
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Przede wszystkim witam serdecznie wszstkich forumowiczów, jako że jest to moj pierwszy znak bytności w tej okolicy. Niżej umieszczony tekst to właściwie prolog do pewnej serii opowiadań. Jestem ciekawa Waszych opinii, tylko – bardzo proszę! – nie zjedzcie mnie w całości. Dziękuję za uwagę ;)
Talent do wymyślania.
Ninjaman skryty na gzymsie budynku, może myśleć tylko o tym, że nie ma chyba nic piękniejszego niż widok West Polis o zmierzchu. Niebo nad Zatoką powoli zmienia barwę z pomarańczowej nad fioletową, woda składa się z mlecznych refleksów, wieżowce o kopułach ze szkła i marmuru jarzą się tysiącami świateł, a neony pulsują w rytm milionów serc ludzi wierzących, że w tym mieście spełniają się sny…
I ja mam to narysować? Wolne żarty.
Problem z tworzeniem komiksów o Ninjamanie polega na tym, że ja w ogóle nie umiem ładnie rysować. Każda akademia sztuk pięknych zatrzęsłaby się w posadach na widok moich wypocin, a wydział architektury wynajęłaby snajpera, który by mnie zastrzelił w momencie sięgnięcia po pióro. Nawet mój ukochany nauczyciel rysunku, pan Cha, tylko kręcił głową, gdy znowu przychodziłam na jego zajęcia, by łamać wszystkie możliwe zasady kompozycji, doboru barw i rozkładania światła. To, że mnie nie udusił, zawdzięczam tylko temu, że miał słabe serce i lekarz kazał mu unikać wysiłku fizycznego. Pan Cha był twardym facetem. Zawału dostał dopiero gdy usłyszał, że znana wytwórnia filmowa wykupiła prawa do ekranizacji mojego komiksu.
Zasadniczo cały koncept walki ze złem prezydenta miasta, który ma dość korupcji, a w nocy zamienia się w wojownika ninja, jest głupi, karykaturalny i ma znamiona absurdu. Kto uwierzy, że jakiś polityk spędzał każde wakacje w klasztorze Shaolin, a jego najlepszym przyjacielem był Rosjanin, który po tragicznym wybuchu w fabryce sztućców, został szalonym naukowcem i przybrał miano Videlcov? A ta jego sekretarka – Striptiz Girl – która zostawia na miejscu swoich spektakularnych kradzieży całą lateksową garderobę? Im głupsze rzeczy wymyślam, tym bardziej podobają się one ludziom, im brzydsze są moje rysunki, a Ninjaman bardziej wykoślawiony, tym więcej zarabiam. To nie jest normalne i nie wiem, czy mam się śmiać czy płakać. Przeważnie jest mi wstyd.
A ja naprawdę staram się, żeby to co robię było chociaż przyzwoite. Jak te kadry z widokiem na West Polis. CHCĘ, żeby choć trochę przypominały to co widać z okien, ale nie potrafię, więc moje budynki nie mają ani jednej prostej ściany, kopuły przypominają grzyby, a Zatoka błotnistą kałużę. Ninjaman ma wciąż za wąskie ramiona, za długą szyję i stopy jak deski do prasowania. Zwyczajnie nie daję sobie z tym rady.
Po kilku takich tygodniach muszę zrobić sobie przerwę. Rzucam wszystko w diabły, chowam papier i pióra, pakuję ubrania i jadę do rodziców na suburbia West Polis, do New Hampton Court. Jeszcze parę lat temu było senną dziurą na skraju wielkiego miasta, obecnie jest uznawana za oficjalną, choć niezbyt prestiżową, dzielnicę West Polis. Dzięki temu jeżdżą tam nawet autobusy. Mają swój przystanek niedaleko Muzeum Maszynerii i Technologii i przy nim właśnie spotykam swojego kumpla z podstawówki – Davida Schmidta.
Dave w przeciwieństwie do mnie potrafi rysować i to tak, że nasza stara szkoła wciąż przechowuje jego prace jako inwestycję na czarną godzinę. Pan Cha, chociaż często na niego wrzeszczał, uwielbiał goi nawet zapisał mu w spadku swoje sztalugi. Przyszedł do naszej podstawówki w połowie ostatniego roku – ciche, ładne, genialne dziecko z dobrej rodziny. Z takim zestawem cech i swoim fenomenalnym talentem mógł jeszcze spokojnie zostać królem szkoły, ale los wolał go przydzielić do stolika frajerów na stołówce; tego który przechodnie zazwyczaj obrzucają resztkami z obiadu. Siedzieliśmy razem na lekcjach pana Cha i zawsze rozśmieszały go bzdury, które wymyślałam na poczekaniu, a takim jak on nieczęsto jest do śmiechu. W gimnazjum poszedł do innej klasy i o ile mi wiadomo, od tamtej pory do nikogo nie powiedział więcej niż trzy zdania w ciągu jednego dnia.
Ostatni raz widziałam go chyba przed balem maturalnym, na który oczywiście nie poszedł i dlatego czuję się trochę niepewnie, gdy zdaję sobie sprawę, że od tego czasu jeszcze wyprzystojniał. Jest w nim coś z młodego Wertera, – melancholia w spojrzeniu i pogarda dla tego co przyziemne. Ma na sobie zwykłą sportową kurtkę, dżinsy, mokasyny i szalik w paski, a wszystkie kobiety na przystanku spoglądają na niego ukradkiem i z tęsknotą. Na mój widok szepcze „cześć" i nieznacznie macha ręką, próbując bezskutecznie nie zwracać na siebie uwagi. Ratuje go przyjazd autokaru.
To, co niewątpliwie przeszkadza mi w podróżujących do New Hampton Court, to ich irracjonalne przeświadczenie, że mimo 52 miejsc siedzących i 24 stojących, dla nich na pewno nie starczy przestrzeni. Budzi to w nich gotowość do zaciekłej walki i uaktywnia niespożyty zapas sił, skwapliwie wykorzystywany w przepychaniu się do wejścia i tratowaniu wszystkiego po drodze. Udało mi się usadowić dopiero po piętnastu minutach z poważną obawą, że pękło mi żebro. Miejsc oczywiście starczyło dla wszystkich, ale ponuremu zwyczajowi musiało stać się za dość. W końcu co o nas lepiej świadczy niż nasze rozrywki?
Z taką myślą jestem gotowa na swoją najwspanialszą rozrywkę – sen.
Budzę się po jakiejś godzinie, parę przystanków do domu. Za oknem jest już ciemno, nie licząc różowych neonów Wesołej Wdówki – znaku granicznego New Hampton Court. Próbuję dojść do siebie, klepiąc się po twarzy i przecierając oczy, gdy w końcu zdaję sobie sprawę, że David stoi nade mną jak kat nad dobrą duszą. Prawie podskakuje ze strachu.
– Czy możesz dać mi swoją wizytówkę? – pyta z wahaniem na widok mojej miny. Pewnie wyglądam co najmniej głupio, ale bez wahania sięgam do portfela. Pechowo wyszło, bo miałam tylko te zrobione dla żartu z napisem „ Nina Brief – matka Ninjamana" i podając mu ją, czuję się jak idiotka.
– Dzięki – w ten oto sposób wyczerpuje swój dzienny limit trzech zdań i wybiega z autokaru na przystanku koło Stadionu Olimpijskiego.
Nawet nie pytajcie. Nie mam pojęcia po co komuś takiemu jak Dave mój numer telefonu. Najwyraźniej nawet moja zwichrowana wyobraźnia ma swoje granice. Najlepiej zrobię, gdy przestanę o tym myśleć. Tak będzie zdrowiej.
***
Na ogół lubię moje mieszkanko w West Polis, to że mam tak blisko do Placu Trzech Fontann i to, że mogę zostawiać rower na klatce schodowej, bez strachu, że niespodziewanie zmieni właściciela. A po powrocie z szarego, smutnego New Hampton Court lubię je jeszcze bardziej. Nie zrozumcie mnie źle. Kocham moich rodziców i tych wszystkich ludzi, dzięki którym życie nie było takie najgorsze. Po prostu mam wrażenie, że tam nic się nie zmienia i w pewien sposób to straszne. Wyobrażam sobie, że po atomowej zagładzie świata, kosmici chcący skolonizować Ziemię, prócz naszych prochów i promieniowania natkną się ze zdumieniem na nienaruszone miejsce mojego urodzenia – szare bloki mieszkalne, dwa supermarkety, kościół i stary Stadion Olimpijski. Może nawet uczynią z tego mauzoleum ludzkości? To niezły temat na komiks i chyba wezmę się za niego, gdy skończę z Ninjamanem.
Tymczasem wolna od marazmu mojej małej ojczyzny, mogę w spokoju zasiąść do biurka, upić trochę kawy i rozpocząć bazgrolenie nowych przygód bohatera West Polis. Doktor Videlcov ma właśnie zamiar zatopić okoliczne plaże przy pomocy nowego Videlcomatu – ogromnego robota kuchennego powodującego drgania tektoniczne, a w rezultacie olbrzymie tsunami. Jeszcze nie wiem, jak Ninjaman sobie z tym poradzi, biorąc pod uwagę, że ta przebiegła ruska bestia postanowiła zadziałać w środku dnia, a Ninjaman jako prezydent Walter Micra ma o dziewiątej rano spotkanie z przedstawicielami niemieckiego konsorcjum budowlanego zainteresowanego inwestycją w nową linię metra. Po raz kolejny czeka go konflikt interesów, co wprowadza należyte napięcie. Czy zdąży uratować plażowiczów, czy nie opuści spotkania z ważnym inwestorem? Czy…
Czy wam też zdawało się, że ktoś pukał?
No dobrze, ktoś rzeczywiście jest za drzwiami i próbuje zaznaczyć swoją obecność, ale jeśli to nie co najmniej Książe Walii nie mam nawet zamiaru podnieść się z krzesła. Gdy to sobie postanawiam, dostaję sms'a.
„Otwórz.
David"
Powiedzieć, że jestem zaskoczona to fuszerka mając do dyspozycji takie słowa jak oniemiała i zadziwiona. Prędzej spodziewałabym się fiskusa, a tu proszę: David stoi na progu z teczką do projektów pod pachą i, choć ciężko w to uwierzyć, wygląda na przejętego.
– Mogę wejść? – pyta zerkając za siebie jakby goniła go mafia.
Jest co najmniej sto powodów, dla których nie powinnam tego robić – pracuję akurat nad dziełem życia, prawie na pewno wystygnie mi kawa, jest zbyt przystojny i na dodatek sprawia wrażenie kogoś kto ma niezłe kłopoty, a ja bardzo cenię sobie moją spokojną egzystencję.
– Jasne. Nie ma sprawy – uśmiecham się szeroko. – Napijesz się czegoś?
Odmawia i pakuje się z buciorami do mojego życia. Dosłownie. Warto nadmienić, że ani na chwilę nie wypuszcza z rąk swojej drogocennej teczki, a w mojej głowie już tworzy się skomplikowana wizja przechwyconych tajemnic rządowych, których szarzy ludzie nie są w stanie sobie nawet wyobrazić. Nic na to nie poradzę. Lubię wymyślać takie rzeczy i już. Prowadzę go do salonu, zgarniając po drodze szkice przygód Ninjamana. David uśmiecha się słabo.
– Mój młodszy brat zbiera wszystkie wydania.
Pierwsze słyszę, że w ogóle ma rodzeństwo, ale dziś już właściwie nic nie powinno mnie zdziwić.
– Mogę mu wysłać najnowszy numer z autografem – silę się na spokój, choć w środku Wrodzona Ciekawość poszturchuje mnie i podszczypuje, żebym zaczęła zadawać niewygodne pytania. Na przykład: „Co ty tu, do licha robisz?".
Upycham bazgroły byle gdzie, a Dave zasiada na fotelu z teczką na kolanach, niczym akwizytor przed prezentacją prototypu lokówki do rzęs. Wyciąga z niej kilka rysunków – wszystkie robione ołówkiem i chyba w pośpiechu, ale możecie mi wierzyć, że biją na głowę większość tego co się widzi teraz w muzeach. Czując jak rośnie waga tej chwili, zaczynam je oglądać. Pierwszy przedstawia wypadek samochodowy na wylotówce do stolicy. Poznaję ten zakręt, bo w tle widać neon Świata Frytek, do którego sama zawsze wpadam, gdy jadę tą trasą. Samochód jest niemal doszczętnie skasowany. Z pod pogiętej blachy wypływa coś co równie dobrze może być benzyną jak i krwią. Największe wrażenie robi jednak ręka kobiety(tak mi się zdaje – ma damską bransoletkę) wystająca przez okno. O ile mogę się zorientować wciąż ściska coś kurczowo. Następny rysunek to scenka z nocnego życia szemranej dzielnicy. W zaułku leży postrzelony facet, nad nim majaczy sylwetka cyngla z wciąż dymiącym pistoletem, w rogu widać jeszcze nogę kobiety, prawdopodobnie towarzyszki zmarłego. Postrzelony też ma coś w ręku. Cokolwiek to jest, wygląda jak przerwany bilet autobusowy. Kolejne ołówkowe arcydzieło prezentuje obskurny hotelowy pokoik i parę siedzącą przy stoliku. Mężczyzna w za dużym płaszczu przesuwa w stronę kobiety – na moje oko, podstarzałej prostytutki – świstek podobny do poprzednich. Ujęcie pozwala dostrzec jedynie fragment napisu „Ja", ale teraz jestem niemal pewna, że to coś w rodzaju zdrapki albo losu na loterię. Dopiero po dokładnym przyjrzeniu się, dostrzegam że na żyrandolu wisi ucięty pasek, zupełnie jakby facet w płaszczu uratował prostytutkę od samobójstwa. Inne rysunki są podobne do pozostałych – niespodziewane wypadki, urwane windy, przypadkowe otrucia narysowane z mistrzowska precyzją i wszystkie z tym samym motywem przewodnim – kuponem na loterię.
– No wiesz, to wszystko jest ładnie narysowane, chociaż trochę makabryczne, ale właściwie po co mi to pokazujesz? – pytam oddając wszystkie prace.
– Pamiętasz jak na początku bałem się pana Cha? – mówi ni z gruchy ni z pietruchy. – Zawsze się mnie czepiał i umierałem ze strachu przed każdą plastyką. Aż raz powiedziałaś, że powinien zmienić nazwisko na Cha-Cha, zająć się tańcem towarzyskim i występować jako dubler Freda Astaire'a. Od tego czasu przestałem się go bać, bo zawsze gdy na mnie krzyczał, wyobrażałem go sobie tańczącego z laską i melonikiem. Nawet teraz nie to śmieszy. A to… – poklepał teczkę i uśmiech spełzł z jego twarzy. – To jest dużo gorsze. Wszystko co narysowałem, często mi się śni. Te wypadki, zabójstwa… Wiem jak to brzmi, ale boję się, że to niedługo wydarzy się naprawdę. Co tam boję, jestem prze-ra-żo-ny.
Upijam łyk kawy zastanawiając się czy to aby nie najdłuższa wypowiedź, jaką sklecił w swoim życiu. Ze zgrozą zauważam, że drżą mi ręce. Postanawiam za wszelką cenę zachować spokój, być przyczajonym lotosem na tafli jeziora, czy jakoś tak.
– Nie wiem czy nadążam za tokiem twojego rozumowania. Mniej więcej chodzi ci o to, żebym wymyśliła żart, albo historię, która sprawi, że twoje wizje przestaną cię przerażać?
– Mniej więcej tak – uśmiecha się boleściwie.
Upijam kolejny łyk. Kiwam mądrze głową.
– To ja zrobię sobie nową kawę i zacznę się zastanawiać.
Nigdy nie twierdziłam, że moje życie jest zupełnie normalne, ale to chyba przesada. Powinnam kazać wydrukować sobie nowe wizytówki „Nina Brief – matka Ninjamana i psychoanalityk na pół etatu". Stojąc w kuchni i słuchając szumu ekspresu, dochodzę do wniosku, że po wyjściu Davida powinnam pojechać na wakacje gdzieś, gdzie ludzie są prości i mili, a ich problemy oscylują wokół wyżywienia rodziny i trzody chlewnej. Pustynia Gobi byłaby odpowiednia. Najgorsze jest jednak to, że w gruncie rzeczy chcę mu pomóc, dowiedzieć się czegoś więcej o tych wizjach i moja głupia wyobraźnia zaczyna pracować nad tymi rysunkami. Myślę o tych ni to biletach, ni kuponach, próbując nadać im konkretne znaczenie w historii. Wiem tylko tyle, że są kluczowe. Los na loterię? Talon na benzynę? Talon na lepszy los? Hmmmm….
Nie wiem kiedy w kuchni zjawia się Dave cicho jak duch. Może on też jeździł na wakacje do klasztoru Shaolin? Nie będę zaskoczona.
– Pokaż mi jeszcze raz ten rysunek z pokojem hotelowym i prostytutką.
Posłusznie wyciąga kartkę teczki i oglądamy ją razem rozłożoną na stole.
– Widzisz to tutaj? Ten napis? – pokazuję palcem na kupon. – Co ci to przypomina?
– Bo ja wiem? Wizytówkę? – wzrusza ramionami.
– Nie-e, amigo. Dla mnie to wygląda jak los na loterię od Jackpot Corporation.
Dave unosi brwi pytająco.
– Nie znasz tego? Moja mama to uwielbia. Robią różne konkursy, loterie i takie tam. Zdrapki z błyskawicami, losy na sprzęt AGD… Naprawdę nie słyszałeś? No nic – wzdycham ciężko. – Chodzi mi o to, że te kupony mogą pochodzić od nich.
– Acha?
– Na przykład wszyscy ci ludzie z rysunków mogli wygrać coś wartościowego, co się nie spodobało komuś innemu i dlatego postanowił się ich pozbyć. Tak bywa. Ludzie zabijają się z dużo bardziej błahych powodów, no nie?
– A co niby wygrali?
– A skąd mam wiedzieć?! Cokolwiek – samochód z automatyczną skrzynią biegów, wycieczkę na Malediwy, albo… – miewacie czasem przebłyski olśnienia tak jasne jak cios latarką w potylicę? To było coś takiego. Entuzjazm i przeświadczenie, że to może być niezłe. Cholera, może nie umiem rysować, ale muszę to przyznać przed samą sobą: mam talent do wymyślania. – … to były prawdziwe kupony na szczęśliwy los, rozumiesz?
Ale Dave oczywiście nie rozumiał.
– Załóżmy, oczywiście czysto teoretycznie, że kupony pozwalały na przykład wygrać sławę, spełnienie jednego marzenia czy coś w tym stylu. Kogoś to musiał wkurzyć i postanowił rozprawić się z tym po swojemu. Wyobrażasz sobie takiego nieuchwytnego kolesia, który likwiduje zwycięzców jednego po drugim? Zero motywu, bo przecież nie przyznają się do takiej wygranej, zero sprawcy… Zbrodnia doskonała! – sięgam po kawę, a moje serce puchnie z dumy, gdy widzę jak oczy Dave'a jaśnieją. Wiem, że jesteśmy na dobrej drodze do sukcesu – Słuchaj, to świetny materiał na komiks! Ty byś rysował, ja bym wymyślała fabułę, ludziom to się spodoba. To może być kilka historii, które dzieją się równolegle, ale są ze sobą powiązane, tak jak twoje rysunki. Moglibyśmy zacząć choćby teraz, mam tutaj wszystko co trzeba – biegnę do salonu po arkusze papieru i pióra, nawet nie czekając na jego reakcję. Z emocji wpadam na meble, czując się jak zakochana nastolatka – ogłupiała i cudownie niezrównoważona. Mam ochotę wycinać hołubce i wrzeszczeć „Precz z Ninjamanem!".
– Hej Nina! – słyszę z kuchni. – A co się stanie z tym facetem, który wszystkich załatwiał?! Ktoś mu ucieknie albo go pokona?!
Na chwilę zamieram nad biurkiem patrząc tępo w zaczęty rysunek z widokiem na West Polis o zmierzchu.
– Jeszcze nie wiem! Coś wymyślę w trakcie!
***
Na dole panował rozgardiasz typowy dla miejsc takich wypadków. Zaciekawieni przechodnie kłębili się pod budynkiem, oddzieleni żółtą taśmą od wejścia do kamienicy, zablokowane samochody trąbiły u wylotu ulicy, zaś fotoreporterzy zaczynali zabierać się do roboty i zadawać mnóstwo pytań, a wrzask sąsiadki z mieszkania poniżej było słychać aż tutaj. Kobieta nie wiedziała, że nie ma szans, na dostanie się do własnego domu przed wieczorem. Ekipa dochodzeniowa pod wodzą porucznika Jamie'go Harrisona metodycznie przeczesywała szczątki spalonego mieszkania, metr po metrze. Fotografowano zwęglone kikuty mebli i osmalone ściany ( swoją drogą, to jakiś cud że ogień nie dotarł do kolejnych mieszkań!), szukano ciał, a lada chwila miał zjawić się człowiek, od instalacji. Sam Jamie stał w miejscu dawnych drzwi do salonu zastanawiając się czy gdyby znaleźli zwłoki tej rysowniczki, wartość jej komiksów poszłaby do góry. Wiedział, że to podłe, ale jego syn miał aż osiemnaście zeszytów i może starczyłoby na opłacenie jego studiów w przyszłości?
Ciała znaleziono w kuchni i według wstępnej ekspertyzy policyjnego patologa należały do kobiety i mężczyzny. Spakowano je w plastikowe worki i odesłano do laboratorium do dalszej analizy. Ostatnie odkrycie czekało na nich w salonie. Duża czarna teczka, jakiej często używają architekci albo rysownicy, leżała koło zdezelowanego fotela. Wydawała się praktycznie niezniszczona, w porównaniu z resztą sprzętów w mieszkaniu. Dokładnie ją sfotografowali i zebralipróbki nim do niej zajrzeli, ale teczka była pusta.
Słuchaj, z uwagi na to że masz jeszcze czas na edycję, to popraw błąd (literówkę) w tytule. Masz "Talen" a powinno być "Talent". Może nie jest to szczególnie ważny błąd, ale mimo to widoczny :)
Potem jeszcze wrócę do tego opka, bo zapowiada się ciekawie :)
Pozdrawiam.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Hej, dziękuję za uwagę, już poprawiłam ;)
Liczebniki zapisujemy słownie.
Szkoda mi dziewczyny. To chyba najlepszy komentarz do opowiadania, prawda?
A, nie. Jeszcze - za krótkie. I, jak na mój gust, za szybko rozwiązałaś akcję.
Pozdrawiam