
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Siedział na swym tronie. Nie! Nie siedział. Płynął przez przestrzeń i czas. Eony, lata, dni, sekundy – wszystko to było dla niego sprawą względną i umowną. Nie ograniczały go ni czas ni przestrzeń. Był każdym zakamarkiem wszechświata. Tak jak przystało na Pierwszego Sługę. Miał obowiązek służenia Panu, dlatego posiadał moc umożliwiającą pełnienie takiej posługi.
Przypatrywał się Im. Oni, którzy nazwali się ludźmi. Żyli i umierali na tylu różnych światach. Ich wiedza rozkwitała, tylko po to, aby wciąż na nowo umierać, w miliardach różnorakich kataklizmów. Ale mieli w sobie zaprogramowaną genetyczną pamięć. Gdzieś na poziomie molekularnym, doświadczenia ich przodków, kumulowały się i magazynowały. Dlatego re-inwencja, była ich drugą istotą. Siły natury lub wszechświata mogły ścierać wszelkie nośniki wiedzy oraz pamięć ulotną. Mimo to po tysiącach lat, zapomniana wiedza wracała.
Ich natura i fizjonomia równie kruche co i niezwykłe były. Nauczyli się kształtować światy, pożerając ich zasoby i zużywając je do podtrzymania i ułatwienia własnej egzystencji. Pod miliardami słońc, na nowo kwitły i upadały ich cywilizacje. Zmiatane przez siły kosmosu, czy to w postaci skał spadających na planety, czy też wybuchów supernowych lub też rozbłysków gamma, jak zwykli je nazywać. Najczęściej jednak, winny był ich pęd do autodestrukcji. I on zakodowany był na subatomowym poziomie ich świadomości. Tylko dzięki niemu, mogli stać się tym, kim przeznaczone im było.
Rozwijali swą wiedzę, zdolności i technikę do tego poziomu, że kiedy wszystek cywilizacji sczezł, nie pozostawał po nich żaden ślad. Zdegradowani do roli dzikich zwierząt, na nowo odkrywali własne człowieczeństwo, a potem zapomnianą wiedzę. Zawsze przeświadczeni o tym, iż są tymi pierwszymi kroczącymi tą drogą. Nie widzieli, bo i nie mogli, prochów swych poprzedników zalegających pod stopami. Zdobywali nowe światy. Tylko to uratowało ich przed wyginięciem i mrokami zapomnienia. Planety ożywały, tylko po to, aby umierać. Ale oni stopniowo się rozprzestrzeniali. Na dziesięć, bowiem nowych, zawsze ze dwa lub trzy światy przeżywały. Tak długo, aby z nich kolejne fale ruszały w exodus. Pamięć o poprzednikach i pozostałych plemionach, braciach i siostrach rozrzuconych w bezkresie przestrzeni, obumierała. Przeświadczeni o własnej samotności, podświadomie czuli zew ich dusz wołających do siebie, z odległości lat świetlnych. Zawsze spoglądali w niebo, powodowani tęsknotą duszy, widząc w nim nadzieję i nowe, nieznane przeznaczenie.
Ewoluowali. Wszędzie inaczej. Plemiona rozdzielone eonami, mogły nie poznać, iż wywodzą się z tej samej prakomórki, uformowanej gdzieś w początkach czasu. Oni, którzy nazwali się rasą człowieczą, brali w posiadanie wszechświat, nie wiedząc nawet o tym. Oprócz nich, żyli we wszechświecie Inni, ale im nie było dane przeznaczenie Ich, bowiem Inni nie osiągnęli ostateczności. Może dali by w końcu radę, choć pozostanie to niewiadomą. Zwycięzca, bowiem bierze wszystko, czy to pierwszy na mecie, czy też stojący na mogiłach oponentów. A rasa człowiecza, która przegrywała boleśnie i permanentnie ze wszechświatem, nauczyła się wygrywać z jego dziećmi i tworami zeń zrodzonymi. I robiła to skutecznie. Na każdą klęskę, przypadała setka zwycięstw. I tak kroczył ów lud człowieczy przez historię i przestrzeń.
Krótki żywot, pomógł odkryć im Pana. Pod wieloma imionami, na wiele różnych sposobów, oddawali cześć Stwórcy, bo tak w natchnieniu go nazwali. Były okresy, kiedy wiele fałszywych bóstw politeizmu, prowadziło ich trudną drogą dziejów. Był to ślad po nich samych, cząstka elementarnej pamięci z czasów, kiedy wydawali się bogami, dla swych zwierzęcych, prymitywnych potomków, w których pamięć wraz z wiedzą obumarła. Zawsze jednak wracali do monoteizmu. Popełniali przy tym ciągle jeden błąd. Wierzyli w boga chromego. Ich Stwórca, sam mozolnie tworzył wszystko z niczego. Zaskakujący był to punkt widzenia, który przetrącał kręgosłup naukowym teoriom, w myśl których wszystko we wszechświecie ewoluowało na przestrzeni wieków. Zarówno galaktyki jak i robaki pod nogami. Wierzyli w takiego chromego boga, którego porównać jeno można do osoby co minutę nastawiającej zegar, aby przez całą wieczność wskazywał przybliżony czas. Tylko niektórzy, potrafili nie odrzucając Pana, powiązać go z nauką w najczystszej postaci. To w ich głowach narodził się ten prawdziwy wizerunek – zegarmistrza świata. Ten, który tworzy zegar, z trybików i części. Ten, który wymyśla mechanizmy regulujące jego działanie i siły go napędzające. Ten, który gotowy zegar raz w ruch puszcza i tylko obserwuje czy ów spełnia swą rolę.
Taki właśnie był ten, któremu służył. To on stworzył na samym początku prawa wszechrzeczy i on wywołał iskrę, która stała się praźródłem istnienia. Eksplodowała życiem i śmiercią, w momencie, który oni nazwali wielkim wybuchem. Raz stworzone zasady, ożyły w pierwszych, nieskończenie małych częściach sekund, po to, aby trwać po wieki. Raz zasiane ziarno, plon samoistnie dawać miało po kres. Materia zwyciężyła ze swym nemezis, w morderczym tańcu anihilacji. Prawda o wszechrzeczy, ukryta w prostym, a jednocześnie skomplikowanym układzie przestrzennym, równania opisującego wszystko. Pola oddziaływań, nadające parametry i byt masie materii. Utworzone z elementarnych cząstek, istnienia wielce złożone i zdolne do abstrakcyjnego pojmowania rzeczywistości.
Wszystek to podpisane boskim autografem. Człowieczy lud miał problemy ze zrozumieniem. Nie wiedzieli jak pogodzić wolną swą wolę, podarowaną przez Pana, z jego omnipotencją. Jak można wiedzieć wszystko o elementach niezależnie kształtujących swą przyszłość. A była to prosta odpowiedź, do której dochodzili w końcu, na niezliczonych światach, pod miliardami słońc. On znał tę prawdę, gdyż sam miał tę moc i tylko dzięki temu mógł być Pierwszym Sługą. Pan był bowiem władcą czasu i przestrzeni. Nie podlegał mu. Miał wgląd we wszystko i w każdym momencie. Gdy patrzył na ogół, widział każdy punkt w czasie i w dowolnym miejscu. Czas jawił mu się, jak księga bądź niebo gwiazdami usiane. Zawsze mógł skupić uwagę na jednej stronicy lub jednym punkcie przestrzeni. Oglądać go z różnych stron i po wielokroć. To co było dla innych przyszłością, on mógł poznać już wczoraj, tylko po to, by następnie oglądać początki wszechświata. Podobnie jak i jego Pan, tak i on -sługa, patrzył na ludzkość przez taki właśnie pryzmat.
Oglądał zagłady kolejnych światów. Zaraz potem Pierwszych. Następnie wyłapał moment, kiedy to lud człowieczy, po raz pierwszy rozmnożył się po światach w takim stopniu, że wiedzy przestało grozić zapomnienie. Był to jeden z tych przełomowych węzłów historii. Pierwszy wielki bum nauki. Wtedy to pojęli w końcu, jak czerpać energię układów słonecznych i obrali kierunek, by moce galaktyki ujarzmić. Wtenczas poodnajdywali siebie nawzajem. Wszystkie zagubione plemiona, połączyły się po eonach, nową wnosząc wiedzę i genetyczną różnorodność. Wpierw się nie poznali. Potem jednak rozróżnili swych dawno zaginionych i zapomnianych braci i siostry od Innych. Kiedy radość z połączenia, zwyciężyła nad obawami, wtenczas wygrali po raz pierwszy odwieczną batalię z własną autodestrukcją. To był drugi węzeł. Zjednoczeni – oswajali galaktykę i ku innym wypatrywać zaczęli. Skokami, ujarzmiając fizykę, przestrzeń i po części czas, zapładniali kolejne ich skupiska swym nasieniem. Aż w końcu przestali. Zrozumieli, że siła pchająca ich przez eony, ku odkrywaniu nowych miejsc ,musi wyewoluować razem z nimi. Panowali już nad energią galaktyk, a teraz sami musieli przejść kolejny stopień ewolucji.
Najpierw wykształcili jedność myśli, lecz oddzielność woli. Zbiorowa świadomość, pełna wszakże prywatnych zakamarków, rozkręciła koło zamachowe postępu. Choć czuli jak jeden, nadal istnieli jako jednostki. A był to trzeci węzeł.
Ich ciała, udoskonalane mechanicznie, czy też bionicznie, były zbędnym, zużywającym się szybko balastem, na dalszej ku doskonałości drodze. Zaczęli uczyć się wykorzystywać energię, którą od samego początku w sobie posiadali i z której początek brała ich dusza nieśmiertelna przecież. Aż w pewnym punkcie czasu, któremu Pierwszy właśnie postanowił się przyjrzeć, pokonali barierę materii, stając się bytem energetycznym. Nie ograniczeni przez masę i czas. Nieczuli na destrukcyjne kaprysy wszechświata. Upajali się własną mocą i nowo uzyskaną perspektywą. Tak wyglądał czwarty węzeł.
Rozpoczęli eksperymenty na skale uniwersum. Ożywiali światy i gładzili całe galaktyki. Nadawali pęd całym ich grupom, aby podziwiać ogrom destrukcji kosmicznych zderzeń, rozkoszując się uwolnioną w ich skutku energią. Ale spojrzawszy na własną duszę, przejrzystą niczym krystaliczne górskie wody, odkryli ślady pamięci subatomowej. Energetyczne odbicie, po pieczęci materii. Postanowili odzyskać zapomnianą wiedzę w całości. Po raz ostatni i zarazem ostatecznie doskonały, zjednoczyć się ze wszystkimi braćmi i siostrami musieli. Sięgnęli za zasłonę. Tę oddzielającą życie od śmierci. Za którą dusze nieśmiertelne oczekiwały tej właśnie chwili. Nie mogły pokonać jej same, ponieważ nie zdążyły wyewoluować z formy cielesnej . Ich potomkowie, zwyciężywszy nad materią, mogli wyzwolić je zza Zasłony, która była ich schronieniem pomiędzy kolejnymi reinkarnacjami. I tak ci, którzy odeszli, na nowo połączyli się ze swymi potomkami. A był to węzeł piąty. I widział Pan, że to jest dobre.
Wziąwszy sobie w panowanie przestrzeń i energię, życie i śmierć, ku kolejnym barierom wyruszyły na zawsze zjednoczone plemiona. Ogrom informacji, wiedzy, wspomnień, doświadczeń i marzeń, zaciążył w pustkach przestrzeni, materializując się stopniowo. Zaburzyło to jego równowagę i wkrótce przetoczyła się przez poznane uniwersum , fala destrukcji i zniszczenia, pod postaciami eksplodujących ciał niebieskich. Czy to gwiazdy, li też czarne dziury – eksplodowały pod wpływem masy i energii myśli ożywionej. Zaistniała potrzeba aby zatrzymać tę falę pożogi, trawiącą wszechświat. W międzyczasie dotarli do jego granic, wciąż rozszerzających się. Wypełnili go swą obecnością w każdym miejscu. Wiedzieli, że kolejny krok zjednoczyć ich jeszcze bardziej musi i nad czasem pełną dać władzę. I tak zaistniał węzeł szósty.
Dążyli teraz ku ostateczności, ku końcowi znanego istnienia. Do miejsca, w którym tylko Pan już był i, które znał. Nawet Pierwszy Sługa jeszcze go nie oglądał. Ale miał już wkrótce. Czekał w wyznaczonym miejscu i czasie. Kiedy spłynie boża łaska, poczuje, że Pan się zbliża i, wtedy u jego boku oglądnie ostatni – siódmy węzeł.
Czas był już właściwy. Lud człowieczy, wyzwolony w czystej energii, zbliżał się właśnie do przesilenia. I stało się. Pierwszy Sługa patrzył zafascynowany. Nie rozumiał tylko dlaczego jego Pan nie pojawił się jeszcze, choć czuł jego silną obecność. Ale bardziej fascynujące, było to, co działo się z ludem człowieczym. Stali się właśnie jednością myśli i woli. Skumulowaną potężną informacją. Bytem straszliwym i potężnym. Na jedno skinienie, siły wszechświata im służyły. Pierwszy Sługa nie mógł oderwać uwagi. Po zjednoczeniu pękła bowiem druga granica – pokonali czas. Byli teraz razem z nim wszędzie i o każdej porze. W jednej chwili patrzyli na eony historii i przyszłości. Ich potęga go przytłoczyła. Zaczął szukać swego Pana, aż odkrył coś zadziwiającego. Obecność którą czuł wcześniej, teraz doświadczał od zjednoczonego bytu człowieczego.
– Zali to możliwe – zapytał sam siebie – iż tożsamy jest mój Pan, z tym Tworem Jego stworzenia?
Patrzył przez przestrzeń i czas, ale nie widział nigdzie Pana. Czuł jednak jego znajomą obecność, w bycie człowieczym, który osiągnął właśnie wszechmoc w swej jedności myśli i woli. Ośmielił się zbliżyć. Ta sama moc i łaska rozlewała się z bytu. Ta sama świadomość i ta sama aura omnipotencji.
– Jak to możliwe ? – zapytał z niedowierzaniem.
Dobiegł go odgłos, jako echo myśli – Zali powiedziane jest przecież: „Na obraz i podobieństwo ich stworzył”
– Ale dziecko własnym ojcem? Jak to być może.
– Nie ma przed nami ograniczeń ni czasu ni przestrzeni. Nie ma więc problemu. Dzielnie służyłeś mi Pierwszy Sługo. Chodź ze mną a odbierzesz swą nagrodę.
– Żadna nie może równać się z tą, którą jest możliwość wiecznego pławienia się w Twej łasce Panie.
– Jeśli mi ufasz, chodź za mną, ruszamy ku końcom dziejów, dniu ostatnim świata.
– Panie. Wybacz ciekawość. Ale czy panując nad wiekami i przestrzenią, nie byłeś już tam?
– Sługo mój wierny. Nie przepraszaj pytając, dociekliwość wszak jest rzeczą, która doprowadziła nas do boskości. Jak myślisz. Co może być końcem świata dla istoty przez czas i przestrzeń nieograniczonej?
– Nie wiem Panie. Ma wiedza nikłym ułamkiem wszak Twej jest.
– Tedy powiem ci i pokaże o najwierniejszy z wiernych. Podążaj tylko za mną.
I tak udali się przez czas i przestrzeń, aż sługa i pan, dotarli do początków wszechrzeczy. Zatopieni w pierwszych, nieskończonych częściach sekund Wielkiego Wybuchu.
– Teraz rozumiesz mój sługo? – zapytał byt –Teraz już wiesz jak to możliwe? Jak można pogodzić nicość z istnieniem. Jak można rozwiązać problem czasów przed nastaniem czasów? Popatrz jak tworzę cząstkę wszechrzeczy, jak kształtuje jej matematyczne równanie i fizyczne odbicie. Jak uzasadniam ją, filozoficznym wyjaśnieniem sensu istnienia. Tu i teraz, na początku czasu, z resztek materii ocalałej ze starcia z antymaterią, tworzę całokształt. Kształtuję samego siebie, pod tą delikatną, prymitywną postacią, jakże ułomną i kruchą. Ale część mnie, zawsze inspirować będzie mój pierwowzór. Ideały i marzenia odszukają drogę ku wiedzy i gwiazdom, a w końcu ku nieśmiertelności i omnipotencji. Sam sobie jestem bowiem ojcem. Centrum jam też swego jestestwa. Dzieci me, mną się staną, płacąc drogą daninę, w tych nadchodzących eonach, których już doświadczyliśmy. Niechaj więc powstanie cząstka, która da życie, obudzi czas i stworzy przestrzeń. Tu, mój Pierwszy i Najwierniejszy Sługo, upatruj końca czasów w jego początkach. Już za chwilę cofniemy się do punktu, w którym widnieje odbicie tego, czego tam wcześniej nie było. Bowiem tylko ze mną, możliwe jest istnienie i tylko ja mogę mu dać początek. A, kiedy dotknę boskiej cząsteczki, wlewając w nią esencję samego siebie, moją moc, marzenia i pragnienia, spotęgowane energią i wolą, wtedy umrę, by zrodzić wszechświat. W ogniu boskiej zagłady stworzę sam siebie. Ja, który jestem i byłem, dam początek wszystkiemu. Siódma pieczęć pękła w chwili, gdy stałem się tym kim jestem. Niechaj się więc stanie. Początek i koniec. Alfa i Omega. Życie i Śmierć. Niechaj rozpocznie się Nieskończone Koło Wszechistnienia. Teraz.
I podążył sługa za Panem , ku punktowi, z którego wywodzi się istnienie. Widział czasy po czasach i czuł pustkę czasów przed czasami. Gdy przestrzeń i czas nie ograniczają istoty, perspektywa istotnie się zmienia. I widział sługa wielki moment zapłonu, w którym powstał świat i zrodził się jego Pan, a w którym też świat zginął, bo Pan poświęcił siebie, by mógł zaistnieć. I gdzieś tam właśnie, rozpłynęła się w odwiecznym, nieskończonym uwielbieniu Pana, świadomość i iskra życia jego Sługi.
I właśnie tak na początku, czyli końcu, czyli początku – była tylko światłość, a ona była u Pana i Panem była światłość.
7 lutego 2011
Pierwszym jam na traktat ten, przepastnie głębokie treści zawierający, trafił?
Możliwe. Zdarza się.
Przecinkologia --- zgroza i rozpacz.
Stylizacja --- nierównomiernie rozłożona, o różnej intensywności.
Temat --- znany chyba już starożytnym Sumerom.
Chyba nie ma potrzeby dodawania czegoś więcej.
Ja od siebie dorzucę:
7 luty 2011 - Jeśli dobrze kojarzę, w roku jest tylko jeden luty. Powinno być: 7 lutego 2011.
Pozdrawiam
Niestety tekst nie jest ani odkrywczy ani jakoś ciekawie napisany. Przeciętne opowiadanie.
Pozdrawiam.