- Opowiadanie: Ewelina - Łańcuszek Śmierci cz.3/3

Łańcuszek Śmierci cz.3/3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Łańcuszek Śmierci cz.3/3

Jaś podniósł łopatkę i zielone wiaderko z wizerunkiem Betty Boop na przedzie i udał się przed stodołę, gdzie do woli mógł kopać w ziemi dołki, nie ryzykując, że mama wychyli się z okna i krzyknie, żeby nie niszczył trawnika. Już z daleka zobaczył zamek z wieżyczką i szerokim rowkiem, do którego, kiedy tylko skończy budowlę, zamierzał nalać wody. Każdy prawdziwy zamek ma fosę, Jaś dobrze wiedział o tym. Na półce w jego pokoju stało rządkiem mnóstwo kolorowych książeczek, z których czerpał wiedzę o królach, rycerzach i ziejących ogniem smokach.

Podszedł do zamku i kucnął, kładąc wiaderko w miejscu, gdzie już niebawem miała stanąć wysoka wieżyczka. Jaś wierzył, że kiedy skończy pracę, budowla będzie mu sięgać do pasa. Potem pójdzie po Oskara, który w swojej sypialni miał prawdziwy aparat. Oskar zdejmie go z półki, założy nową kliszę i przyjdą tutaj wspólnie, żeby zrobić zdjęcie, które Jaś będzie mógł następnie oprawić w ramkę i powiesić sobie nad łóżkiem i…

Uniósł głowę i zamarł z łopatką wbitą do połowy w miękką ziemię. Obok stodoły, w miejscu, gdzie stały dwa brudne kubły na śmieci, leżał bury miś. Jaś wyprostował się powoli, nie wierząc jeszcze własnym oczom, ale bardzo chcąc uwierzyć. Łopatka wysunęła się z palców i upadła w piach podwórka. Usta chłopca najpierw otworzyły się szeroko, a następnie rozciągnęły w uśmiechu.

– Paskuda! – krzyknął w przypływie bezgranicznego szczęścia, a potem nagle zasłonił sobie usta i rozejrzał się szybko, żeby sprawdzić, czy nikt go nie widzi. Obiecał Oskarowi, że nie będzie podglądał. Gdyby brat zobaczył go tak teraz, jak stoi przed stodołą i patrzy na swój urodzinowo-niespodziankowy prezent, na pewno by się zezłościł.

Jaś zagryzł usta. Do urodzinowego przyjęcia pozostał jeszcze jeden dzień.

Będę musiał zaczekać do jutra, myślał, zdając sobie jednocześnie sprawę, że porusza nogami na przemian, ale te kroki jakby wcale nie należały do niego. Paskuda stawał się coraz większy i większy i wreszcie pojawił się tuż przed nim w swoich naturalnych rozmiarach, razem z kubłami na śmieci i pierwszymi drzewami lasu.

Pochylił się, żeby podnieść misia i wtedy zobaczył na trawie te buty – najpierw lewy, potem prawy. Uniósł głowę i spojrzał w twarz stojącego nad nim mężczyzny.

– Cześć – powiedział mężczyzna i uśmiechnął się szeroko.

 

Wstrzymując oddech, Oskar wszedł w niknące z wolna brudne kręgi. Zrobił to z uniesionymi ramionami, jakby wchodził w rój tłustych, obrzydliwych much i przede wszystkim nie chciał, żeby obsiadły mu twarz. Poczuł na skórze nieprzyjemny chłód, a ciężar ciała zniknął nagle, jakby ktoś pstryknięciem palca wyłączył grawitację.

Najpierw zobaczył szarość i nic więcej. To, co otaczało go teraz ze wszystkich stron, nie było powietrzem, bardziej przypominało wodę – chłodną, brudnoszarą maź. Czuł, jak oblepia go i wolno przesuwa się po skórze; włoski na przedramionach uniosły się i zafalowały lekko. Materiał spranej koszulki powoli odlepił się od ciała i również uniósł. Oskar widział pojedyncze nitki w miejscu, gdzie koszulka była nadpruta; zdawały się płynąć przed nim, niesione niewidzialnym prądem. Obserwował je najpierw zafascynowany, a potem fascynacja znikła, zastąpiona nagłą paniką, która lodowatą igłą wbiła mu się w mózg i sprawiła, że oczy niemal wyszły mu z orbit.

Utonę tutaj, uduszę się, próbując zaczerpnąć tchu i wciągając przez nos tylko tę ohydną maź, która po brzegi wypełni płuca i… o mój Boże.

Szarpnął się, chcąc zawrócić. Jego ciało uniosło się lekko i obróciło. Zobaczył za sobą szpitalny korytarz, teraz dziwnie zniekształcony przez warstwę wody. To, co znajdowało się wciąż na korytarzu, sprawiło, że omal nie wciągnął mazi przez usta, które nagle rozwarły się szeroko, by wypuścić wzbierający potężną falą wrzask zaskoczenia.

Dziesięcioletni chłopiec w koszulce, lekko nadprutej u dołu, w spodenkach i w sandałach, z uniesionymi nad głową rękami wchodził w rozchodzące się kręgi, które płynęły teraz znacznie wolniej. Jego dłonie zanurzały się w popielatą maź, Oskar widział wyraźnie odciski palców niczym przez powiększające szkło.

Poczuł w klatce uderzenie serca, długie, mocne „bu-bum" – tylko jedno – i zdał sobie sprawę, że odkąd znalazł się w tej szarej, ohydnej substancji, jego serce zdążyło zabić zaledwie raz.

Coś się stało z czasem.

Nie zatrzymał się, ale zwolnił. Zwolnił tak, że Oskar mógł zobaczyć siebie samego, jak wchodzi tutaj – chwila rozciągnięta niemal w nieskończoność.

I naraz uświadomił sobie, że jego płuca wcale nie domagają się tlenu. Miał wrażenie, że haust przesyconego zapachem medykamentów powietrza, który zaczerpnął, stojąc na linoleum szpitalnego korytarzyka, w tym miejscu wystarczyłby mu na wieczność. Gdyby wszedł teraz z powrotem w te kręgi, można by uznać, że wcale go tutaj nie było, pomyślał. A potem:

Uda mi się w ogóle wrócić?

Ta myśl sprawiła, że przeszył go dreszcz. Pomyślał o mamie, o swoim domu, o ogródku z rosnącymi w nim drzewami, po których wspinał się czasem, by zerwać kilka jabłek albo czereśni, nie zważając na to, że zostawia skórę z łokci i z kolan na ostrej korze i…

Obraz korytarza rozmazał się, nagle zastąpiony czymś innym. Zieleń linoleum przybrała nieco ciemniejszy odcień i Oskar zdał sobie sprawę, że patrzy teraz na trawę. Zdawała się przepływać przed nim. Z oddali wyłoniło się drzewo, przesunęło nieco w bok i rozmazało. Zobaczył najpierw łopatkę, potem kanciaste wiaderko, które natychmiast rozpoznał po ogromnej nalepce Betty Boop na przedzie.

Patrzył na podwórko własnego domu.

Zafascynowany wyciągnął rękę i przesunął nią powoli. Obraz pod jego palcami rozciągnął się i rozmazał, jakby Oskar położył dłoń na obrazie, na którym farba nie zdążyła jeszcze wyschnąć.

Co mogę jeszcze zobaczyć?

Szkołę? Jezioro, nad którym mieszkali dziadkowie, gdzie czasem spędzaliśmy lato? Mógłbym ujrzeć dowolne miasto na ziemi? I czy…

Najpierw pojawiła się szkoła. Duży, odrapany budynek z wymalowanymi na murze graffiti; z początku niewyraźny, jakby stworzony z mgły, potem coraz większy i coraz bardziej ostry. Szkołę otaczała woda, zdawało się, że budynek unosi się na niej, odpływa, by po chwili znaleźć się po lewym boku Oskara, który śledził tę wędrówkę, odwracając głowę. Urzeczony ponownie poruszył ręką i zniekształcony budynek przesunął się dalej niczym po powierzchni kuli, w której środku był Oskar, i znalazł teraz za jego plecami, wypełniając swą obskurną, rozmazaną szarością poprzednią szarość, będącą dotąd niczym.

Oskar odwrócił głowę, a kiedy z powrotem spojrzał przed siebie, ujrzał nad wodą domek dziadków, do którego czasami jeździł z rodzicami. Rozpoznał podwórko, gdzie często się bawił, zataczając kółka na starym rowerze albo rysując patykiem w ziemi mapę do skarbu zakopanego przez piratów.

Otworzył wolno usta, z których cienką strużką wypłynęła ślina. Biała nitka zafalowała tuż przed nim i Oskar uniósł dłoń, aby się jej pozbyć, a kiedy to zrobił, piasek podwórka przed domkiem dziadków rozmazał się, ustępując miejsca kolejnej szarości. Z mazi wyłoniły się zniekształcone budynki. Ujrzał białą linię poniżej. A potem, oddalając się i przybliżając, przed Oskarem przetoczył się samochód. Była to żółta taksówka.

Przechodzi z jednego miejsca w drugie, tylko myśląc o nim, uświadomił sobie Oskar. I nagle zrozumiał, dlaczego wchodząc w kręgi, zobaczył tylko szarość i nic więcej. Bał się, że jeżeli skupi się na tym, co go może spotkać, zabraknie mu odwagi, by wejść tutaj za Kostuchą. Wyrzucił z głowy wszystkie myśli… i znalazł się nigdzie.

Bu-bum, zabiło serce, mocno i głośno.

Mógłbym zobaczyć Paskudę?

Na moment zacisnął oczy.

To się nie uda. Nie uda się, bo…

Po lewej ukazał się niedźwiadek, z którym Jaś sypiał i nosił ze sobą wszędzie, od kiedy skończył pierwszy rok życia. Oskar zobaczył go zupełnie wyraźnie, otoczonego ze wszystkich stron innymi przedmiotami. Jedynie pyszczek misia był nieco zniekształcony. Kącik namalowanych czerwoną farbą ust unosił się, zupełnie, jakby Paskuda się uśmiechał. Na brzuchu zabawki jak wyrok śmierci widniały litery.

Oskar wyciągnął rękę, która nagle znalazła się poza warstwą wody i zacisnęła na włochatej nodze misia. Natychmiast poczuł, że coś z nim jest nie tak. Był szorstki, wysuszony i brudny. Ten dotyk sprawił, że Oskar z obrzydzeniem omal nie cofnął ręki. Przed jego twarzą poczęły rozchodzić się kręgi. I rosły, rosły, i rosły…

 

Jowita otworzyła drzwiczki piecyka, gdzie w brytfance piekło się mięso. Zgasiła piec i dłonią w rękawiczce wyjęła naczynie, kładąc je na deseczce obok. Odwróciła się w stronę otwartego okna.

– Jaś? – zawołała. – Obiad!

Odpowiedziała jej zupełna cisza, która jednak wcale nie wydawała się dziwna. Oskar wybrał się do miasteczka, by sprawdzić, co będą grać kinie w najbliższy weekend, a Jaś poszedł kopać dziury przed stodołę. Widziała go pięć minut temu przez okno, jak drepcze trawnikiem w tamtą stronę, dzierżąc w jednej ręce wiaderko, a w drugiej łopatkę.

Jowita uśmiechnęła się. Zdjęła fartuszek, rzucając go na oparcie krzesła i wyszła na podwórko, żeby poszukać synka.

– Jaś? Gdzie je… – urwała i nagle zmarszczyła brwi. Ktoś biegł ścieżką w jej stronę. Nie znała dobrze tego mężczyzny, ale wiedziała, że jest to właściciel budki z hamburgerami, do której, choć bardzo się jej to nie podobało, czasami chodzili jej chłopcy.

– Telefon! – krzyknął mężczyzna, kiedy ją zobaczył. Podbiegł, dysząc ciężko, choć budka wcale nie była tak daleko. – Niech pani zadzwoni!

– Gdzie mam zadzwonić?

Nie odpowiedział, tylko wskazał ręką na szczyt wzniesienia, na którym droga zakręcała nagle i wiodła dalej do miasta. Ujrzała białą półciężarówkę, której przód uderzył w drzewo. Leżała na dachu, kabina kierowcy niemal przestała istnieć. Jowita uniosła dłoń i wolno przyłożyła ją do ust.

– O mój Boże.

– Niech pani zadzwoni.

Odwróciła się, na jakiś czas zupełnie zapominając o Jasiu. Zdawało jej się, że gotując obiad słyszała jakiś huk i zgrzyt na wzgórzu, ale nie zwróciła na niego większej uwagi.

O Jezu, o Jezu Chryste. Wpadła do saloniku i drążącą dłonią sięgnęła po słuchawkę.

 

Oskar staczał się i starczał coraz szybciej po stosie brudnych, lepkich przedmiotów, raz po raz nadziewając na ich ostre kanty, które boleśnie raniły mu łokcie, odsłonięte kolana i żebra. Słyszał, jak jego koszulka w pewnym momencie zahacza o coś i pruje się z przeciągłym, suchym dźwiękiem, a w następnej chwili stopą natrafił na coś obrzydliwie mokrego, co rozmazało się po całej jego prawej nodze, sprawiając, że omal nie wrzasnął. Palce kurczowo zaciskał na miśku. Jeśli go upuści, w tym olbrzymim usypisku różności nigdy nie zdoła go odnaleźć. Wreszcie upadł z głuchym łomotem na kamienną posadzkę, obijając nos, z którego natychmiast wypłynęła strużka ohydnie ciepłej krwi.

Jeszcze przez chwilę wokół niego upadały przedmioty niczym strącone z góry kamienie. Pudełko z lekami, paczka papierosów, nóż, żyletka, kilka guzików, którymi mogłyby udławić się dzieci. Nie – którymi udławią się na pewno. Długi zardzewiały pręt. Rewolwer. Granat.

Z jękiem uniósł głowę. W żółtym świetle pochodni zawieszonej na ścianie niedaleko przed nim ujrzał przejście, coś jakby ścieżkę pomiędzy dwiema hałdami. Setki, nie – miliony rzeczy, które Śmierć ukradła właścicielom. Przez chwilę rozszerzonymi strachem oczami wpatrywał się w granat, oczekując lada moment eksplozji. Obracał się wokół własnej osi i zwalniał, zwalniał, i wreszcie obrócił się ostatni raz i zatrzymał.

Nie bój się, pomyślał Oskar, ten granat nie jest dla ciebie.

Gdzieś nad nim rozległ się zgrzyt. Poderwał głowę, tym razem pewny, że spadając, wywołał lawinę, która za chwilę pogrzebie go tutaj żywcem.

Odrapany, pozbawiony zakrętki kanister, wciśnięty pomiędzy dużą, pożółkłą poduszkę a koło przechylił się, wypluwając z chlupotem swą zawartość, która następnie popłynęła zygzakowatymi strugami wzdłuż przejścia. Oskar poczuł bardzo wyraźnie mdlący zapach benzyny rozchodzący się w powietrzu. Przez długą chwilę było zupełnie cicho.

Podniósł się na łokciach i wyprostował z grymasem bólu na twarzy. Mokrą koszulkę porwaną miał w strzępy. Na odsłoniętą pierś z nosa kapała krew. Zacisnął palce na Paskudzie i nieomal syknął, kiedy futro misia wydało suchy, trzeszczący dźwięk przypominający odgłos siana. W półmroku dostrzegał leżące wokół przedmioty. Nie chciał ich dotykać, lecz mimo to wyciągnął rękę i podniósł z ziemi coś, co w bladym świetle pochodni wyglądało jak miska. Mała porcelanowa miseczka. Oskar uniósł ją i zobaczył namalowaną na niej uśmiechniętą buźkę.

Wyszła do sklepu i zapomniała zamknąć okno. Trzaśnięcie drzwi dotarło do niego i chłopczyk nagle otworzył oczy.

Oskar z narastającą zgrozą odłożył naczynie i wziął do ręki kolejny przedmiot, długi sznur, który pod palcami wydał suchy dźwięk, podobny do tego, jaki wydało futro Paskudy.

Zabiję tego kundla! Owinę mu ten głupi, pusty łeb sznurem i uduszę, jeżeli w tej chwili nie przestanie szczekać! Przysięgam, że…

Odrzucił sznur jak najdalej. Do oczu napłynęły mu łzy. Nagle poczuł, jak bezsilność wzbiera w nim potężną falą i zaczyna rosnąć i rosnąć. Pomyślał o Jasiu, o tym małym człowieku z wiecznie rozwichrzonymi włosami i sznurówkami butów, których nie potrafił dobrze zawiązać, przez co wszędzie się za nim wlokły. Zacisnął palce na misce i z wrzaskiem cisnął nią z całej siły, aż poczuł bolesne szarpnięcie w barku. W półmroku miska śmignęła wzdłuż przejścia. Oskar widział, jak się obraca. Namalowana kredą buźka raz po raz uśmiechała się do niego, znikała, uśmiechała. Wreszcie naczynie dosięgło kamiennej posadzki i rozbiło na niej z brzękiem. Jeszcze przez chwilę słychać było chrzęst sunących po podłodze drobnych odłamków.

Gdzieś w ciemności rozbrzmiał głuchy, rytmiczny odgłos kroków, każdy wzmocniony i odbijający się echem.

Ona tutaj jest!

Kroki naraz ucichły. Oskar zasłonił usta, ze świstem wciągając zatęchłe powietrze w płuca, z całą wyrazistością zdając sobie sprawę, że już za późno.

Stała nieopodal w przejściu pomiędzy hałdami przedmiotów, które gromadziła przez wieki. U jej bosych stóp, na których marszczyła się brudna szata, leżały skorupki roztrzaskanej miski. Patrzyła prosto na niego zimnymi, martwymi oczami. Tym razem Oskar dojrzał na jej twarzy nie obojętność, nie dziką satysfakcję, lecz wściekłość i poczuł, jak wszystkie włoski na ciele, jeden po drugim nagle stają dęba.

I wtedy zrozumiał. Prawda dotarła do niego z gwałtowną trzeźwością, od której zawirowało mu w głowie.

To przez tę miskę, którą rozbił. To ją tak wkurzyło.

Śmierć uniosła rękę, w której trzymała kosę. Ostrze przejechało po kamiennej posadzce z dźwiękiem podobnym do zgrzytliwego pisku, jaki mógłby wydać kamień rysujący po szkle. Oskar począł się cofać wolno, odpychając piętami. Coś boleśnie zraniło mu stopę, ale ledwie zwrócił na to uwagę. Ostrze kosy unosiło się i unosiło, a wraz z nim unosił się wzrok Oskara.

I nagle to zobaczył. Srebrną zapalniczkę z napisem Zippo i drobnymi literkami wygrawerowanymi poniżej.

Kostucha syknęła wściekle i kiedy Oskar spojrzał na nią, zobaczył, że teraz uśmiecha się szeroko. Ledwie zdając sobie sprawę, co robi, wymacał dłonią zapalniczkę i podniósł ją. Uśmiech Kostuchy w tej samej chwili zgasł niczym płomień świeczki włożony do wody, jej oczy rozwarły się szeroko. Pod palcami Oskara zapalniczka cicho szczęknęła. Płomień, który się z niej wydobył był jasny i równy, w tym świetle białka oczu Kostuchy wydawały się żółte.

Świeczka i woda, pomyślał Oskar. A potem:

Tak po prostu?

Wyobraził sobie te wszystkie wysuszone rzeczy, które pod palcami wydawały dźwięk przypominający chrzęst siana. Benzyna, granaty… co jeszcze?

Rzucił zapalniczkę w kałużę. Ogień popełzł cicho, najpierw wzdłuż strug rozlanego paliwa, a potem popłynął na boki. Kostucha wydała z siebie wrzask, który omal nie rozerwał Oskarowi czaszki. Jej szata zajęła się ogniem, Oskar poczuł nagły ból i rozdzierająco krzyknął, jego dłonie również płonęły. Rzucił się w tył i następną jego myślą było:

Nigdzie.

Z sykiem gaszonych płomieni wpadł w szarobrudną maź. Nim stracił przytomność, ujrzał przed sobą ścianę ognia, snopy iskier raz po raz wędrujących w powietrze i wciąż słyszał ten wrzask, Boże ten przerażający wrzask…

 

Kubuś siedział na parapecie z jedną bosą nogą przerzuconą przez okno, a drugą podwiniętą pod siebie. Buzię umazaną miał lukrem, który rozpływał się w bezlitosnym słońcu i oblepiał mu palce, koszulkę oraz spodenki poniżej. Buźka na misce naraz się zmieniła. Oczy zdawały się teraz złośliwe, usta rozwarły się i poczęły poszerzać, poszerzać, poszerzać…

Kubuś wrzasnął i nagle się rozpłakał. Buźka wydała z siebie przeciągły syk, który sprawił, że chłopczyk odskoczył, a ciężar ciała natychmiast przechylił go w tył. Zdążył tylko zamachać ręką, nim znalazł się za oknem. Zacisnął oczy. Miska wysunęła się z palców i poszybowała w dół na spotkanie leżącego cztery piętra poniżej chodnika z wypisanym kredą imieniem: KUBUŚ.

Nagłe szarpnięcie pociągnęło chłopca w przód. Poczuł obejmujące go duże ciepłe ręce i otworzył oczy.

– Tatuś?

– Ciii, synku, ciii. Trzymam cię.

 

– Tam jest! – krzyknęła nagle Anna, szarpiąc za rękaw ochroniarza i wskazując leżącego pod rzędem krzeseł nieprzytomnego chłopca w porwanej koszulce i dłońmi, które wyglądały na poparzone.

Ochroniarz zaczął już podejrzewać, że coś się kobiecie pokręciło, ponieważ przeszukali wspólnie prawie cały szpital i nie znaleźli żadnego chłopca, który wyglądał na bardzo chorego.

Sięgnął do krótkofalówki i nakazał pozostałym ochroniarzom zaprzestać poszukiwań. Zguba się znalazła.

 

– Zabiję tego kundla! Owinę mu ten głupi, pusty łeb sznurem i uduszę, jeżeli w tej chwili nie przestanie szczekać! Przysięgam, że… – Wiktor, którego tym razem nic nie powstrzymałoby przez rozprawieniem się z tym ujadającym problemem, dawno temu przygarniętym nie wiadomo po co, zamarł z uniesioną ręką na środku podwórka. Buda, do której sznurem przywiązał psa, była pusta. Lina jakimś sposobem musiała pęknąć… tylko jak? W głębi lasu rozległo się wściekłe ujadanie.

Wiktor odwrócił się na pięcie i podreptał z powrotem do domu. Zdjął ze ściany strzelbę, złamał ją, by upewnić się, że w środku są naboje, chociaż dobrze wiedział, że tak jest. Klnąc na czym świat stoi, poszedł do lasu, aby raz na zawsze rozprawić się z tym kundlem.

Ale w lesie upolował coś o wiele większego. Kiedy zobaczył tego faceta szarpiącego się w wozie z jakimś dzieciakiem, wkurzył się jak chyba jeszcze nigdy i – aby dostatecznie wyraźnie okazać swą wściekłość – wykorzystał obie, tkwiące w komorach kule.

 

*****

Oskar leżał w sypialni na piętrze. Oczy miał zamknięte, lecz nie spał, choć mając dziesięć lat już dawno powinien. Był środek nocy. Wiedział o tym, bo jakiś czas temu słyszał zegar wybijający północ w saloniku na dole. Z kołdrą pomimo gorąca naciągniętą po brodę, wsłuchiwał się w wiatr gwiżdżący w kominie na dachu, pewien, że tej nocy nie zdoła zasnąć. Tak jak przez trzy ostatnie.

Oczyma wyobraźni widział Śmierć, jak siedzi przykucnięta w kącie ciemnej komnaty. U bosych stóp Kostuchy, na kamiennej posadzce spoczywają przedmioty. Jest ich zaledwie kilka w niewielkim kręgu rzucanego przez pochodnię światła, ale gdyby cień zalegający wszystko wokół cofnął się nieco, odsłoniłby góry najróżniejszych rzeczy: wszelkich rozmiarów noży, paczek papierosów, nasennych proszków w pudełeczkach ze specjalnym wieczkiem, by nie mogły otworzyć ich dzieci, tyle że wieczka te są zepsute; a także kół od samochodów oraz tych znacznie większych – od ciężarówek.

I naraz wszystko zaczyna płonąć.

Zastanawiał się, czy ktokolwiek zdoła odkryć, że od trzech dni na całym świecie nikt nie zginął. Czy kogokolwiek to zastanowi?

Pomyślał o Janie Pawlowskim, z którego ciała usunięto dwie kule. Wolf mówił niemal całą noc, opowiadając policji o popełnionych zbrodniach. Raz po raz przerywał i zaczynał wrzeszczeć, samemu sobie nakazując się zamknąć.

Oskar następnie pomyślał o Jasiu, śpiącym w łóżku razem z mamą. Jaś miał złamaną rękę i kilka siniaków, które już zdążyły nabrać żółtej barwy.

Wszystko skończyło się dobrze.

Odwrócił się na bok i zamknął oczy. I chociaż wydawało mu się, że tej nocy nie zdoła zasnąć, po chwili zupełnie bezbronnie osunął się w sen.

 

Kostucha kroczyła wolno przez miasto z szeroko rozłożonymi rękami. Poły popalonej i osmolonej szaty głośno łopotały na wietrze. Drzewa łamały się przed nią i z trzaskiem waliły na ziemię. Chodniki pękały, budynki sypały się niczym babki z piasku. Szlak, którym podążała Śmierć znaczyła sterta gruzów, połamanych gałęzi, wraków aut i śmieci. Kiedy o świcie zakończyła wędrówkę, jej wściekłość powoli zmieniła się w dziką satysfakcję.

Kostucha uniosła ręce. Bose stopy oderwały się od ziemi i zawisły nad nią metr, dwa metry, trzy, trzydzieści, trzysta….

Spojrzała w dół na miasto, które tej ciepłej sierpniowej nocy nawiedziło trzęsienie. Gruz układał się w olbrzymi napis:

Ludzkość.

Śmierć uniosła głowę i z uśmiechem spojrzała na zachód, gdzie niebo było jeszcze zupełnie ciemne i pełne gwiazd. Gwiazd, planet, księżyców, komet i asteroid.

 

 

KONIEC

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo mi się podobało, chociaż przyznam, że spodziewałem się nieco innej końcówki. Tu trochę za szybko, zbyt nagle się to wszystko skończyło. U mnie pozostawiło pewien niedosyt.
Ale cóż, trudno ukryć, że Śmierć ostatecznie zawsze wygrywa. ;)

Jeden z najlepszych tekstów w tym miesiącu.

Pozdrawiam.

Dziękuję ślicznie, Eferelin :)
Przyznam się, że też odczuwam niedosyt. Mam ochotę dodać nieco wątków, a potem tylko rzucać kłody pod nogi Oskarowi i Śmierci, zakręcić tym bardziej i skomplikować, a w zakończeniu narobić więcej hałasu. Tylko że urosłoby to wtedy do rozmiarów powieści, a jeżeli miałabym pisać powieść to wiadomo że nie po to, żeby ją sobie włożyć do szuflady, ale próbować coś z nią zrobić :) Nie mam pojęcia jak się mają książki pisane na podstawie opowiadań wiszących w sieci, ale chyba nie mają szans :)
Jeszcze raz dziękuję :)

Ekhm, nie żebym uważała, że historia jest nie wiem jaka, żeby od razu książkę pisać :DDDD Po prostu czuję, że nie wycisnęłam dostatecznie dużo z pomysłu, a maksymalne jego wykorzystanie wymagałoby napisania książki, o :DDDD

Piękne. Dziękuję.

Dziękuję za przeczytanie, Agozgago :D

Uch, jeden? Ależ ktoś się wkurzył :P

Nowa Fantastyka