- Opowiadanie: Taves - Danse macabre - Część I

Danse macabre - Część I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Danse macabre - Część I

Oto pierwsza część mojego opowiadania. Kolejne będę załączał wraz z postępem prac. Wszelkie opinie i krytyki mile widziane.

~ Taves

 

 

 

*

 

– Wiesz na co się piszesz? – burknął Unel. – To szaleństwo. Nie może ci się udać. Doskonale wiem na co cię stać, ale to o czym mówisz. – Przerwał na moment. – Pomyśl chwilę, idziesz się zabić, rozumiesz?

– Wiem – odparłem. – Cenię twoje zdanie, ale nie zrezygnuję. Nie proszę byś ze mną poszedł. -wyszeptałem, blado się uśmiechając.

– Tylko bym wwiózł cię do miasta – wycedził, krzyżując ręce na piersi. – Zastanów się jeszcze.

– Uznaj, że to rewanż za Vastre.

– Doskonale pamiętam. Nawet gdybyś się nie pojawił, to poradziłbym sobie… jakoś. Zresztą, niby jak to sobie wyobrażasz? Zaraz za bramą dobiorą się do ciebie gwardziści i skończą twoją szopkę.

Wstałem z kłody i przeciągnąłem się. Zatopiłem w myślach, odcinając do potoku jego słów. Miasto. Lochy. Potem ośnieżone szczyty, wrzosowiska… może.

– Wiem jak mnie przewieziesz – bąknąłem po chwili. – Może nawet coś zyskasz.

– Co ty knujesz? – Wbił we mnie ciężki wzrok. – Ech, wiedziałem, że zapłacę za tą znajomość.

– Nie chrzań. Jest sposób byś mnie wprowadził do miasta. Pomożesz?

– Niby jaki? – burknął gniewnie.

– Patrz – rzuciłem przez ramie.

Zaczął sapać i prychać pod nosem. Nie zwracając na niego uwagi, podszedłem do gniadego wierzchowca i rozwinąłem juki. Zacząłem przekładać rzeczy, aż znalazłem skórzane zawiniątko. Wróciłem do zwalonego konaru i cisnąłem nim w Unela. Spojrzał na mnie zdziwiony, ale posłusznie go rozpakował.

– Ty chędożony debilu! Nie będę brał udziału w…! – krzyknął, podrywając się na nogi.

– Skończ. Chodź tu, bo sam tego nie zrobię.

Ruszyłem do Avella, nie oglądając się za siebie.

 

*

 

– Wiesz, że będziesz tam zdany wyłącznie na siebie? – rzęził Unel. – Nieważne jakbyś się starał.

– Ciągle chcesz mnie od tego odwieść? Dałbyś sobie spokój.

– Próbuję cię uratować przed twoją głupotą i uporem – żachnął się.

– Więc możesz już skończyć.

– No tak. Czego innego można się spodziewać po tak szlachetnym elfie – zakpił.

– Będąc w mojej sytuacji, odpuściłbyś?

– W rzyć cię kopać.

Stukot kopyt niósł się po pustym gościńcu. Pomarańczowe słońce chyliło się ku zachodowi, a bliskiego horyzontu wyłaniało się Khessal, stolica południa.

Łajno nie stolica, pomyślałem ze wstrętem.

– Musiałeś mi wiązać dłonie na plecach?! Nie mogę odgarnąć tych przeklętych włosów!

– Tak jest wiarygodnie – mruknął złośliwie. – Sam tego chciałeś.

Spojrzał na mnie i ryknął gromkim śmiechem.

– Śmiej się śmiej. Ciesz się z niedoli kompana.

– Jaki tam kompan. Więzień jesteś i nie masz nic do gadania. Pospolity szubrawiec z ciebie, a ja, cnotliwy mąż, wiozę cię przed oblicze Kapłana.

– Taka z ciebie cnota, jak ze mnie krasnal.

– Zawsze wiedziałem, że coś z tobą nie tak – powiedział, drapiąc się po łysej potylicy. – No ale, nie martw się o nic. Kapłanom jedno, czy wrzucą do pieca elfa, mieszańca czy jakiegoś krasnala.

– Zarazo jedna! Tak to jest prosić kogoś o pomoc! Jak tylko się odwrócisz, kopie w rzyć i patrzy czy równo puchnie!

– Bo ci jeszcze knebel zasadzę.

– Dobrze mości cnoto – burknąłem po chwili. – Wieź mnie, gdzie ci dusza zapragnie.

Zza wystających skał i pojedynczych drzew wyłaniały się pierwsze chałupy. Żyjące tu chłopstwo, miało ciekawie, nie ma co. Pociągnąłem nosem, krzywiąc się z niesmakiem. Co za smród. Czy oni wszyscy boją się tej cholernej wody?!

Kilkaset jardów dalej zaczynały nieliczne poletka i skupiska chat. Tu fetor był nie do zniesienia. Stęchłe odchody, pot zwierząt, ludzi, smród padliny i gnijącej żywności. Zasrane przedmieścia, wylęgarnia chłopskiego bydła. Zasłonić się nawet nie mogę. Poczułem gulę żołądka podjeżdżającą do gardła.

– W dupę kopane, stado demonów i zaraza! Zaraz się uduszę!

– Zamknij się z łaski swojej – rzucił. – Ktoś do nas wyjechał.

– Niech czort go rżnie!

Unel westchnął teatralnie. Wyjechał na przód, łapiąc wodze Avella. Zwolniliśmy.

– Kogo wieziesz! – krzyknął obcy. Miał krwistą tunikę ze złotymi obszyciami. Gwardia.

– Ktoś ty? – odparł Unel.

– Nowy kapitan gwardii.

– A ze starym co jest?

– Miał mały wypadek – rzucił gwardzista, wyszczerzając zęby.

Czując na sobie jego spojrzenie, spuściłem głowę. Niech zacznie się bal.

– Co mu się przydarzyło? – dopytywał Unel.

– Zależy kto pyta – odparł wymijająco.

– Unel Thronnes. Starszy sierżant w Straży Miejskiej.

– Aa, Unel – powiedział, równając się z nim. – Wybacz, że nie poznałem od razu. Tyle się tu działo… Więc, jakieś trzy tygodnie temu, jedna dziewka postanowiła uciec z gmachu Jevleta. Pieprzony mieszaniec, rozumiesz. Jib miał na nieszczęście, rozkaz pilnowania jej. Kiedyśmy ją złapali, przy samiuśkich podwojach, to rzucała się jak dzika kocica. Przemówiliśmy jej do rozumu… dogłębnie – zarechotał.

Poderwałem głowę zapominając o wszystkim. Bezwolnie rozchyliłem usta, wbijając w niego wzrok.

– Całą straż znaleźliśmy, gdy zabrali ją pod twierdzę. Zarżnięci jak prosiaki. Tak to jest z półludźmi. – Plunął w bok. – Zamiast ich łapać, trzymać i sądzić, to z miejsca wyrżnąć.

– Taa. Ale tak właściwie, to nie przypominam sobie, byś był zastępcą kapitana w gwardii.

– Dobrze sobie przypominasz. Baumung został odwołany, a mnie wyniósł sam Kapłan.

– To wiele wyjaśnia – mruknął Unel, krzywiąc się.

– Byłeś przy tym? – wysyczałem do obcego. – Czy tylko powtarzasz?

– Nie założyłeś mu knebla? – Zamlaskał, patrząc przez ramie. – Cóż, rób z nim co chcesz do bram miasta. Później zabiorę go do celi.

– A to jakim prawem?

– Pozmieniało się trochę pod twoją nieobecność – powiedział gwardzista, paskudnie się uśmiechając.

– Wprawdzie nie było mnie przeszło miesiąc – zaczął Unel. – Barril dał mi listy do rady w Kann i dopiero co wracam. Tego tu spotkałem w przydrożnej oberży. Spił się, wszczął burdę. Wykopałem go na podjazd i spętałem. Wedle wszelkich praw jest w moim ręku. Nie powiesz mi chyba, że w tym czasie, aż tyle się zmieniło.

– Przykro mi – syknął złośliwie. – Teraz wszystko podlega woli Kapłana. Gwardia Świątynna pilnuje porządku w Górnym Mieście, a Najemna w dolnym, oczywiście wraz ze strażą.

– Rozumiem.

– Doskonale – powiedział obcy z uśmiechem. – Co z nim?

Unel obrócił się i zbladł w jednej chwili.

– Nowy kapitanie gwardii. Nie dosłyszałem twojej godności. Głupio tak gadać i nie wiedzieć z kim – wypalił szybko.

– Racja. Hymn, jestem Nhib von Gaeruv.

Zimne dreszcze telepały moim ciałem raz za razem. Zacisnąłem szczękę przygryzając język. Iniabelu, błagam, nie opuszczaj mnie teraz. Błagam cię.

– Za bramą go zabieram – skwitował Nhib. – Jedź do Barrila, pewnie śpieszno mu do widzenia z tobą.

– Jakoś się mu nie dziwie.

– Zadałem ci pytanie – wycedziłem jeszcze raz. – Nie słyszałeś?

Gaeruv powoli się obrócił. Jego twarz nabrzmiała purpurą, a kąciki ust podrygiwały.

– Ty arogancki śmieciu – wysyczał gwardzista. – Poczekaj, aż wylądujesz w celi. Tam nauczę cię potulności.

– Gadaj.

– Proszę bardzo. Byłem tym pierwszym – syknął. – Szkoda, że ona nie powie ci jak było.

O Iniabelu. Nie. Arue. Arue, błagam. Zacisnąłem powieki czując napływające łzy. Bezwolnie spuściłem głowę. Arue…

– Może jest skażony. Lepiej nie wieść go do miasta, jeszcze wybuchnie jakaś zaraza. Takie rzeczy często się tu zdarzają.

– Zabieram go tam – burknął Unel.

– Jak chcesz. – Poczułem ciężki oddech na twarzy. – Tam gdzie trafisz nie będzie gapiów – wycedził mi do ucha.

Wolno podniosłem głowę, rozchylając powieki. Wbiłem wzrok wprost w jego oczy. Odskoczył jak oparzony, a po sekundzie wykrzywił w grymasie nienawiści.

– Znajdę cię. Znajdę i pokażę, że śmierć jest najwyższym błogosławieństwem – wysyczałem.

– Ty zasrany mieszańcu! Wiedziałeś o tym?! – ryknął na Unela.

Ten nic nie odparł. Napiął wszystkie mięśnie, tępo wpatrując się w bramę. Jej ciemna sylwetka przysłaniała już cały krajobraz.

Jeszcze moment, powtarzałem w myślach. Tylko chwila. Przejedźmy przez bramę. Wjedźmy w gąszcz uliczek. Unel, błagam cię, uciekaj wtedy od nas. Ode mnie. Gdziekolwiek. Tylko nie jedź z nami. Proszę cię.

– Przy bramie jest oddział Najemnych – cedził twardo. – Ty, wielki sierżancie, porozmawiasz z Sauttem, a jego zabieram pod twierdzę. Idę do Kapłana. Pora stawiać szafot na te wypaczenia.

– Będziesz jechał z nim przez całe Dolne Miasto? – spytał cicho Unel.

– Obrzeżami. A zresztą, co ci do tego. Jesteś tylko rżniętym półczłowiekiem – rzucał w moją stronę. - Chodzącym gównem. Rzygać mi się chce na wasz widok. Zaraz poczujesz piętno Khessal, ostoi sprawiedliwości.

Niech to się już skończy. Ona nie może być martwa. Nie może. Żyje. Musi. Arue…

– To ja i Unel – usłyszałem jak z oddali. – I skurwysyński mieszaniec.

Zarżnę go. Zabije. Nikt nie ma prawa z niej drwić. Nikt.

– Ilu ci potrzeba?

– Siedmiu. Pogadaj z tym tu, Sautt – polecił jednemu. – A reszta ze mną, do koszar. Bocznymi uliczkami. Mamy tam coś do załatwienia. Dopiero potem na twierdzę – skwitował.

Dokoła rozległo się kilka rechotów. Przełknąłem ślinę, a metaliczny posmak nie chciał znikać.

W labiryncie Khessal, przed kaplicą, tylko chwila.

Ktoś uderzył Avella w zad. Zarżał głośno, ale posłusznie wydreptał na brukowane uliczki.

– Królewna się obudziła – zadrwił jeden z gwardzistów. – Pokaż te swoje śliczne oczka.

Odwróciłem się w jego stronę. Z włosów można mu było wyciskać łój, a na policzkach rozlewały się czerwone plamy. Śmierdział winem na kilka jardów. A przy każdym słowie pokazywał szczerbaty rząd zębów. Przechyliłem głowę i… uśmiechnąłem się.

– Co się tak krzywisz? Obić ci ryj?

– Zobaczymy, kto kogo obije.

– No patrzcie jaki żartowniś. Poczekaj tylko, aż trafisz do koszar zaropiały warchole.

– Stul pysk Cav – ktoś leniwie burknął za mną.

Kwaśny zapach wina, fetor szczyn i gówien wylewanych na ulice. Smród brudu i potu, nie gorszy niż na przedmieściach. Witamy w ostoi południa, jego stolicy, Khessal. Klejnot skalistych ziem, gdzie zdrada jest częstsza od kamieni. Enklawie wiary Ognia, kapłanów i piekielnej inkwizycji.

Prześliczne brukowane uliczki i place. Koślawe kamienice z odpadającym tynkiem. Z dachami przeżartymi przez robactwo. Gdzie w tych drewnianych była większość sklepów i tawern. Oto miejsca dla wojaków z żołdem. Ich burdele i browary, sale kaźni i orgii. A biedni robili im za dziwki, służących i kawały mięsa do roztłuczenia. Świat, gdzie pospólstwo dzieli się na rabusiów, złodziei, niewolników i konających.

Pierwszy jechał Nhib. Obok niego łysy byk, z szerokością dorównującą wysokości. Zatopieni w rozmowie, nie zwracali uwagi na resztę świata. Pozostali byli znużeni i zaspani. Czerwone twarze mówiły o nocnym pijaństwie. Wodze Avella okręcił na chudej dłoni podrostek, jadący przede mną.

– Chędożeni sprzedawcy ryb! Rżnięte i to gówno i ten smród! Niech stąd spieprzają i zabiorą ze sobą to całe skurwysyństwo – rozległo się z przodu.

Nhib głośno westchnął i zaprzeczył ruchem głowy.

Rybi targ. Dolne Miasto w całej okazałości. Dwa domy z kamienia, otoczone drewnianym rumowiskiem. Oto pałace kupców i kraina motłochu.

Banda głupców, myślałem. Uśmiechnąłem się, obnażając koniuszki zębów.

– Co się tak szczerzysz? – szczeknął Cav. – Za wesoło ci?

– O tak.

– Co? – odparł oniemiały.

Wbiłem pięty w boki konia, szarpiąc ciałem w tył. Avell poderwał się w górę, pociągając za sobą chudzielca. Reszta kordonu zamarła, patrząc w osłupieniu.

Wyrżnąłęm plecami o bruk, wypadając ze strzemion. Przeguby eksplodowały bólem. Ledwo się podniosłem i rzuciłem chwiejnie między stragany.

– Za nim! – darł się Gaeruv. – Łapać go!

Nie oglądając się, pędziłem po zastawionym placu. Ludzie uskakiwali, a na ich twarzach malował się strach przed razami i karami.

Spomiędzy stoisk wypadł jeden z Najemnych. Półtorak ciął powietrze. Rzuciłem się w przód. Przetoczyłem i skoczyłem w bok.

Wpadłem do dużego namiotu w centrum placu. Wnętrze było zalane półmrokiem. Nie myśląc, rzuciłem się za piramidę pustych beczek. Sekundy później, do środka wpadła dwójka gwardzistów.

– Gdzie on jest, do kurwy nędzy! – wydzierał się Cav.

– Gdzieś tu – bąknął drugi.

– Kurwa! Kurwa! Kurwa mać!

Skoczyłem na beczki, wpadając na nie całym ciałem. Lawina drewna runęła wprost na dwa wieprze w czerwonych szatach.

– Cav! – krzyczał drugi. Udało mu się uciec spod rumowiska i stał z boku. Kręcił głową na wszystkie strony z buzdyganem gotowym do ciosu.

W kilku susach dopadłem do niego. Skoczyłem, wyżynając czołem w jego twarz. Leżąc na nim, oplotłem go nogami i zamachnąłem się po raz drugi. Jeszcze raz… i jeszcze. Cios za ciosem. Krew obryzgała wszystko dookoła. Moja, jego…

Wstałem i dopadłem do upuszczonego buzdyganu. Siadłem, zamachnąłem się przegubami i trafiłem w jeden z kolców. Rozdarta skóra pałała żywym ogniem.

Cav wygramolił się pod zwały beczek i biegł wprost na mnie. Podrzuciłem buzdygan.

Rzuciłem się w przód, pod powolnym cięciem. Całym ciałem pchnąłem. Buzdygan wbił się po nasadę stalowego czuba w jego udo. Runął na bruk, opętańczo wrzeszcząc. Chwyciłem jego miecz i wypadłem na zewnątrz.

– Psi synu! – wrzasnął kolejny gwardzista. – Tu jest! Chodźcie tu!

Rzucił się na mnie z klingą przed sobą.

Ludzie zaczęli się obracać się i cofać.

Skoczyłem. Odbiłem pałasz, wbijając miecz w jego pierś.

Nikt nie zdążył mrugnąć.

Złapałem opadający pałasz i pognałem dalej. Ludzie cofali się w niemym przerażeniu, a z gęstniejącego tłumu wypadła trójka Najemnych. Iskra i panika ogranie całą dzielnicę. Pora znikać.

– Stój! W imię Meula, Kapłana najwyższego Boga! Zatrzymać go! – darł się Gaeruv.

Zbita masa ludzi wypełniała wszystkie odnogi. Dopadłem do najbliższego stoiska, chwyciłem zadaszenie i podciągnąłem na nie.

– Na dachy! Gońcie go! Gdzie Jals!?

Złapałem równowagę na koślawej płycie i pognałem dalej. Przeskakując z dachu ma dach zbliżałem się do szarej kamienicy. Na ostatnim rozbiegłem się i skoczyłem.

Wyrżnąłem w ścianę, tracąc oddech. Kurczowo trzymając się gzymsu, zaparłem się i podciągnąłem.

Kilku strażników i gwardzistów próbowało przepychać się przez motłoch. Inni nieporadnie wdrapywali się na stragany.

– Do tej czynszówki! Wołajcie resztę! JALS!

Wślizgnąłem się przez okno i trafiłem do małego pokoiku. Żółte ściany, biurko, prycza – pokój kogoś z rodziny. Natychmiast dopadłem do przeciwległych drzwi. Wykopałem je i pognałem ciemnym korytarzem. Potem spiralne schody i w dół.

Po chwili wbiegłem do sali wejściowej. Schody rozdwajały się, spływając w dół przy ścianach, tworząc pośrodku galeryjkę. Z sufitu zwisał żeliwny żyrandol, a w ścianach tkwiły uchwyty z pochodniami. Wszystko martwe. Królowała ciemność.

Jednym susem przeskoczyłem balustradę, lądując na posadce. Poprawiłem miecz i ruszyłem w stronę wrót.

Jedno skrzydło odskoczyło nagle w tył, a do środka wpadła grupka strażników i gwardzistów.

– Ty zasrana kurwo! – wydarł się jeden. – Nawet nie drgnij!

– Zrób cokolwiek, a rozchlastamy cię jak wieprzka – syknął inny.

Podwoje zamknęły się z głuchym jękiem. W sali znów zapanowała noc.

– Ruk, zapal coś – polecił brodaty mężczyzna. – Gówno tu widać.

– Won mi z drogi – wysyczałem. – Albo zarżnę.

Tuzin postaci zarechotał. Ciągle się zbliżali, zacieśniając półkole. Ich bronie nerwowo drżały. Jeden podpalił pochodnię i cisnął na środek sali.

– Zamknij ryj. Ręce do góry – wycedził zbliżający się strażnik.

– Wasza wola – wyszeptałem.

Uniosłem dłonie na wysokość twarzy. Najbliższy mężczyzna opuścił broń. Szybkim szarpnięciem zerwałem rzemień spinający płaszcz. Wyrwałem pałasz zza pleców, tnąc na odlew z dołu. Krew trysnęła spod brzechwy.

– Tokk!

– O Davialu – jęknął któryś.

– Brać go!

Wszyscy rzucili się w moją stronę. Jak świnie w błocie.

Wyminąłem główną grupę i doskoczyłem do osamotnionej trójki. Zamach z góry. Szrama przez twarz i gardło. Półobrót. Sztych. Klinga przeszła pod gardą. Chwyciłem mocniej rękojeść i wyszarpnąłem z truchła. Błyskawicznie dopadłem do ostatniego. Lawina cięć i pchnięć. Rozsiekane ciało gruchnęło o posadzkę.

– Zróbcie coś! – wydzierał się brodacz.

Stanąłem na płonącej pochodni, tłamsząc ogień.

– Witamy w krainie ślepców i cieni – wysyczałem. – Lśniących mętną zielenią.

– O mój panie – stękał brodaty, cofając się o krok. – O mój dobry panie.

Na twarzach pozostałych malowało się przerażenie. Runąłem na ich zbitą grupkę.

Szalony taniec pchnięć, cięć, fint, parad i uników. Kolejne ciała uderzające o posadzkę. Krew bryzgająca na ściany. I furkot stali.

Za wolno. Zbłąkana klinga rozorała moje lewe przedramię. Odskoczyłem pod ścianę, na wpół otępiony bólem.

Troje, myślałem, czując ściekającą krew po palcach. Dłoń dygotała spazmatycznie, a ból wrzynał się w głąb czaszki. Dyszeli, zalani potem. Kręcili się w kółko, nie mając pojęcia o niczym. Cisnąłem pałasz na bok i podniosłem jeden sztylet. Zakręciłem nim, zmuszając by tańczyło.

Głuchy warkot.

Skoczyłem na brodacza. Dźgając i tnąc zagoniłem go pod ścianę. Pozostała dwójka dopadła do mnie, gdy brodacz zastygł w kałuży czerwieni.

Piruet na ugiętych nogach. Nad głową świsnęło mi ostrze. Pchnąłem w odsłonięte podbrzusze. Wyprostowałem się i szarpnąłem, patrosząc jednym ruchem.

– Chodź tu – zamruczałem.

Ostatni odwrócił się i rzucił do wyjścia. Podrzuciłem sztylet, łapiąc za czubek i cisnąłem za nim. Wbiło się w kark po rękojeść. Podszedłem wolno do niego. Chwilę poruszałem wbitym sztyletem, aż nachyliłem się i skręciłem mu kark.

W sali zapanowała nienaturalna cisza.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wróciłem do płaszcza i zarzuciłem go na siebie. Podniosłem sztylet i sejmitar, wciskając je za pas. Ruszyłem do wrót, czując rwący ból. Twarz wykrzywiał mi wściekły grymas, a krew czułem wszędzie.

Zarzuciłem kaptur i pchnąłem jedno skrzydło. Wyszedłem na boczną uliczkę Rybiego Targu. Na placu i okolicach straż tłumiła kolejne rozruchy. Ludzie biegali we wszystkie strony, wrzeszcząc, ocierając krew, pot i łzy. Stopiłem się z bezładnym tłumem i ruszyłem swoją drogą…

 

*

Koniec

Komentarze

Danse macabre  - Dance macabre. Błąd w tytule nie nastawia dobrze potencjalnego czytelnika.


Pomyśl chwilę, idziesz się zabić, rozumiesz?
   Niefortunne sformułowanie. Wiadomo, że  „idzie na pewną śmierć",  a  brzmi jakby zamierzał popełnić samobójstwo.

Zaraz za bramą dobiorą się do ciebie gwardziści i skończą twoją szopkę. Zachichotałam wyobraziwszy sobie gwardzistów  dobierających się do szopki bohatera. Oczywiście  w celu wykonania prac wykończeniowych - wymiany żłóbka i  poszycia plus nowe wrota w promocji. Chyba, że szopka to jakiś element anatomiczny bohatera, ale to chyba nawet jak na fantasy trochę zbyt naciągane.


Nie zwracając na niego uwagi, podszedłem do gniadego wierzchowca i rozwinąłem juki. Zacząłem przekładać rzeczy, aż znalazłem skórzane zawiniątko. Juki nie były zwijane w rulonik, toteż: „rozwinąłem juki" brzmi  podejrzanie.  Ponadto ta informacja jest zbędna, podobnie jak kolejna, że podszedł do gniadego wierzchowca i następna,  zupełnie dziwaczna, że z niewiadomych przyczyn przestał zwracać uwagę na Uriela. Wiadomo, że juki to podróżne sakwy mocowane przy siodle i oczywiste jest, że należy podejść do konia, jeśli bagaże nadal na nieboraku dyndają  i  rozsupłać je skoro zamierzamy w nich pogmerać, więc po co o takich oczywistościach pisać. Prostota zawsze jest najlepszym rozwiązaniem: „Pogrzebałem w jukach i wyciągnąłem ukryte na ich dnie..."

Wróciłem do zwalonego konaru i cisnąłem nim w Unela. Rany boskie! Konarem cisnął w przyjaciela?  Skrajne draństwo i czarna niewdzięczność.


- Wiesz, że będziesz tam zdany wyłącznie na siebie? - rzęził Unel.  Rzęził? Niewydolność oddechowa po ataku konarem, czy „przyjaciel" ścisnął mu gardło w ramach perswazji?


- Zawsze wiedziałem, że coś z tobą nie tak - powiedział, drapiąc się po łysej potylicy.  Ciemienia z potylicą nie pomyliłeś sobie przypadkiem? Jeśli gość potylicę miał łysą, a resztę czaszki owłosioną, to albo podgolił ją na modłę kozacką, albo chorował na łysienie plackowate, albo był ewenementem w świecie łysych, bo jest to miejsce, w którym resztki włosów nadal się trzymają, nawet gdy ciemię  przeszło już  w stan  wysokiego połysku. A jeśli był w 100% łysy, bo i taka możliwość istnieje, to po co precyzyjnie wskazywać swędzące miejsce, zamiast stwierdzić ogólnie "podrapał się po łysej głowie"?


- Dobrze mości cnoto - burknąłem po chwili. -
Wieź mnie, gdzie ci dusza zapragnie. Mix dwóch związków frazeologicznych: „iść, gdzie oczy poniosą" i „mieć wszystko, czego dusza zapragnie". Dodajmy, nieudany mix.

Zasrane przedmieścia, wylęgarnia chłopskiego bydła. Raz: chłopi  to mieszkańcy wsi, nie przedmieść. Dwa: chłopi faktycznie hodują bydło, więc ta metafora (?)  o chłopskim, „wylęgającym się"  bydle,  brzmi kuriozalnie  i komicznie zarazem - jest absolutnie nietrafiona.  Skoro chciałeś wyrazić wstręt, jaki bohater czuł do mieszkańców, należało użyć bardziej przemyślanego i mniej dwuznacznego zwrotu.


- Zamknij się z łaski swojej - rzucił. - Ktoś do nas wyjechał.
Niezgrabnie. „Ktoś się do nas zbliża", „Ktoś jedzie w naszą stronę" etc.

Bezwolnie rozchyliłem usta, wbijając w niego wzrok. Bezwolnie spuściłem głowę. Bezwolnie, czyli bez udziału woli, wbrew sobie.  Widzisz faceta, któremu tak ni z gruchy, w trakcie rozmowy, a to gęba się otworzy, a to kipnie głowa? Musiałby cierpieć na jakieś porażenie nerwowe skutkujące nagłym wiotczeniem mięśni.


- Może jest skażony. Lepiej nie wieść go do miasta, jeszcze wybuchnie jakaś zaraza. Takie rzeczy często się tu zdarzają.
W mieście brud, smród i syf wszelki, para bohaterów prawie pawia puściła wdychając aromaty rynsztoków, a raptem takie higieniczne zastrzeżenia? Gdzie logika? A dodatkowo to  SANEPID-owskie „skażenie", trącące anachronizmem.

Spis hurtowy językowych cudów-niewidów.  Niekompletny, bo byłby straszniście długi. Spróbuj  przeanalizować w ramach treningu.

Pora stawiać szafot na te wypaczenia. Dokoła rozległo się kilka(!!!) rechotów.  Obok niego łysy byk, z szerokością dorównującą wysokości. Zarżał głośno, ale posłusznie wydreptał na brukowane uliczki . Gdzie w tych drewnianych była większość sklepów i tawern. Siadłem, zamachnąłem się przegubami (magik!!!) i trafiłem w jeden z kolców. Rzuciłem się w przód, pod powolnym cięciem. Przełknąłem ślinę, a metaliczny posmak nie chciał znikać. Żółte ściany, biurko (dobrze, że nie stolik pod komputer!) , prycza - pokój kogoś z rodziny. . Z sufitu zwisał żeliwny żyrandol(!!!), a w ścianach tkwiły uchwyty z pochodniami. Wróciłem do płaszcza(!!!)  i zarzuciłem go na siebie. Zarzuciłem kaptur i pchnąłem jedno skrzydło (anioł?). Podniosłem sztylet i sejmitar, wciskając je za pas.(Błędne użycie  imiesłowu przysłówkowego współczesnego wyrażającego czynność trwającą równocześnie z inną czynnością - jednocześnie podnosił i wciskał za pas. Bzdura!)

Rzucił, burknął, bąknął, wycedził, rzęził, żachnął się- Owszem, widać, że starałeś się uniknąć powtarzania „powiedział" i „odpowiedział", ale zrobiłeś to bez zastanowienia. „Odgłosy paszczowe" dobrałeś na chybił trafił, nie zastanawiając się, czy  pasują do sytuacji.

Od czasu do czasu twój tekst nieźle pobrzmiewa, czyli jakąś tam iskrę bożą do pisania w sobie masz, ale nad wyczuciem językowym jeszcze długo musisz pracować, najlepiej dużo i uważnie czytając. Na temat fabuły trudno mi się wypowiedzieć po lekturze  samego wstępu. Nie sądzę zresztą, bym mogła zachować obiektywizm  - nie jestem miłośniczką fantasy. Pzdr. w_b

 

 

 

 

Będę się bronić tylko odnośnie tytułu.
" Taniec śmierci (z fr. Danse macabre) - alegoryczny taniec w plastyce średniowiecznej (XIV i XV w.), korowód ludzi wszystkich stanów z kościotrupem na czele, wyrażający równość wszystkich ludzi w obliczu śmierci. "
To jest z Wikipedii. Zresztą, nawet jeśli w przeglądarke wpisze się "Dance macabre" to chce przekierować na "Danse macabre".

Co do reszty, to dzięki, że chciało Ci się to wszystko powypisywać.

Co do tytułu się zgadzam. Jest jak najbardziej poprawny. Pozostałe uwagi w_baskerville są jednak słuszne. Dużo rzeczy wymaga poprawienia.

Mam jeszcze jedną uwagę odnośnie końcowej sceny walki. Ja wiem, że taniec śmierci fajnie brzmi i pobudza wyobraźnię, ale walka z tuzinem przeciwników w pomieszczeniu to totalne przegięcie. Nawet największy mistrz miecza by czegoś takiego nie dokonał.

"Wszyscy rzucili się w moją stronę. Jak świnie w błocie.
Wyminąłem główną grupę i doskoczyłem do osamotnionej trójki. Zamach z góry." - zupełnie nielogiczne. Skoro otaczali go półkolem i wszyscy rzucili się na niego, to jakim cudem on minął główną (!) grupę? Przeleciał nad nimi? I do jakiej osamotnionej trójki, skoro wszyscy się na niego rzucili? Trudno też sobie wyobrazić to osamotnienie. ;)

Opowiadanie poprowadzone dynamicznie, zainteresowało mnie. Przeczytam kolejną część.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka