dużo, więc zaraz znajdziemy ten pierścionek. – odpowiedziała błądząc wzrokiem po ziemi, poczym zniknęła we wnętrzu domu.

Proboszcz nerwowo obgryzł kawałek paznokcia. Wiedział, że miał wyjątkowe szczęście trafiając na dziewczynę, która nigdy nie była u niego w kościele. W innym wypadku kłamstwo z pierścieniem by nie przeszło.

– Proszę. – wyszła, wręczając księdzu drewnianą szkatułkę.

Duchowny otworzył wieczko. W środku rzeczywiście nie było wielu błyskotek: stare, zaśniedziałe kolczyki, kolia ze sztucznych pereł, pierścionek z wyłupanym oczkiem, ale pierwszym co rzuciło się księdzu w oczy była złota, ślubna obrączka.

– Niestety nie ma tu tego pierścienia. – powiedział zrezygnowany. – A to był osiemnastowieczny sygnet i długi zwyczaj. Dzięki niemu wiele osób odzyskało zdrowie…

– Przykro mi bardzo. – odrzekła dziewczyna. – Teraz będzie ksiądz musiał wymyślić nową bajkę dla wiernych. Trzeba było o tym myśleć zanim pochowaliśmy babcię. Pewnie miała ten sygnet na palcu!

– Pewnie ma pani rację. Ale gdyby zalazła pani go w domu…

– Przyniosę go księdzu. – dokończyła. – Ale raczej go tu nie ma. Wysprzątałam już cały dom i zaraz zbieram się do Krosna.

– W takim razie z Panem Bogiem! – zamachał ręką proboszcz.

– Do widzenia! – odpowiedziała oschle wnuczka pani Sikorowej i wróciła do wnętrza.

Ksiądz Żywiecki obrócił się na pięcie i powędrował z powrotem w stronę skrzypiącej furtki. Przepraszam Panie Jezu – pomyślał w duszy o zmyślonym naprędce kłamstwie na temat kultywowanego w parafii zwyczaju. Kłamstwo to otworzyło jednak przed nim wieczko puzderka, w którym z całą pewnością znajdowała się ślubna obrączka pani Sikorowej, a to oznaczało, że złodziej nie zdjął jej z palca staruszki. Co w takim razie pozostawiło czarny, niezmywalny ślad na skórze osiemdziesięciolatki? Z pewnością nie nosiła na ręce innego świecidełka, bo po zawartości szkatułki można było stwierdzić, że nie miała żadnych kosztowności. Proboszcz wrócił do kancelarii i otworzył album ze zdjęciami z różnych kościelnych uroczystości. Na jednym ze zdjęć z procesji Bożego Ciała zauważył panią Sikorową, niosącą w rękach brzozowe gałązki. Nie miała na palcach żadnego pierścionka. Odszukał na fotografiach także inne kobiety pochowane w ubiegłym tygodniu i tylko jedna z nich nosiła na dłoni ślubną obrączkę.

– Dałem się nabrać staremu wariatowi… – powiedział proboszcz sam do siebie. – Trzeba wracać do przyziemnych spraw i nie szukać sensacji tam gdzie ich nie ma.

 

***

– Dawno nie było w Łukowcach takiego pomoru, oj dawno! – zajęczał nad zasypywanym dołem grabarz. – Zaczynajo mówić, że jaka zaraza…

– Co masz na myśli Wadim? – zapytał ksiądz.

– No to już bedzie ze siódmy pochówek we dwa tygodnie. – odrzekł, pochylając się nad łopatą.

Grabarz miał już grubo ponad sześćdziesiąt lat, a patrząc na jego pomarszczoną twarz można by zaryzykować i dać mu ich jeszcze więcej. Jednego czego można mu było pozazdrościć to kondycji i tężyzny fizycznej jakiej nie miał we wsi nikt inny. Stary Wadim był synem polskich repatriantów i całe życie spędził na kopaniu grobów, a jedyną jego życiową przygodą, o której ciągle opowiadał były wakacje w Czechosłowacji w 1968 roku, w których uczestniczył w stopniu starszego szeregowego. Nie ukończył nawet ośmiu klas podstawówki, ale swój rozum miał, o czym przekonał się już kilkakrotnie ksiądz proboszcz, stąd zaciekawiło go co ma on do powiedzenia na temat ostatnich pogrzebów.

– Jak to siódmy? – zapytał ksiądz. – Szósty.

– Szósta staruszka jest chowana, to prawda, ale nie mino dwa tygodnie jak żeśmy tego chłopaka pochowali co najsampierw umarł, zanim lać zaczęło. – odrzekł grabarz.

– A no racja. – przypomniał sobie proboszcz

Rzeczywiście, zanim zaczęły umierać staruszki zatruł się grzybami młody chłopak z mieszkającej pod lasem rodziny Krakowskich. Ksiądz Żywiecki przeprosił za niepamięć i odmówił szybko zdrowaśkę za jego duszę. Szkoda była wielka tego chłopca, tym bardziej, że nie upłynęły dwa miesiące od czasu gdy oświadczył się Zosi Zającównie, najładniejszej dziewczynie w całych Łukowcach. Biedna dziewuszka tak płakała w czasie pogrzebu, że ojciec musiał ją wyprowadzić z kościoła w obawie o jej zdrowie.

– Do diabła z tą pogodą proszę księdza! – przerwał rozmyślania proboszcza grabarz.

– No, tylko bez takich przekleństw! – oburzył się Żywiecki

– Przepraszam. Tylko tyle tych pogrzebów jest, a mogiły przez ten deszcz nie nadążajo

osiąść. – Wadim otarł pot z czoła. – Codziennie musze z łopato latać i nowej ziemi narzucać. Jutro to już w siedem miejsc bede musiał lyść.

– Bez pracy nie ma kołaczy Wadik. – uśmiechnął się proboszcz. – Ale nie martw się, niedługo przyjdą mrozy to już nie będziesz musiał się tym przejmować.

– No, mom nadzieje. – odsłonił braki w uzębieniu grabarz. – Bo właśnie na tego chłopaka od Krakowskich codziennie cało kupe musze od nowa nakładać. Jakby go kto odsypywał.

– Może ktoś kradnie tą ziemię? – zastanowił się proboszcz. – Dobra jest… pod kwiaty się nadaję.

– Z cmentarza by nikt po nocy nie krodł. – zaśmiał się Wadim. – Rozmywa się przez te ulewy. Mogiły się zapadajo głęboko w ziemie, a Krakowski najwcześniej pogrzebany to i najgłębiej leży.

– No ja się z tobą kłócić nie będę. – uśmiechnął się ksiądz. – Ty się znasz na tym lepiej. – proboszcz spojrzał na swoje buty, które znowu były całe w glinie. – Do diabła z tym!

– No, proszę księdza … – zachichotał grabarz.

Proboszcz pożegnał go klepnięciem w ramię, schował ręce za siebie i skierował się w stronę cmentarnej bramy. Łukowiecka nekropolia była jedną z najstarszych w okolicy. Można było znaleźć na jej terenie wiele omszałych nagrobków pochodzących niekiedy z początków dziewiętnastego wieku, teraz jednak wzrok każdego odwiedzającego wiejski cmentarz od wejścia przykuwał rząd sześciu świeżych kopców. Krakowskiego pochowano w innym miejscu – na samym końcu cmentarza, obok grobów jego dziadków. Żeliwna, pomalowana odłażącą już zieloną farbą brama ledwo trzymała się na nadwyrężonych zawiasach. Jednego jej skrzydła, na stałe opartego o rosnące zaraz przy ogrodzeniu drzewo nie dało się zamknąć, drugie zaś tak zrosło się rdzą ze swym zawiasem, że nie sposób było je otworzyć. Trzeba coś z tym zrobić – pomyślał proboszcz. Wychodząc zerknął jeszcze na groby ukryte w cieniu starych drzew porastających cały cmentarz.

– Proszę księdza ! – odezwał się za jego plecami głos zdyszanego mężczyzny.

– Słucham? – odwrócił się proboszcz. – Witam panie Gryczewski.

– Szczęść Boże! I jak tam? Dowiedział się ksiądz czegoś ciekawego? – zapytał mężczyzna.

– Myślę, że jest tak jak mówiłem. – odpowiedział ksiądz, nie chcąc ujawniać, że uważa swego rozmówce za mitomana, czym mógłby go do siebie zrazić, albo – co gorsza – spowodować, iż sam zacząłby zajmować się sprawą chowanych w Łukowcach staruszek, stwierdziwszy, że nie interesuje ona lokalnego proboszcza. – To złodzieje kradną te obrączki, a pochodzenie śladu też już panu wyjaśniałem.

– No to w takim razie trzeba zawiadomić policję. – zapalił się mężczyzna.

– Panie Gryczewski… – odpowiedział z politowaniem ksiądz. – Policja nie będzie zajmować się hienami cmentarnymi, których niewątpliwie jest tu więcej niż jedna i które nie kradną tak naprawdę nic wielce wartościowego.

– Więc … – w oczach właściciela zakładu pogrzebowego dostrzec można było zaniepokojenie.

– Ja się tym zajmę osobiście. – dokończył proboszcz. – Wyśledzę tych złodziei, niech pan się nie martwi. Nie minie wiele czasu, a ja będę wiedział kto to.

– To świetnie. – ucieszył się przygarbiony mężczyzna. – To ja księdzu dam jeszcze to. – wyjął z kieszeni kwadratowy kartonik. – Zdjęcie tego dziwnego śladu. Zrobiłem je tej kobiecie, którą dzisiaj chowaliśmy. To już szósty przypadek.

Proboszcz wziął fotografię z Polaroida, założył na nos okulary i przyjrzał się jej uważnie. Na zdjęciu rzeczywiście widać było kobiecą dłoń z jakby wypaloną na serdecznym palcu obrączką. Do tej pory uznawał, że cała sprawa tak naprawdę nie miała miejsca, a dziwna historia zrodziła się w głowie Gryczewskiego, który znudzony swą pracą zaczął fantazjować na temat nagłego wzrostu śmiertelności w Łukowcach. Teraz miał w rękach dowód na to, że się mylił.

– Dziękuję panu. – powiedział cicho. – To mi bardzo pomogło.

– Cieszę się niezmiernie. – uśmiechnął się Gryczewski. – Z Panem Bogiem!

– Z Panem Bogiem. – odpowiedział proboszcz, poczym szybkim krokiem pomaszerował w stronę plebanii, oddalonej o niecały kilometr.

Nie wiedział co o tej całej sprawie sądzić. To co mówił ten stary pogrzebacz okazało się prawdą – pomyślał. Schował zdjęcie do kieszeni i wbił wzrok w polną drogę wiodącą z cmentarza wprost do jego plebanii. Asfaltem było trochę dalej, trzeba było przejść przez wieś, a jego buty i tak były ubłocone, więc nie chciał marnować czasu. Nad wszystkim trzeba się było poważnie zastanowić.

Usiadł w swym skórzanym fotelu i włączył lampkę z zielonym kloszem, stojącą na biurku. Zawsze lepiej myślało mu się przy zgaszonym górnym świetle. Wyjął zdjęcie i położył je przed sobą. Złożył ręce jak do modlitwy, podrapał się w podbródek i okręcił fotografię kilka razy dookoła, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Był zły na siebie, że zmarnował kilka dni, sądząc, że Gryczewski zmyśla. Czy ktoś te kobiety mordował? Czy ktoś po prostu znajdował ich ciała i w makabryczny sposób się bawił? Ksiądz czytał o wielu zboczeniach i dziwnych historiach z nimi związanych, nie zdziwiłby się więc, gdyby coś takiego miało miejsce w jego parafii, ale najpierw trzeba było dowiedzieć się o co dokładnie chodzi. Najpierw należało ustalić kto za tym stoi! Może rzeczywiście jakieś ciemne siły? Jakaś sekta? Okręcił zdjęcie jeszcze raz, tak, że dłoń skierowana była nadgarstkiem w jego stronę. Wyciągnął przed siebie rękę, porównując ją z tą z fotografii.

– Zaraz, zaraz! – nagle na coś wpadł. – To nie ta ręka!

Podniósł zdjęcie i jeszcze raz dokładnie mu się przyjrzał. Była na nim niewątpliwie lewa dłoń kobiety. Obrączkę nosi się na prawej ręce – pomyślał. – Na lewej noszą ją wdowcy, a mąż tej kobiety jeszcze żyje. Ciekawe czy wszystkie staruszki miały znak na tej samej dłoni? Zresztą, jakie to ma znaczenie, skoro tylko jedna z nich nosiła obrączkę za życia? Rozmyślania przerwała mu, wchodząc do pokoju, gosposia.

– Przepraszam bardzo. – zaczęła nieśmiało.

– Słucham Madziu? – proboszcz oderwał wzrok od zdjęcia.

– Jest gość do księdza proboszcza.

– Już osiemnasta. – odpowiedział, kładąc ręce na blacie biurka. – Zwykle nie przyjmuje gości po szesnastej. No, chyba, że to ktoś z takimi rewelacjami jak pan Gryczewski.

Gosposia, zawieszona do tej pomiędzy pokojem i korytarzem na klamce ledwo uchylonych drzwi weszła do środka i cicho je zamknęła.

– To ta dziewczyna, która była zaręczona z Przemkiem Krakowskim. – wyjaśniła.

– Ach, rozumiem. – odpowiedział przytakując proboszcz. – Wpuść ją do mnie. Duszyczkom w potrzebie się nie odmawia.

Gosposia wyszła do przedpokoju, a w drzwiach pojawiła się chwilę później Zosia Zając. Miała dwadzieścia dwa lata, sprawiała jednak wrażenie dużo młodszej. Ubrana w kraciastą sukienkę za kolano, białe podkolanówki i z precyzyjnie splecionym blond warkoczem wyglądała co najwyżej na siedemnaście; w dodatku nigdy się nie malowała. Była bardzo przestraszona - ręce złożyła na brzuchu, nerwowo skubiąc paznokcie, a brodę kurczowo przyciskała do szyi wchodząc do kancelarii jak skazaniec na ścięcie. Nazwisko pasuje do jej charakteru – pomyślał ksiądz Żywiecki.

– Siadaj moje dziecko i mów co ci leży na sercu. – proboszcz wskazał stojące przed biurkiem krzesło.

Dziewczyna usiadła, kładąc dłonie na kolanach i poprawiając sukienkę. Do tej pory nie spojrzała księdzu w twarz.

– Czy chcesz porozmawiać ze mną o Przemku? – zapytał po chwili ciszy proboszcz.

– Tak, ale trochę w inny sposób niż poprzednio. – odpowiedziała, wcale nieprzestraszonym tonem.

– To dobrze. – odpowiedział z uśmiechem ksiądz. – Cieszy mnie fakt, że uporałaś się z pierwszym żalem.

W dniu pogrzebu ksiądz Żywiecki rozmawiał z Zosią ponad dwie godziny, w czasie których nie mogła powstrzymać się od płaczu i w zasadzie nie zdołała wydobyć z siebie żadnego sensownego zdania, a jedynie przytakiwała mu szlochając. Proboszcz cieszył się więc, że dzisiejsza rozmowa miała potoczyć się inaczej.

– Chciałam porozmawiać o tym co stało się już po jego pogrzebie. – powiedziała dziewczyna, podnosząc w końcu głowę i patrząc księdzu w oczy.

– Słucham cię Zosiu. – proboszcz złożył ręce na biurku.

Dziewczyna spojrzała przez ułamek sekundy na swój trzewik, jakby zastanawiając się czy ma powiedzieć to co znajdowało się już na końcu jej języka, poczym z powrotem podniosła wzrok.

– Nawiedza mnie jego duch. – wyszeptała.

– Duch? – zapytał równie cicho proboszcz. To za wiele dziwnych spraw jak na jeden tydzień – pomyślał.

– Tak. Przychodzi do mnie w nocy. – odpowiedziała Zosia.

– Kochanie, – zaczął z wolna ksiądz. – to normalne, że bardzo za nim tęsknisz i ciągle o nim śnisz …

– Ksiądz nic nie rozumie! – krzyknęła nagle dziewczyna, a w jej oczach pojawiły się łzy. – To nie ma nic wspólnego z moim żalem! Niemal każdej nocy przychodzi do mnie jego duch… wionie od niego takim chłodem, że zmraża wszystko co znajduje się dokoła.

Proboszcz zdjął ręce z biurka i wpatrywał się w załzawione oczy dziewczyny. Mówiła z takim przekonaniem, że postanowił dać jej wiarę i pozwolić skończyć opowieść.

– Czy to się dzieje na jawie czy we śnie? – zapytał.

– Na jawie. – odpowiedziała, uspokajając się. – Zawsze budzę się wcześniej, albo nie zdążę położyć się jeszcze do łóżka.

– Czy coś do ciebie mówi? – ciągnął dalej ksiądz.

Dziewczyna na chwilę zamilkła. Znowu spuściła wzrok i tym razem nieco dłużej utkwiła go w podłodze. Widać było, że zastanawia się co powiedzieć i że nie spodziewała się takiego pytania.

– Żąda … – zaczęła spokojnie – bym zwróciła mu pierścionek.

– Pierścionek zaręczynowy? – zapytał proboszcz.

– Tak. – odpowiedziała Zosia, zakrywając twarz rękawem sukienki.

Ksiądz zmarszczył brwi i spojrzał w okno. Znowu zanosiło się na deszcz, a silny wiatr ponuro bujał starym drzewem orzecha. Jeżeli dziewczyna mówi prawdę i rzeczywiście nawiedza ją duch narzeczonego, to chyba właśnie on – proboszcz Łukowców – powinien się tym zająć – pomyślał.

– Dlaczego żąda od ciebie tego pierścionka? – zapytał po chwili.

– Nie wiem proszę księdza. – zaszlochała dziewczyna.

– Wiesz Zosiu. – zaprzeczył ksiądz, a ona wstrzymała oddech. – Zerwałaś zaręczyny przed jego śmiercią, prawda?

Dziewczyna spojrzała na proboszcza przez palce i zagryzła wargi.

– Tak proszę księdza. – odpowiedziała cicho. – Zerwałam je.

Proboszcz znowu oparł się o biurko i cicho westchnął. Przydałoby się wychylić lampkę koniaku – pomyślał, ale nie odważyłby się zaproponować alkoholu młodej kobiecie, a samemu pić nie wypadało. Trzeba było myśleć bez tego. Wiele dziewczyn zrywało zaręczyny. Może nie każdy chłopak umierał niedługo później, ale czasem się to zdarzało. Zdarzało się nawet, że popełniał z tego powodu samobójstwo, ale ksiądz Żywiecki nie słyszał nigdy, by któryś z tych chłopaków pojawiał się po śmierci żądając pierścionka. Może po prostu inne dziewczyny zawsze oddawały te pierścionki? – pomyślał. Nie miał powodu by nie wierzyć Zosi, choć przeleciało mu przez myśl, że należy patrzeć na to wszystko przez pryzmat jej żalu po stracie narzeczonego. Może miała sobie za złe, że zerwała zaręczyny, a w chwilę później on umarł? Poczucie winy ma potężną moc.

– Dlaczego nie oddałaś mu wtedy pierścionka? – zapytał proboszcz.

– Nie chciał go. – odrzekła. – Powiedział żebym go nosiła i że na pewno zmienię zdanie. Mówił też żebym o niczym nie wspominała rodzicom, że na pewno wszystko się ułoży i będziemy razem.

– A ty chciałaś do niego wrócić? – spytał znowu ksiądz. – Wróciłabyś do niego gdyby żył?

– Nie. – zapłakała. – To było skończone. Wiedziałam, że do niego nie wrócę.

– Mimo tego nie oddałaś mu pierścionka. – dodał proboszcz. – Dlatego teraz go od ciebie żąda. Próbowałaś mu go dać?

– Tak, próbowałam. Ale on jest duchem, pierścionek ląduje na podłodze. – odpowiedziała. – On nie ma nawet wyraźnego kształtu. To tylko kłębiąca się chmura.

– A czy ktoś z twojej rodziny też go widział?

– Nie. Raz moja siostra weszła do pokoju gdy przyszedł do mnie, ale od razu się rozpłynął. – powiedziała szybko.

– Czy przychodzi do ciebie sam? Czy pojawiają się inne duchy? – proboszcz zadał pytanie, które ni stąd ni zowąd wpadło mu do głowy.

Dziewczyna zawahała się. Ksiądz Żywiecki zauważył, że zapytał o coś czego dziewczyna najwyraźniej nie zamierzała wyjawić. Ale pytanie samo przyszło mu na myśl, a odpowiedź na nie mogła być brakującym elementem układanki.

– Musisz być ze mną absolutnie szczera, jeśli chcesz żebym ci pomógł. – dodał. – Chyba po to do mnie przyszłaś? Chcesz żebym powstrzymał ducha Przemka?

– Tak. – wyszeptała. – Zawsze pojawia się z kimś jeszcze.

– Z kim? – ksiądz zacisnął zęby.

– Za pierwszym razem był sam. – zaczęła powoli. – A za każdym kolejnym razem z…

– Przyprowadzał ze sobą staruszkę? – dokończył, wpatrując się w dziewczynę – Każdej nocy o jedną więcej?

Ona zacisnęła wargi, przełknęła głośno ślinę i spojrzała na niego zlęknionymi oczyma. Proboszcz zerknął na leżące przed nim zdjęcie z Polaroida. Lewa ręka, pierścionek zaręczynowy – pomyślał.

– Skąd …

– Nieważne moje dziecko. – przerwał jej pytanie. – Wszystkie te staruszki także żądały od ciebie pierścionka?

– Tak.

– Dlaczego? – zapytał. – Rozumiem jego powody, ale te kobiety? Jaki one miałyby interes w odebraniu go od ciebie?

– Są w wieku zmarłej w zeszłym roku babci Przemka. – zaczęła wyjaśniać dziewczyna. – Ten pierścionek … należał do niej. Wyszła za najlepszego kawalera w Łukowcach, wszystkie jej zazdrościły takiego narzeczonego.

– I tego pierścionka… – dokończył ksiądz. – Dlatego one także go pożądają. Ale nie powiedziałaś mi wszystkiego, prawda? – proboszcz zawiesił głos.

– Powiedziałam wszystko… – zająknęła się dziewczyna.

– Nie chcę się przechwalać, – odrzekł ksiądz, podchodząc do okna. – nawet nie powinienem mówić takich rzeczy jako katolicki kapłan, ale zawsze interesowałem się duchami i tym podobnymi sprawami. Od dziecka. I z tego co mi wiadomo, człowiek, który umrze i nie znajdzie się: ani w piekle, ani w niebie, ani w czyśćcu; ma do załatwienia jakąś sprawę na ziemi…

– Chce tego pierścionka. – przerwała Zosia. – Jeżeli znajdzie ksiądz sposób, by mu go dać…

– … Ale żaden zmarły nie jest w stanie zabić żyjącego. – ciągnął dalej proboszcz. – Żaden, chyba, że taki, który nie umarł w normalnych okolicznościach…

– Przemek otruł się grzybami. – odpowiedziała z gniewem w głosie dziewczyna. – Przecież ksiądz dobrze o tym wie.

– … Zabić może tylko ten kto sam jest zabity. – dokończył, siadając przy biurku.

W pokoju zapadła martwa cisza. Słychać było jedynie brzęczenie nagrzanej żarówki, która oświetlała nos i brodę proboszcza, jego oczy pozostawiając niewidoczne dla siedzącej naprzeciw dziewczyny. To co powiedział rzeczywiście nie grało z katolickimi naukami, ale przesiąknięta mistycznym pogaństwem dusza podkarpackiej wisi za nic miała nauczanie Kościoła. Proboszcz nie widział nic złego w znajomości starych kultów i słowiańskich wierzeń, a każdy przejaw ich zgodności z rzeczywistością tłumaczył tak samo – sprawka ciemnych mocy którym on, jako katolicki ksiądz, powinien stawić czoło.

– Nie bój się Zosiu. – powiedział tym razem już łagodnym tonem. – Obiecuję, że ci pomogę, a wszystko to co teraz powiesz pozostanie między nami. Cała ta rozmowa odbędzie się na zasadach spowiedzi. Bo chyba masz się z czego spowiadać?

Dziewczyna zamrugała nerwowo i zacisnęła pięści. Ksiądz Żywiecki nie wiedział czego może się spodziewać, gdyż rozmowa potoczyła się wyraźnie nie po myśli jego gościa. Ale wyjścia z sytuacji były dwa – albo mu zaufać i wszystko wyznać, albo wyjść, trzasnąć drzwiami i spróbować rozwiązać sprawę w pojedynkę. Zosia Zając wiedziała, że tak naprawdę ma tylko jedno wyjście.

– To ja otrułam Przemka. – wycedziła.

– Tak właśnie myślałem. – przytaknął proboszcz. – Ale dlaczego?

– Nasze rodziny nie zgodziłyby się na zerwanie zaręczyn. – odpowiedziała, a w jej oczach nie było już nic ze strachu z jakim weszła do kancelarii kilkanaście minut wcześniej. – Ksiądz sam wie, jaka huczna była impreza zaręczynowa. Nasi rodzice planowali ślub od dawna, swatali nas ze sobą, posyłali do tych samych szkół. Byli przyjaciółmi, którzy ubzdurali sobie, że ich dzieci mają się pobrać, a mnie się to nie podobało. Gdy zerwałam zaręczyny i uświadomiłam sobie, że Przemek nie odpuści, wiedziałam, że ma za sobą obydwie rodziny i mogę albo uciec i zostawić tu wszystko na co przez całe życie zapracowałam, albo pozbyć się Przemka.

– Więc poświęciłaś ludzkie życie, by żyć po swojemu? – zapytał proboszcz.

– Jeżeli Przemek zmuszał mnie, bym poświęciła swoje życie dla niego, wolałam poświecić jego życie dla mnie. – odpowiedziała szybko. – Na jedno wychodzi. Ja cierpiałabym przez następne pięćdziesiąt lat, a on po prostu nie żyje.

– I tu się mylisz kochanie. – nie zgodził się ksiądz. – On żyje. I być może będzie cierpiał przez wieczność, w każdej jej minucie po stokroć bardziej niż ty cierpiałabyś przez te pięćdziesiąt lat. Bo życie moja droga nie kończy się wraz ze śmiercią.

– Dlatego potrzebuje pomocy. – odpowiedziała dziewczyna.

– Chcesz bym pomógł tobie, a może pomocy bardziej potrzebuje teraz Przemek? On nie jest zwykłym duchem Zosiu. – oznajmił proboszcz. – Przez to co zrobiłaś stał się upiorem i jest niebezpieczny dla żyjących, także dla ciebie. Jeżeli szybko czegoś nie wymyślimy to życie mogą stracić kolejne staruszki z Łukowców, które choćby przez chwilę pozazdrościły zaręczyn jego babci…

– I ja! Ja też mogę zginąć! – krzyknęła Zosia.

– Tak. Gdy nie dostanie tego pierścionka, może zapragnąć na nowo cię poślubić. – odrzekł ksiądz. – A to będzie dla ciebie bardzo niebezpieczne.

– Więc co mam robić?

– Powiedz rodzinie, że wyjeżdżasz. – odrzekł wstając od biurka. – Jeszcze dzisiaj. Moja gosposia wraca na noc do domu we wsi, ty zostaniesz na plebanii. Tylko zadbaj o to, by nikt nie wiedział, że tu jesteś. Nie chcemy przecież skandalu gdy to wszystko się już skończy.

– Ale on tu przyjdzie… – jęknęła dziewczyna.

– Na to liczę.

 

***

Pokój na piętrze parafii, w którym zwykł sypiać ksiądz proboszcz, był niezwykle przestronny. Po lewej stronie od wejścia znajdował się ogromny, przeszklony wykusz, przez którego szyby wpadało mnóstwo księżycowego światła, tak, że mimo zgaszonych lamp Zosia bez problemu dostrzegła ustawione pod przeciwległą ścianą szafy i wsunięte w kąt ogromne łóżko z baldachimem. Komnata godna księcia – pomyślała. – a zamieszkuje ją zwykły wiejski proboszcz. Ksiądz Żywiecki usadził ją przy okrągłym stole stojącym pośrodku, a sam usiadł na krześle przy ścianie. Nie zapalał światła, jakby czując, że upiór nie wszedłby do rozświetlonego pomieszczenia.

– Chyba musi ksiądz stąd wyjść. – powiedziała dziewczyna. – Inaczej nie przyjdzie. Nigdy nie wchodzi gdy ktoś jest ze mną.

– Zaryzykujemy. – uśmiechnął się proboszcz. – Myślę, że wejdzie, wiedząc, że będę tu całą noc. Z twoją siostrą było inaczej, bo weszła do pokoju gdy on już w nim był, dlatego zniknął. Zresztą, jak miałbym ci pomóc, będąc na zewnątrz?

Zosia spojrzała w stronę okna. Za szybą kołysał się stary orzech – ten sam, który w czasie silnego wiatru uderzał gałęziami we framugę kancelarii. To była pierwsza jasna noc od prawie dwóch tygodni; księżyc w pełni i zupełnie czyste, rozgwieżdżone niebo. Ksiądz wstał i podszedł do drzwi, wlokąc za sobą stare, rzeźbione krzesło. Wdrapał się na nie i ściągnął ze ściany wiszący nad futryną krucyfiks.

– Mógłby go zatrzymać. – odwrócił się w stronę Zosi. – W twoim pokoju pewnie nie ma krzyżyka? Nie widzę go też na twojej szyi.

– Nie. – odpowiedziała. – Nie wierzę w talizmany.

– To nie talizmany moja droga. – odpowiedział ksiądz. – Talizman sam w sobie ma zawierać moc, która chroni człowieka. A krzyżyk jest symbolem potęgi Chrystusa, która odstrasza złe siły. To nie krzyżyk cię chroni tylko Bóg. Nie ma w tym nic z pogańskich zabobonów.

– W każdym razie ma ksiądz rację. Nie mam takiego na ścianie ani na łańcuszku.

– Powinnaś o to zadbać. – odrzekł proboszcz. – Szczególnie w takiej sytuacji.

– Nie oszukujmy się proszę księdza. – odpowiedziała. – Krzyżyk nie zatrzyma Przemka. Będzie przychodził dopóty, dopóki nie dostanie tego czego chce.

– Pewnie masz rację, ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. – powiedział proboszcz, chowając krucyfiks do komody.

Ponownie usiadł pod ścianą. Siedzieli oboje w milczeniu przez kilka chwil, a każda minuta tej ciszy wydawała im się ciągnąć w nieskończoność.

– Żałujesz tego co zrobiłaś? – zapytał w końcu.

– Że go zabiłam? – spytała Zosia. – Nie, nie żałuję. Żałuję, że nie wcisnęłam mu tego pierścionka do kieszeni marynarki gdy go chowaliśmy.

– Przyjdzie czas gdy zrozumiesz swój błąd i będziesz żałować krzywdy wyrządzonej drugiemu człowiekowi.

– Może przyjdzie, może nie. – odpowiedziała lekceważąco.

Nagle w pokoju zrobiło się bardzo zimno, jakby ni z tego, ni z owego w Łukowcach zapanowała mroźna zima, skuwając wszystko w lód. Szyby w przeszklonej ścianie zaparowały jednak od zewnątrz, co oznaczało, że temperatura spadła jedynie w środku budynku. Nie uszło to uwadze proboszcza, który zerwał się na równe nogi i podszedł szybkim krokiem do siedzącej pośrodku pokoju dziewczyny. Złapał ją za rękę, która wydała mu się jeszcze bardziej lodowata niż otaczające ich powietrze. W panującej ciszy słychać było tylko szczękanie jej zębów. Proboszcz zachował jednak zimną krew i bez lęku wpatrywał się w zamknięte drzwi. Długie wahadło stojącego w kącie starego zegara stanęło w miejscu, jakby zatrzymane niewidzialną ręką. Mimo że drzwi nie były dobrze oświetlone zaglądającym do okna księżycem, proboszcz dostrzegł, iż gruba, mosiężna klamka powoli opada. Po chwili drzwi zaczęły się uchylać, aż w końcu stanęły otworem. Po ich drugiej stronie z początku nie można było niczego zauważyć, aż nagle w otworze futryny ukazała się mroczna chmura, której nie zdołałoby rozjaśnić żadne światło. Wyglądała jak splątany kłąb czarnej włóczki unoszący się w powietrzu. Wsunęła się z wolna do pokoju, a za nią wkroczyło do niego sześć starych kobiet. O ile upiór nie miał ludzkiego kształtu, o tyle staruszki wyglądały na duchy i mimo że można było przeniknąć przez nie wzrokiem, widać było pomarszczone twarze, spięte w kok włosy i stare, wysłużone ubrania. Wszystkie sześć kobiet ustawiło się pod ścianą, a upiór stanął pomiędzy nimi. Ksiądz wpatrywał się we wszystkie zebrane w pokoju postacie, czekając na jakiś ruch z ich strony. Gdy przez chwilę nic się nie działo, spróbował zebrać się w sobie i odezwał się jako pierwszy.

– Czego chcecie? – ledwo zdołał wyksztusić z siebie dwa słowa.

– Ona wie czego chcemy. – odpowiedziała jedna ze staruszek, wskazując dziewczynę przezroczystym palcem.

Zosia kurczowo zacisnęła ręce na oparciu krzesła i wciągnęła pod nie nogi.

– Chcecie jej pierścionka? – kolejne pytanie wyszło z ust proboszcza z mniejszym trudem. – Po co wam on?

– Pragniemy go. – odparło inne widmo. Księdzu zdało się, że wszystkie postaci nieco zbliżyły się do niego.

– A ty? – zapytał upiora, który jak dotąd nie odezwał się ani słowem.

– Należy do mnie! – rozległ się w pokoju nienaturalnie niski głos.

– A jak podzielisz się nim z tymi kobietami? – spytał znowu proboszcz.

– Oddaj nam pierścień! – wszystkie staruszki odpowiedziały jednocześnie.

– Daj mi ten pierścionek. – ksiądz zwrócił się do dziewczyny.

Zosia sięgnęła do kieszeni i wyjęła z niej granatowe puzderko, które podała Żywieckiemu. Proboszcz zdał sobie sprawę, że negocjacje z duchami nie mają najmniejszego sensu. Upiór chciał pierścionka, który, skoro Zosia nie chciała za niego wyjść, rzeczywiście mu się należał; natomiast stojące wokoło staruszki nie były racjonalnie myślącymi ludźmi, a zniewolonymi przez chłopaka duchami, do których nie mógł trafić żaden argument. Ksiądz otworzył pudełeczko, ukazując złoty pierścień z sześciokątną cyrkonią.

– Jeśli go dostaniesz … – powiedział. – … zostawisz ją w spokoju?

– Zaznam spokoju i nigdy nie wrócę, gdy dostanę to co należy do mnie. – odrzekł upiór.

Proboszcz raz jeszcze zerknął na błyszczący w świetle księżyca kamień i postąpił kilka kroków naprzód. Żadna z kobiet nawet nie drgnęła, jedynie ich przezroczyste oczy wędrowały za zbliżającym się pierścionkiem. Ksiądz zatrzymał się w połowie drogi, wysuwając daleko w przód rękę trzymającą puzderko, poczym otworzył całkowicie dłoń, tak, że swobodnie spoczywało ono na jego wyprostowanych palcach.

– Wystarczy wziąć. – szepnął.

Wszystkie kobiety zbliżyły się do niego i wyciągnęły swe kościste dłonie, na których dostrzec można było czarny ślad. Proboszcz nie cofnął się nawet o krok. Stał wpatrzony w duchy staruszek, mocno zaciskając zęby. Po karku spłynęła mu kropla potu, lecz jego ręka nie zadrżała gdy dłoń pierwszej z nich sięgnęła po pudełko. Staruszka ryknęła wściekle w momencie gdy przeniknęła przez pierścionek i ramię księdza. Żywiecki poczuł jedynie chłód, który w ułamku sekundy przepłynął przez jego nadgarstek. Żadna ze staruszek, tak jak mówiła wcześniej Zosia, nie była w stanie wziąć pierścionka z wysuniętej dłoni. Otoczyły proboszcza Łukowców i machając rękoma przenikały tylko przez jego ciało. W jednej chwili zatrzymały się; spojrzały w stronę upiora, tak jakby powiedział do nich coś, czego nie mogło usłyszeć ludzkie ucho i cofnęły się pod ścianę. Ksiądz w dalszym ciągu stał z wyciągniętym przed siebie pierścionkiem. Kręciło mu się w głowie i zaschło w gardle, ale musiał działać dalej.

– Dlaczego ty go nie weźmiesz? – zwrócił się do kłębu mroku.

– Nie możesz dać mi niczego w ten sposób. – odrzekł głosem tak niskim, że zadrżała

podłoga. – Moje ciało spoczywa w ziemi.

Proboszcz nie zdążył nic odpowiedzieć, bowiem zarówno upiór jak i duchy staruszek w jednej chwili przepłynęły przez przeszkloną ścianę i zniknęły w mroku. Odwrócił się w stronę siedzącej za nim Zosi, która zwisała bezwładnie przewieszona jedną ręką przez oparcie rzeźbionego krzesła. Ksiądz wiedział, że musi działać szybko i jeszcze tej nocy zakończyć sprawę. Każda kolejna noc, to kolejna martwa staruszka – pomyślał. Ocucił dziewczynę, która jeszcze przez chwilę dochodziła do siebie i zarzucił na siebie wełniany płaszcz.

– Ubierz się dziecko. – powiedział. – Narobiłaś wiele złego i teraz trzeba to naprawić.

 

***

– Pójdziemy dookoła żeby nikt ze wsi cię nie zauważył. – powiedział proboszcz, zakładając skórzane rękawiczki. – Skoro powiedziałaś rodzicom, że wyjeżdżasz, nie możemy ryzykować.

– On już dzisiaj nie przyjdzie. – odezwała się dziewczyna. – Nigdy nie przychodzi dwa razy tej samej nocy.

– Dlatego pójdziemy na cmentarz. – ksiądz Żywiecki obrócił się w stronę księżyca, tak, że Zosia dokładnie widziała jego twarz.

– Na cmentarz? – zadrżała. – Po co?

– Umówiłem się tam z grabarzem Wadimem. – odpowiedział proboszcz. – Przeczuwałem, że spotkanie z Przemkiem i staruszkami na plebanii niczego nie zmieni skoro próbowałaś już dać mu ten pierścionek.

– Ale nikt nie miał mnie widzieć!

– Wtajemniczyłem go we wszystko. – odparł ksiądz. – Nie mówiłem mu rzecz jasna, że zabiłaś narzeczonego. Wie tylko, że nawiedza cię upiór, który żąda zwrotu pierścionka.

– I uwierzył? – zdziwiła się dziewczyna.

– To prosty człowiek. Wierzy i ufa we wszystko co mówię.

Furtka plebanii lekko zaskrzypiała i chwilę później byli już na oświetlonej księżycem polnej drodze wiodącej do cmentarza. Błoto nie zdążyło wyschnąć i zasysało z lekka podeszwy butów, wydając nieprzyjemny odgłos. Noc była dosyć ciepła, tak że po chwili spaceru w wełnianym płaszczu proboszcz musiał go rozpiąć, by za bardzo się nie zgrzać. Nigdy wcześniej nie szedł tą drogą w nocy. Drzewa i krzaki rosnące wokół niej, na które nie zwracało się zwykle uwagi, przybierały teraz ponure i złowieszcze kształty, a cienie rzucane przez konary skąpane w księżycowej poświacie, dostrzeżone kątem oka sprawiały upiorne wrażenie. Po kilkunastu minutach ich oczom ukazy się drzewa porastające nekropolię, a w chwilę później oboje stali już u jej bram. Z mroku cmentarza wyłonił się grabarz Wadim. Nie odezwał się ani słowem, a jedynie skinął na proboszcza, przekładając językiem z jednego kącika ust w drugi drewnianą wykałaczkę. W prawej ręce trzymał umazaną błotem łopatę. Zosia w jednej chwili zrozumiała o co chodzi.

– Chcecie go odkopać? – zapytała z przerażeniem w oczach.

– Skoro nie możemy dać mu pierścionka, bo przychodzi jako upiór, to damy mu go prosto do ręki. – odpowiedział proboszcz. – To jest mój „plan B”.

Wadim odwrócił się i ponownie zniknął w mroku. Ksiądz spojrzał na Zosię, złapał ją w nadgarstku i niemal siłą wciągnął za bramę cmentarza. Dziewczyna zaczęła cicho płakać. Ksiądz także czuł się nieswojo przechodząc ciemną ścieżką pomiędzy starymi, omszałymi nagrobkami; szedł jednak za grabarzem, prowadzącym ich do grobu Przemka, zdecydowanym krokiem. Mogiła pochowanego przed dwoma tygodniami chłopaka, otoczona grobami jego przodków, znajdowała się na samym końcu nekropolii. Krakowscy zamieszkiwali Łukowce od przeszło dwóch wieków i w swoim czasie wielce przyczynili się do elektryfikacji i rozwoju wsi. Do czego to doszło – pomyślał proboszcz – że teraz muszę rozkopywać grób ich najmłodszego potomka.

Wadim stanął za drewnianym krzyżem z metalową tabliczką i oparł się na łopacie. Księżyc świecący z lewej strony wyraźnie oświetlał miejsce pochówku, w którym nie rosło żadne drzewo. Ksiądz stanął nad grobem, zdjął biret i odmówił krótką modlitwę, poczym skinął głową na grabarza. Wadim obszedł mogiłę i zaczął kopać. Przewalał ogromną kupę zmarzniętej ziemi przez dobrych dwadzieścia minut, cicho klnąc pod nosem. W końcu łopata, wydając głuchy dźwięk, uderzyła o coś twardego, a ich oczom ukazał się stalowy krzyż przykręcony do wieka trumny.

– Jeszcze dwie minutki. – wydyszał zziajany grabarz.

Wreszcie udało mu się odkryć z ziemi całą skrzynię. Wyszedł z dołu ocierając pot rękawem kufajki. Ksiądz Żywiecki spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Dlaczego nie otwierasz? – spytał cicho.

Wadim zszedł z powrotem na dół i podważył wieko przygotowanym wcześniej łomem. Trumna z wolna puściła wydając przy tym przeciągły, piskliwy dźwięk. Grabarz chwycił wieko i uniósł je do góry.

– Jezus Maria! – wyszeptał czyniąc znak krzyża.

Proboszcz i Zosia nie powiedzieli ani słowa, wpatrując się tylko wybałuszonymi oczami w leżącego w trumnie chłopaka. Dwa wilgotne tygodnie co prawda zrobiły swoje, ale mimo nocy nie można było nie dostrzec otwartych oczu, podciągniętych do szyi dłoni i zgiętej w kolanie nogi. Ksiądz podszedł do krawędzi grobu i nachylił się nad trupem. Paznokcie zdarte do krwi, szeroko otwarte usta i grymas bólu na twarzy rozwiały jego wszelkie wątpliwości.

– Jak już się wszyscy rozeszli i żem go zasypywoł to wydawało mi się, że słysze jakieś

hałasy. – przerwał ciszę Wadim.

– Dlaczego go nie odkopałeś? – spytał ksiądz.

– Myślołem, że mi się tylko wydaje. – odparł grabarz.

Proboszcz spojrzał na Zosię. Dziewczyna zakrywała twarz rękoma. Trucizna, którą podała narzeczonemu musiała tak skutecznie zagłuszyć w nim wszelkie oznaki życia, że lekarz stwierdził zgon, a w rzeczywistości chłopak przeżył i obudził się w trumnie. W każdym razie wszystko stało się z winy Zosi i dlatego Przemek powstał jako upiór.

– Straszna śmierć. – wyszeptał proboszcz.

– Żałuję proszę księdza. – dziewczyna zaszlochała i wtuliła się w jego ramię. – Teraz żałuję tego co zrobiłam.

– Cieszy mnie to dziecko, ale to nie czas ani miejsce na twój żal. – odpowiedział. – Musimy to jakoś naprawić.

Proboszcz wyjął z kieszeni sutanny niebieskie puzderko, zszedł do dołu i wcisnął je z trudem pomiędzy sztywne, sine palce. Wadim chwycił w tym czasie oparty o krzyż szpadel, którego ani ksiądz, ani Zosia wcześniej nie zauważyli, drugą zaś ręką podniósł z ziemi długą, zaostrzoną na końcu tyczkę.

– Szpadel czy kołek? – zapytał proboszcza

– Kołek. – odpowiedział ksiądz gramoląc się z powrotem do góry.

– Co chcecie zrobić? – jęknęła dziewczyna. – Przecież oddaliśmy mu pierścionek.

– Strzeżonego Pan Bóg strzeże. – odparł proboszcz. – Stare, ludowe metody zawsze się sprawdzają.

Grabarz stanął nad głową chłopaka, wyciągając obydwie ręce przed siebie i ściskając w nich zwisający w dół szpadel. Proboszcz wziął natomiast długi drąg i przystawił go do piersi Przemka. Zosia odwróciła się plecami i przykucnęła przy ziemi, zakrywając uszy.

– Na trzy. – powiedział ksiądz, spoglądając na grabarza i unosząc w górę kołek. – Raz… dwa… trzy!

Ostry szpadel przeciął z głośnym chrzęstem kręgosłup chłopaka, uderzając o dno trumny i ucinając mu całą głowę, a długi drąg silnym uderzeniem zatopił się w jego piersi. Proboszcz wraz z grabarzem wpatrywali się przez moment w jego ciało.

– Nie! – rozległ się nagle krzyk za plecami księdza.

Proboszcz odwrócił się szybko, wyciągając kołek, a Wadim poderwał wzrok. Zosia klęczała na zgniłej, pożółkłej trawie, rwąc ją z ziemi całymi garściami. W pierwszej chwili żaden z nich nie zrozumiał o co chodzi. Dopiero po chwili ujrzeli wyłaniające się z mroku zadrzewionego cmentarza widma sześciu starych kobiet i czarny bezkształtny obłok.

– Mówiłem ci, że nie możesz dać mi niczego w ten sposób. – rozległ się doniosły głos. – Moje doczesne ciało to nie ja.

– W jaki więc sposób mam dać ci ten pierścionek?! – zawołał proboszcz. – Kiedy zaznasz spokoju?

– Potrzeba, by to co należy do mnie znalazło się w moim świecie. – odpowiedział, szybko się zbliżając. – Potrzeba też pokuty.

– Tak też od początku myślałem. – wyszeptał ksiądz. – I tego się obawiałem.

– Zostaw mnie w spokoju! – krzyknęła nagle dziewczyna.

– Ty jesteś moim a ja twoim spokojem! – odrzekł upiór. – Jesteś mi przyrzeczona.

– Ale ty nie żyjesz!

– Jesteś moja!

– „Plan C”! – wrzasnął proboszcz.

Wadim jednym susem przeskoczył dół i znalazł się przy Zosi, łapiąc ją za prawe ramię. Proboszcz złapał po chwili za drugie, a zdezorientowana dziewczyna pozwoliła odciągnąć się do tyłu, byle dalej od upiora. Dopiero w następnej chwili zdała sobie sprawę, że mężczyźni ciągną ją w stronę rozkopanego grobu i otwartej trumny. Było już jednak za późno. Zarówno proboszcz jak i grabarz silnie ściskali jej ręce, a zapieranie się piętami na niewiele się zdało.

– Puśćcie mnie ! – zaczęła krzyczeć. – Błagam was! Puśćcie mnie!

Żaden z nich nie odezwał się słowem ani na nią nie spojrzał. Wciągnęli ją do dołu i położyli na zimnym, oślizłym ciele. Na nic zdały się wrzaski, machanie rękoma i kopanie nogami w powietrze. Jej włosy wkręciły się pomiędzy zakrzywione, sztywne palce nieboszczyka. Wadim przycisnął ją mocniej gdy ksiądz sięgnął po spoczywające w nich niebieskie puzderko, z którego wyciągnął szybko złoty pierścionek z kamieniem. Złapał dziewczynę za lewą rękę i założył go na serdecznym palcu.

– Bóg Ojciec Miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą, przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i zesłał Ducha Świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju, przez posługę Kościoła i ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! – wyrecytował szybko, czyniąc w powietrzu znak krzyża.

Dziewczyna obłąkanym wzrokiem ostatni raz spojrzała na księżyc, a z jej gardła wydobył się nieartykułowany wrzask. Wadim zatrzasnął wieko i zaczął zabijać je długimi, grubymi gwoźdźmi. Ze środka dochodził ich szaleńczy skowyt, łupanie pięściami i nogami we wszystkie ściany trumny. Po chwili skrzynia i wszelkie dobiegające z niej odgłosy zniknęły pod grubą warstwą mokrej ziemi. Obydwaj mężczyźni obrócili się w stronę cmentarnej bramy. Upiór i towarzyszące mu staruszki rozpłynęły się w powietrzu.

– Dlaczego musieliśmy to zrobić? – zapytał grabarz.

– Dziewczyna zerwała zaręczyny, ale nie oddała mu pierścionka. Widocznie takie zerwanie zaręczyn nie pociąga za sobą żadnych skutków. Jego śmierć też ich nie unieważniła, bo to ona do niej doprowadziła. – odpowiedział ksiądz. – Jedynym wyjściem była jej pokuta, którą jest taka śmierć jaką ona sama zadała. Teraz zarówno ona jak i on mogą odejść w pokoju.

– A czy ona nie zmieni się w upiora? – zapytał raz jeszcze Wadim.

– Sam słyszałeś, że żałowała tego co zrobiła. My pomogliśmy odpokutować jej grzech, więc nasz czyn nie sprawi, że stanie się upiorem. – odrzekł proboszcz. –Ale nikomu ani słowa, tak jak się na wszelki wypadek umawialiśmy.

– Sie rozumie!

– Ja wszystko wyprostuję po swojemu.

***

Proboszcz Łukowców stał przy oknie swej kancelarii z wolna sącząc koniak. Siedzący na krześle młody policjant z notatnikiem po raz ostatni przeglądał jego zeznania. Za oknem prószył śnieg.

– Czyli wyszła od księdza, poszła do domu i odtąd jej ksiądz nie widział? – zapytał, podnosząc wzrok znad zabazgranej kartki.

– Tak. – odpowiedział proboszcz. – Mówiła, że gdzieś wyjeżdża.

– To samo powiedziała rodzicom, ale od dwóch tygodni nie daje znaku życia. – policjant zastukał piórem w kant dębowego biurka.

Ksiądz głęboko się zadumał. Zło rodzi zło – pomyślał. – Samolubna dziewczyna zabijając narzeczonego uczyniła z niego potwora; zazdrość staruszek o najlepszego kawalera we wsi zrobiła z nich niewolnice symbolu jego miłości jakim był pierścionek, tak, że nawet po śmierci pragnęły go mieć, a upiór zręcznie to wykorzystał dla zastraszenia dziewczyny. W końcu ani raz w czasie ich rozmowy sam nie wspomniał o pierścionku, tyle że nikt tego nie zauważył. Wszystko zaczęło się od złego uczynku Zosi, która ostatecznie odpokutowała swój grzech i uwolniła wioskę od jego następstw. Gdyby zerwała zaręczyny oddając ten pierścionek i potem otruła chłopaka, bardzo prawdopodobne, że nikt o niczym by się nie dowiedział, nie byłaby już bowiem związana z upiorem swoją przysięgą.

– Czy mogę zapytać po co w ogóle przyszła do księdza? – pytanie policjanta wyrwało proboszcza z zadumy.

– Wyspowiadać się…– odpowiedział, kołysząc w ręku kieliszkiem.

 

Koniec

Komentarze

Wiesz, wciągnęła mnie ta historia. I ciekawa byłam zakończenia. Zaskoczyłeś mnie.

Mam nadzieję, że zaskoczyłem pozytywnie. Dziękuję bardzo za komentarz. Wiem, że opowiadanie jest dosyć długie, ale proszę także innych użytkowników o jego ocenę. Obecnie pracuję nad drugim z czterech opowiadań z tego cyklu, także wszekie uwagi mile widziane.

Najpierw parę uwag technicznych:
- źle zapisujesz dialogi - poradnik autorstwa Mortycjana jak się powinno to robić, znajduje się w Hyde Parku,
- zdarza sie ci się używać wielokrotnie złożnych zdań, nadmiernie długich, zawierających zupełnie niepotrzebne informacje,
- styl opowiadania jest niezbyt dobry, wymaga znacznej poprawy. Jest bardzo dużo zdań, które po prostu nie brzmią. Moim zdaniem cały tekst wymaga przeradagowania. Dobrym sposobem jest odczytanie tekstu na głos - w ten sposób można łatwo wyłapać fragmentu, które zaburzają rytm tekstu lub są po prostu kiepskie pod względem stylistycznym.

Teraz fabuła. Niestety cała quasi-kryminalna intryga jest mocno niedopracowana, przez co opowiadanie kuleje pod względem fabularnym i logicznym. Widać, że nie zrobiłeś żadnego researchu i w efekcie przedstawione przez ciebie realia obrazują wyłącznie twoje wyobrażenie pewnych kwestii, a nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością.

Zachowanie księdza zupełnie mnie nie przekonało. Postać ta jest moim zdaniem sztuczna i nierzeczywista.
Poniżej wskażę parę niedoróbek fabularnych, żeby nie być gołosłownym:
- pierwsza rozmowa księdza z Gryczewskim - dywagują sobie odnośnie przyczyn śmierci, że niby z przyczyn naturalnych, ale z drugiej strony dziwne znaki na ciele i mnogość zgonów. A skąd oni to wiedzą? Przecież o przyczynach śmierci mógłby się wypowiedzieć tylko patolog, ewentualnie inny lekarz medycyny.
- brak Policji w całej historii - dziwne. Sześć staruszek ginie dzień po dniu, wszystkie mają ten sam dziwny znak na ciele i organy ścigania się tym nie interesują? Wydaje mi się to nierealne (a zawodowo mam do czynienie i z Policją i z prokuraturą i taka sprawa na pewno nie zostałaby przez te instytucje zignorowana). Policja pojawia się dopiero na końcu, gdy znika dziewczyna. A wcześniej gdzie byli?
- zupełnie nie rozumiem, dlaczego Zosia przyznała się zabójstwa. Przecież musiała się liczyć, że ksiądz powiadomi organy ścigania (nie wyznała tego na spowiedzi). Pozostaje kwestia trucizny, która niby sprawiła, że u jej narzeczonego ustały funkcje życiowe - niemożliwe, żeby miała dostęp do takiej trucizny, sama nie mogłaby też jej sporządzić, a przypadkiem taki efekt nie mógł wystąpić.
- ksiądz zabija z zimną krwią dziewczynę - zakończenie jest po prostu durne. Po co skazuje się na wieczne potępienie i piekło? Przecież po czymś takim nie trafi do raju. Poza tym kwestia dlaczego pomaga morderczyni nie została zupełnie wyjaśniona. Nie jest to logiczne.

Błędów jest więcej, ale przydługi elaborat należy kończyć.
Podsumowując, jest to opowiadanie mieszczące się gdzieś w dolnej strefie stanów średnich, czyli mocno przeciętne i bardzo niedopracowane.

Na plus powiem, że pomimo tych wszystkich błędów tekst, o dziwo, czyta się przyjemnie i szybko. Myślę, że masz talent, tylko powienieneś więcej czasu poświęcać na dopracowanie tekstu i przed rozpoczęciem pisania całą fabułę przemyśleć. Trening czyni mistrza.

Pozdrawiam.

Dziękuję za krytyczny komentarz. Pozwól, że odniosę się do uwag fabularnych.

1. Opowiadanie ma to do siebie, że ukazuje tylko wycinek życia bohaterów. Przed samym jego początkiem zmarło już kilka kobiet i skoro ksiądz wraz z właścicielem zakładu pogrzebowego wiedzą, że zmarły śmiercią naturalną, znaczy to, że ktoś kompetentny na ten temat się już wcześniej wypowiadał, a nie zostało to ujęte w treści opowiadania.

2. Jak wyżej. Policja mogła badać te zgony i stwierdzono ich naturalne przyczyny, skąd brak zainteresowania organów ścigania tą kwestią. Ślady na ciele zauważył dopiero właściciel zakładu pogrzebowego.

3. Widać, że czytałeś niedokładnie. Ksiądz powiedział, że cała rozmowa pozostanie w tajemnicy i odbywa się na zasadach spowiedzi. Spowiedź nie musi odbywać się w kościele przy konfesjonale, bo sam miałem przyjemność spowiadać się kilka razy przy filiżance herbaty.

4. Nie zrozumiałeś samego sedna opowiadania. Nie chciałem pisać o tym w komentarzach, ale skoro Ty już zaspoilerowałeś, to nie widzę potrzeby wstrzymywania się od interpretacji finału opowiadania. Końcówka skłania właśnie do przemyślenie odwiecznego problemu chrześcijańskiej moralności - czy można zbawiać za wszelką cenę? Pomaga jej, bo chce: po pierwsze - pomóc jej zrozumieć swój grzech (zauważ, że podczas pierwszej rozmowy nie żałuje, robi to na sam koniec), po drugie - chce uwolnić wieś od upiora, a podejrzewa, że bez udziału dziewczyny się to nie uda, musi więc z nią współpracować. Ksiądz przekracza społecznie przyjęta granicę - zabija dziewczynę, by uwolnić wieś od demona, wiedząc, że w ten sposób dziewczyna, która w finale żałuje za grzechy zostanie zbawiona. Jeżeli tego nie widzisz to chyba nigdy nie rozważałeś moralnych dylematów, tego jak daleko można usprawiedliwiać swoje czyny wyższymi celami. To zakończenie ma szokować, bo argumentacja księdza jest właśnie logicznie poprawna, a z drugiej strony sprzeczna z moralnością... a może i nie? Na to pytanie każdy czytelnik musi sam sobie odpowiedzieć. Ksiądz nie skazuje się jednocześnie na potępienie, bo nie zabija dziewczyny tak po prostu - zadaje jej śmierć w ramach pokuty. Czy inkwizytorzy palący czarownice mordowali je? Nie, oni uwalniali je w ten sposób od grzechu.

Dziękuję za czas poświęcony na przeczytanie opowiadania i napisanie komentarza. Postaram się przyglądać uważniej tym elementom kolejnych opowiadań, na które zwróciłeś uwagę. Jeżeli chodzi o dialogi, to nie czytałem wspomnianego przez Ciebie tutoriala, ale uwierz, że czytałem wiele książek, bardzo wielu autorów i każdy ma inny sposób pisania dialogów. Moim zdaniem dialogi muszą być wypełnione dosyć dużą ilością przerywników. Zdania złożone są rzeczywiście moją zmorą, ale sięgnij choćby po takiego Ulissesa ;)

Pozwolę sobie odnieść się do punktu 4. Mnie jako czytelnika ten tekst nie skłonił absolutnie do żadnych głębszych rozważań, ponieważ w nim samym nic takiego nie ma. Ksiądz właściwie nie ma żadnych przemyśleń ani rozterek nad moralnością swojego postępowania, z jego zachowania nie przebijają żadne wątpliwości - ot tak sobie po prostu działa.

"- To ja otrułam Przemka. - wycedziła.
- Tak właśnie myślałem. - przytaknął proboszcz. - Ale dlaczego?" - po takim wyznaniu reakcja księdza jest absolutnie żadna. Dowiaduje się, że rozmawia z morderczynią i od razu, bez żadnej refleksji, przechodzi z tym do porządku dziennego. Kto by tak naprawdę zareagował?

"- Dlaczego musieliśmy to zrobić? - zapytał grabarz.
- Dziewczyna zerwała zaręczyny, ale nie oddała mu pierścionka. Widocznie takie zerwanie zaręczyn nie pociąga za sobą żadnych skutków. Jego śmierć też ich nie unieważniła, bo to ona do niej doprowadziła. - odpowiedział ksiądz. - Jedynym wyjściem była jej pokuta, którą jest taka śmierć jaką ona sama zadała. Teraz zarówno ona jak i on mogą odejść w pokoju." - dlaczego? Bardzo dobre pytanie. Niestety zamiast odpowiedzi ksiądz recytuje skrót całej intrygi,tak bezemocjonalnie, jakby czytał instrukcję obsługi pralki. Dla mnie jest to sztuczne i nieprzekonujące.

Pomijam już fakt, że zgodnie z kościelnymi procedurami ksiądz powinien zwrócić się do kurii w celu przysłania egzorcysty.

Moim zdaniem, przytoczona przez ciebie wyżej argumentacja, nie znajduje żadnego odzwierciedlenia w tekście i zachowaniach bohaterów. Być może inni czytelnicy odnajdą w tekście wspomniane przesłanie. Ja się go jednak nie doszukałem. Zakończenie według mnie w ogóle nie szokuje, a zachowanie księdza jest jak najdalsze od logicznego postępowania.

Inkwizytorzy z zimną krwią i z pełną świadomością mordowali tysiące ludzi. Większość z nich pewnie nie była wcale wierząca. Poza tym opowiadanie dzieje się współcześnie. Mentalność i moralność jest inna.

A propo dialogów. Chodziło mi tylko o kwestie techniczne. Z tego co wiem, jest jeden powszechnie przyjęty rodzaj ich zapisu.
"- Jeszcze dwie minutki. - wydyszał zziajany grabarz." - po "minutki" nie powinno być kropki. I to się tyczy wszystkich wypowiedzi.

Pozdrawiam.

OK. Teraz już rozumiem. Może rzeczywiście zbytnio spłyciłem to, na czego ukazaniu w sumie najbardziej mi zależało i nie dla wszystkich jest to czytelne. Mentalność rzeczywiście jest inna, ale moralność powinna być zawsze taka sama. Dlatego wszystkie te dylematy tak naprawdę mogą powrócić w każdej chwili. Średniowieczne metody działania Żywieckiego usprawiedliwia ich cel, albo przynajmniej jemu tak się wydaje. Osiągnięte przez niego skutki są przecież absolutnie zgodne z celami, jakie powinien osiągać każdy kapłan.

Jeżeli chodzi o egzorcystę - nie przyszło Ci do głowy, że sam Żywiecki może nim być? W końcu wspomina, że zaznajamiał się z okultyzmem. Zresztą, metody jego działań z pewnością nie byłyby pochwalane przez biskupa, stąd nagina zasady, by poradzić sobie z pogańską duszą podkarpackiej wsi. Cel uświęca środki, także w postaci łamania prawa kanonicznego.

Co do dialogów, to przejrzę zasady interpunkcji itp. i będę się do nich na przyszłość stosował. Wielokrotnie zastanawiałem się gdzie w dialogach stawiać te kropki a gdzie nie, więc dziękuję za wskazówkę i w ogóle za wszystkie Twoje uwagi. Były bardzo pomocne.

Również pozdrawiam.

Nowa Fantastyka