- Opowiadanie: Apopis - Szachy

Szachy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szachy

I zdawało się, że wszystkie nieszczęścia, jakie tylko istnieją na tym świecie, zmówiły się, uknuły nikczemny plan i całą watahą, ogromną siłą uderzyły na Masztalerską. Pierwszy cios wymierzyły w męża Masztalerskiej, chłopa co wprawdzie nie stary, ale młodością również się nie odznaczał, a od swej żony, to był nawet piętnaście lat starszy. Robotny był, do wszelkiej pracy posiadał zdolności, bo i na murarce się znał, i na elektryce, i pracując u stolarza dowiódł, że stolarka, ciosanie mebli oraz zbijanie stołków, także nie były obcym mu fachem. Ale utyrał się, urobił, ciało zmitrężył i z tego całego przemęczenia raz, gdy bratu na budowie pomagał, żyłka w głowie pękła, krew do mózgu napłynęła. Karetka przyjechała, w szpitalu odratowali życie, ale cóż to za życie. Leżał jak trup, ino oddychał, czasem zastękał, kaszlnął. Jeść nie mógł, musiał być ciągle do kroplówki podłączony. Masztalerska załamywała ręce, płakała po nocach i przez te łzy żaliła się ludziom, wypłakiwała swoje niedole, smutki i zmartwienia. To co przytrafiło się jej mężowi było gorsze niż śmierć. Bo śmierć zabierze i po kłopocie. A tak został, jakby stanął na progu, między dwoma światami, między ziemią a niebem, nie potrafiąc zdecydować, w którą stronę postawić następny krok.

 

Dwa miesiące po tym wydarzeniu, okrutny Los, co nie zna słowa litość, namieszał w głowie synowi Masztalerzów. Chłopak ledwo siedemnaście lat skończył, już za niedługo osiemnastkę obmyślał hucznie obchodzić, kolegów zaprosić, skrzynki wódki kupić. Lecz matka powiedziała, aby sobie tego rodzaju brewerie ze łba wybił, bowiem ojca trzeba opłakiwać, pieniądze oszczędzać, bowiem ciężkie dla nich czasy nadchodzą, a jak jemu tak zachciewa się imprezy organizować, to niech pieniądze zarobi. Syn spochmurniał na reprymendę rodzicielki i popatrzył na leżącego na łóżku kalekiego ojca. Wtedy musiała w nim złość potworna zebrać, musiał nienawiścią zapałać do ojca. Odpowiedział coś matce, wyszedł, na pożegnanie trzasnął drzwiami. Tyle go widziano. Później rozprawiano i opowiadano, jakiego to Masztalerscy syna niewdzięcznego się doczekali.

 

Masztalerskiej samej przyszło się brać za bary z własnym przeznaczeniem. Nie wiedziała co robić. Biegała myślami, starała się ogarnąć całość, ale ogrom tragedii przygniatał, co rusz kierował rozmyślania ku złudnym rozmyślaniom. Złe demony szeptały, że w stodole wisi powróz, wystarczy tylko uwiązać go u belki, owinąć wokół szyi, a problemy same ulegną rozwiązaniu. Lecz ilekroć nawiedzały ją omamy, brała koronkę do rąk i kierowała usilne prośby do Najświętszej Maryi Panny; klękała przed obrazem, na którym serce Bożej Rodzicielki przeszywało siedem mieczy boleści. Dłońmi dotykała brzucha. To ją uspokajało, to rozpędzało upiorne myśli. Gdy czuła pod palcami, jak synek w łonie wierci się i przebiera nóżkami, nabierała sił, wiedziała dla kogo żyć, wówczas nie martwiła się przyszłością, nie przejmowała się zdarzeniami, które przyniosą nadchodzące dni, miesiące i lata.

 

Kobiecie w ciąży – później z małym dzieckiem – każda chwila upływała pod dyktando starań. Starań, których ciągle nie wystarczało. Znalazła pracę, musiała jednak sprzedać krowę, bowiem pracując od rana do późnych godzin popołudniowych nie mogła doglądać gospodarki. Dawne łąki i pastwiska kazała zaorać, posiała pszenicę, owies, na polu za domem zasadziła warzywa i ziemniaki. Wprawdzie najęcie ciągnika, dla zaorania i obrobienia pola, trochę kosztowało, ale była pewna, że jeśli nastanie urodzajny rok, nie będzie musiała martwić się co włożyć do garnka. Wszelako los znowu zdawał się gasić wszelkie nadzieje. Lato było deszczowe i burzowe. Grady połamały kłosy zbóż, a silne opady i występująca z brzegów rzeki woda, zmyły uprawy ziemniaków. Sterta niezapłaconych rachunków nie malał. Kiedy tylko uzbierała fundusze na zapłacenie rachunku za prąd, listonosz przynosił kopertę z rachunkiem za telefon. Maciek płakał, nie dawał utrudzonej kobiecie spać nocami. Masztalerski charczał, pluł, bełkotał. Wydatki na maści przeciw odleżynom, pampersy, kroplówki, lekarstwa, które miały rzekomo ulżyć jego cierpieniom, mocno nadwątlały płynność finansową domowego budżetu. Wyprawka dla dziecka, talki, wózeczek, ubranka. Dodatkowo malec zachorował na zapalenie ucha i trzeba było jeździć z nim po szpitalach. A tam lekarze, pismem przypominającym litery alfabetu perskiego, wypisywali recepty. Straszyli, że jeśli Maciek nie dostanie wymienionych medykamentów może za kilka lat nie słyszeć na jedno ucho. Masztalerska nie posiadała wyboru. Zapożyczała się u sąsiadów, u krewnych, obiecując, że odda przy najbliższej sposobności. Ci dawali jej pieniądze, doskonale wiedząc, iż pożyczają na wieczne oddanie. I czasami sama Masztalerska nie miała pojęcia co gorsze – to że musi chodzić i żebrać, czy może to, że po domach rozmawia się o jej biedzie.

 

Lecz nagle, tak jak do królestwa terroryzowanego ogniem i żarłocznością smoka, przybywa bohater i mieczem przepędza bestię, tak samo do domu Masztalerskiej, przybył starszy syn. Powrócił i odegnał siedzącą w kącie kuchni Biedę. Ani się obejrzano, a Nędza podkasała obszarpaną, upstrzoną szarymi łatami, czarną suknię i, przez zapchany sadzami komin, wyniosła się szukać nowego domu, gdzie mogłaby przeczekać nadchodzącą zimę. Matka uściskała syna. Nie wierzyła, sądziła, iż pierworodny zapomniał o rodzicach, zapomniał o matce, o niedołężnym ojcu. Myślała, że syn wyruszył w świat, że świat przytłoczył go, nakazując rzucić na wysypisko niepamięci własną przeszłość. Czasami, zwłaszcza nocną porą, klęczała przy łóżku i pośród wielu intencji jakie zanosiła przed oblicze Pana Jezusa, modliła się, aby kiedyś ponownie ujrzeć syna.

 

Gdzieś ty się synuś tułał? pytały oczy Masztalerskiej. Ano, okazało się, że w sercu chłopaka taka zaciętość się zrodziła. Przewidywał, iż w domu nie czeka go nic prócz tyrania, biedy i przymierania głodem. Postanowił więc inaczej matce się przysłużyć. Opuścił strony rodzinne, poszedł lepszej doli szukać, przysięgając, że jeśli grosza jakiego zarobi, wróci i wszystko wynagrodzi.

 

Rzeczywiście, ino syn przekroczył próg domu, zaraz zapadły dach, nową dachówką się pokrył; wypłowiałe i zapleśniałe ściany natychmiast świeżą farbą się powlekły; na stole szynki, mięsa, wędliny oraz kotlety stanęły; wybitego w łazience okna, już nie trzeba było tekturą przysłaniać, bo szklarza można było zatrudnić; nawet schorowanemu ojcu zdrowia przybyło, kiedy syna zobaczył. Ludzie nadziwić się nie potrafili. Niespełna dwa miesiące temu budynek straszył obskurnym wyglądem, a tu teraz chałupa wyrychtowana, jak się godzi: wytynkowana, wymalowana, okna nowe wprawione, podjazd kamieniem wysypany, trawnik wykoszony. Wielu z konsternacji nie mogło wyjść, wielu przystawało, drapało się po głowie i rozważało jak to zmiennie człowiecze losy się plotą.

 

Myślała Masztalerska, że od spojrzeń się uwolni, od spoglądających na nią z politowaniem oczu. Dotychczas zawsze, kiedyś z kimś rozmawiała czy z sąsiadami, czy z krewnymi, dostrzegała w źrenicach interlokutorów żal i smutek. Jakby wobecności Masztalerskiej nie umiano myśleć o niczym innym poza biedą. Nie uwolniła się od spojrzeń. Oczy płonęły teraz wściekłymi iskierkami zazdrości i podejrzeń..

 

Ledwo dźwięk organów kościelnych cichnął, ledwo baby z kościoła wybiegły, ledwo różańce do kieszeni płaszczy pochowały, zaczynały domysły snuć, historie do historii dopowiadać. A każda nowa legenda uzupełniała poprzednią istarą czyniła coraz bardziej niesamowitą. Bo niby jak uwierzyć, że syn Masztalerskiej uczciwie pieniądze zarobił. Musiał ukraść, na czyjejś krzywdzie skorzystać. To niby po kiego diabła wracał? pytały jedna przez drugą. Bo na wsi przestępca prędzej schronienie znajdzie, prędzej milicjantom umknie, plotły jedna przez drugą. Nie wierzycie? A nie pamiętacie? Starość wam pamięci poskąpiła? Toż łońskiego roku paru takich przyjechało i stodołę na Pyrcku kupili. Cała sprawa skończyła się, że milicjanty obławę zorganizowały, bowiem w stodole kryminaliści samochody kradzione składowali, warsztat mieli, narzędzia. Wszystko. Auta rozbierali na części, prawiły jak te kwoki co narzekają i jajek znieść nie mogą.

 

Masztalerska łowiła rąbki słów i poszarpanych dialogów. Sama zachodziła wgłowę skąd syn bierze pieniądze. Ale ilekroć próbowała nakierować rozmowę na ten temat, najstarszy syn zbywał indagacje serdecznym uśmiechem, zapewniając matkę, że wszystko jest w porządku. Gdy odbierał telefon zamykał się w pokoju, nakazując, aby mu nie przeszkadzać, bowiem musi porozmawiać z ważnym klientem. Klienci dzwonili, a potem syn wsiadał do samochodu i odjeżdżał, nigdy nie informując gdzie i do kogo się wybiera. Wracał po kilku dniach. Czasami znikał na parę tygodni.

 

Czas płynął Masztalerskiej na rozmyślaniach. Kiedy wydawało się, że wszystkie bóle i rozterki odeszły na dobre, życiem Masztalerskiej wstrząsnęła kolejna tragedia.

 

Pewnego dnia rozległo się pukanie. Masztalerska otworzyła drzwi. Zobaczyła dwóch mężczyzn ubranych w policyjne mundury. Funkcjonariusze grzecznie przywitali się, zapytali czy mogą wejść. Nie czyniła policjantom żadnych trudności. Może kawy? Nie dziękujemy, my w sprawach oficjalnych. Po wymianie uprzejmości, panowie w niebieskich uniformach ściągnęli czapki i przycisnęli je do piersi. Jeden z mężczyzn zamierzał otworzyć usta, kiedy do pokoju wbiegł Maciek.

– Mają panowie pistolety? – Policjant, ten o pociągłej twarzy i szerokim nosie, zrobił minę jakby dostał kastetem w twarz. – Będziecie strzelać? – Dziecko stanęło za oparciem krzesła, zupełnie jakby szukało zasłony przed kulami.

– Składamy pani wyrazy kondolencji. – Drugi funkcjonariusz, ten starszy, przerwał pełną oczekiwania chwilę. – Z trudem przychodzi nam to powiedzieć, ale pani syn nie żyje.

 

Ciało Masztalerskiej przeszyły drgawki, pobladła na twarzy, zalała się łzami. Schowała twarz wtrzymaną w dłoniach ścierkę. Policjanci podsunęli kobiecie krzesło. Ton jakim przemawiali, świadczył, że nie powiedzieli wszystkiego.

 

Wiadomości otrzymane od dwójki policjantów, pokrywały się z tym co przeczytała następnego dnia w gazecie. Ulica zalana krwią – głosił nagłówek Strzelanina. Gangsterskie porachunki. Dług. Dwóch ciężko ranionych. Trzech zabitych – w tym syn Masztalerskiej.

 

Nagle ogień pod blachą przygasł. Drewno zajarzyło się czerwonymi iskrami – Bieda wróciła z wygnania. Wleciała kominem, tą samą drogą, którą musiała uciekać.

 

* * *

 

Maciek nie przypuszczał, że ciało martwego człowieka może sprawiać wrażenie, jakby nadal żyło. Pomimo bladej skóry, sinych warg i orzeczenia lekarskiego, Maciek posiadał wątpliwości, co do rzeczywistej śmierci brata. Leżące w trumnie zwłoki oddychały, brat spał, klatka piersiowa unosiła się miarowo. To tylko omamy wzrokowe, wyjaśniła mama. Nasze oczy zwodzą nas, zupełnie jakbyśmy nie potrafili przyjąć do wiadomości straty bliskiej osoby.

 

O zmarłym nie mówi się źle. Dlatego żałobnicy nie prowadzili rozmów. Powietrze nasycały słowa żałobnych modlitw i funeralnych pieśni. Co chwila któraś pobożna dusza intonowała Wieczne odpoczywanie. Czasami było słychać płacz, zwłaszcza kobiecy, ponieważ chłopy, jak to chłopy, nawet jeśli któremuś faktycznie smutek rozpierał duszę, nie okazywali żałoby inaczej, niż przez poważną i zafrasowaną minę.

 

Wkrótce przybył ksiądz. Pocieszał i podnosił Masztalerską na duchu, ale rutyna, którą nabył od lat pełniąc posługę kapłańską, spowodowała, iż nie wzbił się ponad suche zdania pociechy. Kondukt pogrzebowy wyruszył z domu Masztalerskich do kościoła. Na czele pochodu jechał karawan, za nim kroczył ksiądz oraz organista. W drodze odmawiano różaniec za zbawienie duszy zmarłego. Do kwestii kazania, wygłoszonego podczas mszy, proboszcz podszedł dyplomatycznie, dużo mówiąc onaturze i istocie śmierci oraz nadziei zbawienia dla grzeszników, osobę zmarłego traktując zdawkowymi zająknięciami.

 

Uwagę Maćka przykuła siedząca za filarem kobieta. Widział ją w domu, widział pośród ludzi idących w procesji. Miała pociągłą, nieludzko bladą twarz, a przy tym nieludzko piękną, czym sprawiała wrażenie wykutej w marmurze rzeźby; głowę otaczały fale złotych włosów z czarnymi pasemkami; gdy kobieta odgarniała kosmyki za ucho, ukazywała małżowinę poprzebijaną srebrnymi kolczykami. Dopełnienie stanowiły uwodzicielsko smukłe brwi. Efekt końcowy psuł nos, przypominający kruczy dziób.

 

Maćka zastanawiała obecność nieznajomej. Nie przypominał sobie, aby wcześniej ją spotkał. Przez głowę przebiegały mu najróżniejsze skojarzenia, zmieszanie z najróżniejszymi pomysłami. Znajoma brata? Żona? Dziewczyna? Ostatnia opcja zdawała się najbardziej prawdopodobna. Ale podświadomość podpowiadała chłopcu, że odpowiedź zawiera drugie dno.

 

Kiedy trumna znalazła się w, wykopanym rękami grabarzy, dole i kiedy pierwsze grudy ziemi zagrały o wieko trumny, Maciek przepchnął się pomiędzy żałobnikami ku nieznajomej kobiecie. Po drodze poczuł chwytające go za ramię palce. Podniósł wzrok do góry. Wujek patrzył na chłopca zwyrzutem, spojrzeniem upominał Maćka. W takim momencie powinieneś być przy boku matki. Chłopak wyszarpnął ramię z uścisku.

 

Kobieta poprawiła włosy. Dopiero z bliska można było dostrzec, iż prawe oko miała niebieskie, natomiast lewe płonęło delikatną czerwienią.

– Kim pani jest? – spytał Maciek.

– Diabłem – nieznajoma odpowiedziała z niewymuszoną familiarnością.

 

Chłopiec szeroko otworzył oczy.

– Jestem już duży i w bajki nie wierzę. Poza tym pani nie ma rogów, nie ma ogona, kopyt, nie śmierdzi pani siarką, ani nawet nie jest ubabrana smołą.

– Wedle życzenia.

 

Skóra na czole kobiety zaczęła pękać. W miejscach pęknięć wyrosły rogi, nie tak gładkie, lśniące iciemne, jakby wyryte w onyksie, ale ogromne i rachityczne niczym poroże jelenia. Paznokcie urąk, przeobraziły się w metaliczne szpony harpii, a zamiast włosów, na głowie wiły się węże. Od jej ciała bił odór amalgamatu siarki i smoły.

 

Maciek powiódł wzrokiem dookoła. Wszyscy zniknęli. Został sam na sam z demonem, przybyłym zotchłani piekieł. Stali ogarnięci mrokiem nocy. Nad nimi majaczyły mrugające astralnym srebrem gwiazdy oraz przypatrujący się całej scenie, księżyc. W ciemności, krzyże nagrobne kojarzyły się chłopcu z targanymi przez sztorm masztami okrętów. Mogiły przypominały statki, o burty których waliły nieprzebrane fale czerni. Żarzące się płomienie zniczy wyglądały niczym błędne ogniki, zwodzące żeglarzy i kierujące marynarzy na przybrzeżne skały. Kontury cmentarnej kaplicy rysowały się jak wyspa, rzucona przypadkiem losu na rozszalały ocean nocy.

– Wylądowałem w piekle?

– Gdzie podział się twój lęk?

 

No właśnie. Maciek nie potrafił zrozumieć swojego opanowania. Wspominał wieczory, kiedy mama zasypiała, a on udawał się do sąsiedniego pokoju, gdzie na stoliku ustawiono telewizor. Odbierał tylko cztery kanały, ale jeśli dobrze się trafiło można było oglądnąć naprawdę ciekawy film. Przed północą na ekranie przewijała się parada maszkar. W spoconej dłoni chłopak ściskał pilota. Siedział na fotelu owinięty kocem, w taki sposób, aby w razie konieczności móc jego skrajem zasłonić oczy. Maciek na każdej kolejnej scenie filmu powtarzał sobie, że musi okazać wytrwałość, że ociekający strachem kineskop stanowi imaginację, osiągniętą dzięki efektom dźwiękowym i dynamicznej grze świateł. Kątem oka spoglądał na drzwi, czy przypadkiem się nie otworzą i czy przypadkiem mama nie wejdzie w najmniej odpowiednim momencie, akurat wtedy gdy monstrum będzie rozszarpywać swoją ofiarę. Ale strach wymyślony, nieprawdziwy, uchwycony okiem kamery, dzięki zdolnościom reżysera wzbudzał większy lęk, niż strach doświadczany na własnej skórze.

– Skoro jesteś diabłem i przybywasz od Lucyfera, musisz wiedzieć co dzieje się z moim bratem.

– Czarty zabawiają się jego duszą w piekle.

 

Wiadomość nie docierała do niego. Różne rzeczy wygadywano, oróżne czyny posądzano brata, ale Maciek nigdy nawet nie podejrzewał. Brat nie mógł się okazać na tyle zły, aby zasługiwać na potępienie. To była pomyłka. Dobry Bóg nie pozwoliłby duszy brata zgnić na dnie piekła. Kiedy dusza brata wzlatywała do nieba Belzebub musiał nakazać swym czartowskim pomagierom pochwycić ją i uprowadzić przemocą. Doskonale pamiętał smak kupowanych przez brata słodyczy; wskazywał palcem wybraną zabawkę, a brat z miejsca wyjmował portfel, wchodził do sklepu i po momencie wychodził ze wskazaną przez Maćka zabawką. Czasami wyjeżdżali do kina, brat płacił za bilety; bywało, że jednego dnia potrafili obejrzeć na dużym, perłowym ekranie, trzy filmy. Lecz przede wszystkim od momentu zaistnienia starszego brata, Maciek nigdy nie chodził głody.

– Dwa oblicza – odezwał się demon. Węże na głowie zasyczały. – Dwie twarze – jedna dla świata, jedna dla Boga. Myśleliście, że od jego przybycia w domu zamieszkało szczęście? Nawet nie zdawaliście sobie sprawy czyim kosztem to osiągnięto. – Wyrastające z głowy żmije syczały ipluły jadem.

 

Maciek poczuł na języku czekoladę. Brązowa masa rozpływała się w ustach posmakiem zgniłych ochłapów ludzkiego mięsa. We wspomnieniach ciemna barwa koli obracała się w ciemnoczerwone osocze, bąbelki gazu w skrzepy krwi. Jedzone kromki chleba przeciskały się przez gardło, niczym połykany żwir.

– Właśnie dlatego przybywam. Dla twojego brata nadal płonie lampka nadziei. Musi się ino znaleźć ktoś, kto będzie gotów zaryzykować własną duszą

– Nie rozumiem.

– Jeśli wyrazisz zgodę, jeśli przyjmiesz zakład, jeśli zaryzykujesz, możesz ocalić brata.

– Hazard?

– Przyjmujesz warunki?

 

Do chłopca docierały mgliste obrazy. Wiedział, że jeśli zaakceptuje umowę, wkroczy w grę, gdzie w puli znajdą się dwie dusze: jego własna oraz brata.

– Zgoda.

– Brawo młodzieńcze. – Zapach siarki, węże oraz szpony zniknęły, na ich miejscu znowu pojawiła się piękna kobieta o długich włosach i posągowej twarzy. – Bez obaw. Wkrótce znowu cię odwiedzę.

 

Wiatr wyginał wierzchołki cyprysów. Nad grobem trwała najbliższa rodzina. Ludzie naciągali czapki na głowy, podnosili kołnierze płaszczy i opuszczali nekropolię. Dwójka grabarzy zgarniała łopatami ziemię, zasypując grób.

– Z kim rozmawiałeś? – Matka wskazała za niknącą wbramie postacią.

– Znajoma brata – odpowiedział.

 

* * *

 

Defilował środkiem szpaleru bibliotecznych półek. Pożółkły papier, daleki od doskonałej czerni tusz drukarski. Minął regał, gdzie poustawiano lektury szkolne, z obojętnością powiódł po woluminach, opatrzonych nazwiskami powszechnie zaliczanymi przez akademickie głowy w poczet literatury wysokiej. Zatrzymał się dopiero przy skromnej półce, opatrzonej plakietką fantastyka. Już sięgał ręką po upatrzoną powieść, kiedy wisząca nad głową jarzeniówka zamrugała niemrawo. Świeciła coraz słabiej, aż wreszcie zgasła. Maciek dopiero teraz spostrzegł, że znajduje się w długim korytarzu, wzdłuż którego ciągnęły się regały zapełnione książkami. Lecz zamiast znanych mu autorów i tytułów, na półkach stały oprawione w skórę grimuary. Korytarz ciągnął się, niby w nieskończoność, połykany przez żarłoczny mrok. Ze strony przeciwnej bił purpurowy blask. Kroki chłopca odbijały się od kamiennej posadzki wiercącym duszę echem. Światło płonęło ze zmienną intensywnością. Raz jarzyło się oślepiającymi płomieniami, potem przygasało, po chwili znowu rozbłyskało, niczym ognisko, do którego dorzucono suchego chrustu.

 

Na środku pentagonalnej sali ustawiono stół – blat pokryto czarno-białą szachownicą o wymiarach osiem pól na osiem. Czarne pola wykonano z drewna ciemnej barwy, z kolei białe kwadraty wyciosano z drzewa posiadającego jasne drewno.

 

Siedzący za stołem demon wskazał wyciągniętą dłonią krzesło.

– Usiądź – rozkazał.

 

Maciek nie protestował. Diabeł nie zmienił aparycji, nadal pozostawał w ciele kobiety, nie zrezygnował z nieforemnego nosa i ostentacyjnych kolczyków. Zmienił natomiast kolor włosów, z blond z czarnymi pasemkami, na pastelowo zielony, przystrzygając i układając fryzurę tak, aby loki opadając na policzek, zasłaniały prawe oko. Siedział rozparty w fotelu, zakładał uwodzicielsko nogę na nogę, a pomalowanymi czarnym lakierem paznokciami postukiwał o poręcz siedzenia.

 

Pomieszczenie wypełniały miriady świec, na knotach filetowe płomyki tańczyły dzikie sarabandy.

– Zapraszam do pierwszej rundy. – Szatan uśmiechnął się. – Zwróć uwagę na szachy, na ich rozstawienie. W rozlokowaniu figur nie ma przypadku. Wszystko drobiazgowo rozpatrzono i przemyślano tak, aby sytuacja wyjściowa oddawała stan duszy twojego brata.

 

Maciek nigdy w życiu nie widział podobnie misternie i dziwacznie rzeźbionych figur. Żadna z nich formą nie przypominała tego, co spotykał dotychczas. Poszczególne piony były zróżnicowane, nie tylko w zależności od gamy ruchów, ale także w zależności od koloru. Biały król był wspierającym się na kosturze, garbatym starcem, ubranym w długą tunikę oraz opończę, podczas gdy król przeciwnika posiadał wygląd akromegalicznego, mechanicznego monstrum, dzierżącego w dłoniach obosieczny topór. Pionkom białego gracza nadano kształt piechurów, uzbrojonych w oszczepy oraz drewniane tarcze; naprzeciwko nich stały wymalowane czarną farbą pokraczne potwory o długich pyskach, z piłami tarczowymi zamiast rąk.

 

Chłopak domyślił się, że gra białymi.

– Masz ostatnią szansę, żeby się wycofać – rzekł sługa Lucyfera.

 

Analizując rozlokowanie figur odnosiło się wrażenie, że gracze pozostawili partię niedokończoną iwyszli zaparzyć herbatę. Przypominało to trochę zadania zamieszczane w gazetach, gdzie należało doprowadzić do mata w ograniczonej liczbie posunięć.

– Gram – oświadczył.

 

Czarne posiadały optyczną przewagę, jednak inicjatywa należała do białych. Co z tego, że jedyna pozostała na placu boju wieża – bestia ogorylich łapach, ze szponami przystosowanymi do

rozdzierania najtwardszych skał – należała do czarnych, skoro jej wartość bojową ograniczało usytuowanie w rogu planszy; wyprowadzenie wieży na środkowe rejony szachownicy, skąd jest najgroźniejsza, wymagać będzie trzech posunięć. Przed białymi rysowała się perspektywa wzięcia czarnych w podwójne zbicie. Diabeł, chcąc ratować hetmana, będzie zmuszony uciekać. Potem zmyślny gambit skoczkiem pozwoli białemu hetmanowi zaszachować króla oponenta. Może uda się doprowadzić do wymiany gońca za hetmana. Jednak nadal niebezpieczeństwo groziło ze strony skoczka i gońca. Nadzieja w rozrzuceniu pionków na lewej flance, które ewentualnie skrępują poczynania demona.

 

Rozmieszczenie pionów oraz figur, budziło w umyśle chłopca analogie z przeszłością. Odnosił wrażenie, że już rozgrywał podobną partię, że kiedyś, podczas gry, znalazł się w podobnym, pozornie beznadziejnym położeniu. Przypomniał sobie. W ćwierćfinale szkolnych zawodów szachowych trafił na mocnego zawodnika. Takich trudności ze zwycięstwem, nie miał nawet w wielkim finale. Rozłożenie figur było wówczas identyczne. Wówczas ograł przeciwnika pięcioma posunięciami.

– Widzisz przyszłość? – spytał diabła.

 

W odpowiedzi otrzymał przeczące kręcenie głową.

– My, demony, nie widzimy przyszłości. Nawet jeśli niektóre mity przypisują nam takie zdolności, nie dysponujemy pełnym oglądem czasu. Jednak opierając się na obserwacji teraźniejszości i analizie przeszłości, potrafimy wykreować prawdopodobną wizję czasów przyszłych.

– Czytanie w myślach? – Możliwość dysponowania przez szatana metapsychicznymi atutami nie dawały chłopakowi spokoju.

– Analogicznie. Obserwujemy i wnikliwie czytamy gesty, mimikę, ruchy gałek ocznych.

 

Czyli jednak. Maciek nie wiedział o przeciwniku absolutnie nic, nie miał pojęcia o jego ulubionych ruchach, zagraniach, nie wiedział, które figury wykorzystuje najczęściej, a którymi gra słabiej. Czart natomiast posiadał wystarczająco dużo wiadomości, aby swobodniej prowadzić grę.

– Zaczynajmy – oznajmił.

– Do ciebie należy pierwszy ruch.

 

Maciek przesunął skoczka – łucznika siedzącego na koniu – na kwadrat zajmowany przez jeden zpionów. Zaczynał wypracowywać przewagę i zmieniać rozkład sił na szachownicy. Obecny układ był korzystny. Podwójne zbicie: goniec bił czarnego skoczka – mającego formę demona, dosiadającego infernalnego stwora – a biały skoczek zmuszał do ucieczki hetmana. Demon wykonał ruch hetmanem do tyłu.

 

Na razie wszystko zgodnie z przewidywaniami, pomyślał chłopiec.

 

Przesunął gońca i zdjął skoczka przeciwnika z areny działań. Czarny hetman ponownie znalazł się w zasięgu rażenia, jednak ucieczka była niemożliwa. Ruch hetmanem odsłoniłby króla, a diabeł nie posiadał figury zdolnej zablokować uderzenie. Doskonały bilans – trzy rundy, trzy zbicia, zero strat własnych. Ale czart nie zamierzał rezygnować. Przygotowywał kontrę. Przesunął pionka do przodu zagrażając gońcowi, który tak dzielnie rozprawił się z hetmanem. Ewakuowanie owej figury poza strefę zagrożenia było koniecznością.

 

Siedział przy stoliku na skrzypiącym drewnianym krześle, wspierał głowę na pięściach i wpatrywał się w rozłożoną książkę. O czym była książka? Zlustrował okładkę: czarny i biały król stojący obok siebie na szachownicy. Bibliotekarka szukała czegoś wśród kart bibliotecznych, od czasu do czasu patrząc spod okularów na Maćka. Sala, szachy i demon zniknęły. Wkrótce wrócą! Wkrótce gra wkroczy w decydującą fazę.

 

* * *

 

Maciek nie potrafił utrzymać koncentracji. Podczas lekcji spoglądał za okno, na brukowany dziedziniec, na wznoszące się na pagórkach domy, na zaorane pola, na lasy. W domu, podczas obiadu, oglądania telewizji, odrabiania zadań domowych, myśli orbitowały wokół konfrontacji z demonem. Opracowywał strategię kolejnych posunięć. Wyciągał z szafy szachownicę i odtwarzał ustawienie figur, rozpracowując wszelkie warianty przebiegu partii.

 

Matka nie zwracała uwagi na zachowanie Maćka, ciągle na nowo przeżywając śmierć najstarszego syna. Wydawało się, iż dusza matki rozbiła się w chaotyczną chmurę drobnych iskierek, które biegając i zderzając się uwierają ciało od środka. Nigdzie nie znajdywała wytchnienia. Dawne zmartwienia brały matkę w objęcia, dusiły, wykręcały, niczym szmatę dopóki w oczach kobiety nie zalśniły refleksy łez. Masztalerska tkwiła zawieszona na nitce obojętności, otoczona przez głuchą próżnię. Maciek widział, jak matka klęka przy łóżku, gdzie leżał wynędzniały chorobą ojciec, i słyszał, jak matka wylewa żale oraz zmartwienia na, przykrywającą ciało mężczyzny, kołdrę.

 

Lecz wnet i Masztalerskiego zabrała śmierć. I chociaż ubolewano nad zmarłym, to zgodnie przyznawano, że kobiecie będzie lżej bez obłożnie chorego męża.

 

Masztalerska coraz bardziej marniała. Często zapadała na zdrowiu, mizerniała na twarzy, chudła, niemal nikła w oczach. Wielu mówiło, że śmierć powoli wsączała się w jej ciało.

 

Dzieci wracały ze szkoły i opowiadały, iż Maciek Masztalerski, co był prymusem, co zawsze dostawał same piątki, opuścił się w nauce. Przestał książki czytać, zdania domowe przynosić, do nikogo się nie odzywał, z nikim nie rozmawiał, w czasie przerw siadał na ławce i błądził poza światem realnym, spacerował po rubieżach rzeczywistości, zwiedzał uniwersum własnej imaginacji.

 

* * *

 

Rozległo się pukanie do drzwi. Maciek zeskoczył z krzesła i pobiegł otworzyć. Walenie pięścią powtórzyło się. Uszu syna Masztalerskiej doleciał obcy głos mężczyzny. Maciek zawahał się. Rwący ton prosił o pomoc. Nieznajomy krzyczał, że krwawi, że potrzebuje ratunku. Dłoń Maćka powędrowała do zamka zatrzymując się w połowie drogi.

 

Trzy dni temu cyganie usiłowali wedrzeć się do domu wujka. Wujek samotnie mieszkał za lasem, wstarym drewnianym domu. Napastnicy przypuszczając, że frontowe drzwi zamknięto, próbowali wejść tylnymi, na szczęście wujek zdążył zaryglować wejście. Romom nie starczyło jednak na tyle odwagi, aby spróbować wyważyć drzwi.

 

A jeśli faktycznie ktoś został ranny? Maciek miotał się między dwoma decyzjami. Obie podsuwały mu obrazy, powodujące iż pot rosił czoło.

 

Przekręcił zamek.

 

Wysoki, chudy – wyglądający niczym cmentarny ghul – mężczyzna, ubrany w potargane jeansy, splamiony krwią podkoszulek, o poobijanej twarzy, o ciele powykrzywianym, jakby dotkniętym kifozą i lordozą jednocześnie, wykrzywił mięsiste usta:

– Daj papierosa.

 

Chłopak ledwo zdążył pokiwać przecząco głową, a już zobaczył jak ogromna pięść, osadzona na patykowatym przedramieniu, pędzi w jego stronę.

 

Stopklatka. Czas stanął w miejscu, przestał płynąć wartkim strumieniem. Zamiast obskurnego żula, stał przed nim zakuty w płytową zbroję wojownik, wznoszący do góry miecz, usiłujący tarczą zadać cios przeciwnikowi. Minęła chwila nim Maciek dostrzegł, że owa postać rycerza była wrzeźbionym w kamieniu posągiem.

– Żywię nadzieję, że w grze jesteś bardziej przewidujący, niż w prawdziwym życiu. – Demon trzymał dłoń na rękojeści, tkwiącego w pochwie, miecza. Ubrany miał na sobie doskonale podkreślający kobiece kształty, choć mało praktyczny, pancerz. Znowu zmienił fryzurę. Tym razem włosy przystrzygł krótko i ufarbował na czarny kolor.

 

Szachownica prezentowała się okazale. Kamienny żołnierz, przed którego obliczem stał Maciek, był piechurem. Figury, pod względem kunsztu i formy wykonania, stanowiły autentyczne arcydzieło. Ogrom przytłaczał. Chłopiec zachodził w głowę, czy gabaryty figur nie przesłonią oglądu sytuacji na planszy.

– Figury poruszają się pod wpływem woli – demon błyskawicznie streścił instrukcję obsługi.

 

Maciek palcami, masował skronie, usiłował skoncentrować uwagę, dokładnie zaplanować kolejne posunięcia. Diabeł go rozpraszał. Dobywał z pochwy miecza, ostentacyjnie dotykał klingi palcami, udając, że sprawdza czy ostrze dokładnie wygładzono, sztychem mierzył w chłopca, wyliczał grzechy i zbrodnie brata. Umysł Maćka bronił się przed sugestiami. Wnętrze chłopaka kipiało od furii. Kobiety sprzedawane do burdeli. Czart tryumfował. Pobicie. Czart stopniowo nadrabiał dystans iniwelował przewagę, którą Maciek błyskotliwymi zagraniami wypracował poprzedniego razu. Egzekucja. Stracił dwa gońce, skoczka musiał ratować od straty, podczas gdy jemu samemu udało się zbić zaledwie jednego piona. Za narkotyki katorga w siódmym kręgu piekielnym. Rozmiary szachownicy, rzeczywiście utrudniały orientację.

 

Figury – ciężkie kamienne bloki – przesuwały się popychane mocą umysłu, jakby zbudowane były z nic nieważącej eterycznej pustki kosmosu.

 

Wciąż posiadam przewagę, wciąż mam szanse na zwycięstwo. Przez trzy kolejne rundy przygotowywał atak na wieżę – na ostatnią figurę szatana. W pierwszej kolejności zawęził pole manewrów wieży, odpowiednio rozlokowując pionki. Następnie do akcji skierował hetmana w asystencji skoczka. Demon zbytnią uwagę poświęcił uratowaniu swojej ostatniej figury, zaniedbując króla. Skoczek założył szacha. Ratując się przed przegraną, a właściwie odwlekając coup de grace, demon poświęcił wieżę. Hetman oraz skoczek przeciwko osamotnionemu królowi i czterem pionkom.

 

Otworzył oczy. Bolała głowa. Sąsiad pochylał się nad Maćkiem i tamował wypływającą z rozbitego łuku brwiowego krew. Huczało. Chłopiec odnosił wrażenie, jakby wewnątrz czaszki przelewało się rozszalałe morze.

– Leż spokojnie – powiedział. – Zaraz przyjedzie karetka.

* * *

 

Koła pociągu postukiwały miarowo o szyny, wagon kołysał się na boki, zepsute drzwi przedziału otwierały się i zamykały na zakrętach z głośnym trzaskiem. Diabeł tym razem był ubrany nadzwyczaj ślicznie: gustowny zielony sweterek, spódnica takiego samego koloru, ultraniebieska bransoletka na przegubie lewego ramienia oraz długie, opadające na plecy, blond włosy. Niewielka szachownica, sygnowana napisem made in China, z topornie wykonanymi plastikowymi figurami, została ustawiona na stoliczku, zamontowanym pod oknem.

– Dokończę to co zacząłem.

 

Dotknął palcami czarnego króla. Figura potoczyła się na skraj szachownicy, spadła i zginęła pod siedzeniami. Pociąg zahamował.

– Dojechaliśmy do stacji końcowej – zakomunikował demon.

* * *

 

Maciek miał nadzieję, że płomień znicza, tańczący na woskowanym knocie, płonący żywym i pełnym blasku ogniem, podsycała szczęśliwa dusza brata, spoglądająca z wyżyn niebiańskiego firmamentu. Z nieba. Z raju.

KONIEC

 

Koniec

Komentarze

Bardzo dobry tekst! Oklepany motyw ale podany na świetnie nakreślonym tle. Jedyne co mnie raziło, to kilkukrotne silenie sie na "wsiową" stylizacje typu:

"milicjanty obławę zorganizowały" albo "Musi się ino znaleźć ktoś," czy też "Lecz wnet i Masztalerskiego zabrała śmierć."

Takie słownictwo, jakkolwiek wciąż żywe troszkę nie komponuje się z całością.

Kilka drobnych błędow ze spacjami: np. "ogorylich", przecinkami ale to mało istotne wobec fajnej treści.

Ale rozpoczęcie tekstu od "I"... Zgroza.
Ubrany miał na sobie doskonale podkreślający kobiece kształty, (...).
Że co, jak proszę?
Autorze, serdecznie proszę, błagam: czytaj po dwudziestu czterech godzinach i usuwaj takie chwasty...

Ogólnie nieźle, ciekawie.

Ciekawy tekst, nieźle napisany, chociaż końcówka dla mnie osobiście była zbyt chaotyczna i nieprzejrzysta.
Niemniej opowiadanie mi się podobało.

Pozdrawiam.

Dobre! Nieliczne błędy nie psują radości z czytania, do tego widać, że posiadasz naprawdę bogate słownictwo. Brawo!

Bardzo dobre, wicągające opowiadanie. Styl jest ciekawy i bogaty, ale odbiór nieco psują drobne błędy (głównie literówki i powtórzenia):

ale ogrom tragedii przygniatał, co rusz kierował rozmyślania ku złudnym rozmyślaniom - powtórzenie

Sterta niezapłaconych rachunków nie malał - zgubiłeś "a"

Do kwestii kazania, wygłoszonego podczas mszy, proboszcz podszedł dyplomatycznie, dużo mówiąc onaturze i istocie śmierci oraz nadziei zbawienia dla grzeszników, osobę zmarłego traktując zdawkowymi zająknięciam. - brak spacji

Został sam na sam z demonem, przybyłym zotchłani piekieł. - jak wyżej

Doskonale pamiętał smak kupowanych przez brata słodyczy; wskazywał palcem wybraną zabawkę, a brat z miejsca wyjmował portfel, wchodził do sklepu i po momencie wychodził ze wskazaną przez Maćka zabawką. - powtórzenie

Rozłożenie figur było wówczas identyczne. Wówczas ograł przeciwnika pięcioma posunięciami. - powtórzenie

Maciek przesunął skoczka - łucznika siedzącego na koniu - na kwadrat zajmowany przez jeden zpionów. - znowu brak spacji

Czart stopniowo nadrabiał dystans iniwelował przewagę - j.w.

Kiepski ze mnie korektor, więc pewnie nie wyłapałam wszystkiego. Tak czy inaczej, bardzo mi się podobało :)

Nowa Fantastyka