
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Bez cienia wątpliwości
1
Bez namysłu mocno wbiłem twarz w poduszkę, jakby miało to w jakikolwiek sposób załagodzić pulsujące łomotanie w czaszce. Próbowałem z całych sił wpaść z powrotem w kojące objęcia snu. Rzeczywistość mogła poczekać. No, przynajmniej do jutra. Ze wszystkich znanych mi sposobów na kaca, przespanie go wydawało mi się zawsze najskuteczniejsze.
Byłem w tym naprawdę dobry.
Oby była dziś sobota, pomyślałem z nadzieją, powoli odpływając do lepszego miejsca.
Dziesięć minut później, chociaż w moim małym, skacowanym świecie minęła góra jedna, zostałem brutalnie pozbawiony złudzeń. W śmierdzącym potem i stopami pokoju rozległa się znajoma melodia.
– Boże, błagam…Nie! – wychrypiałem żałośnie.
Wszechmogący miał jednak gdzieś moje błagania i „Loosen my strings” autorstwa Deep Purple leciał sobie wesoło z głośniczka komórki, oznajmiając mi, że sobota będzie dopiero pojutrze, a ja zaraz muszę wstawać na zajęcia.
Dać wam dobrą radę? Jeśli nie chcecie znienawidzić ulubionego utworu to nigdy, ale to przenigdy, nie ustawiajcie go jako swojego budzika w komórce.
O kurwa, moja głowa!
Po ponad trzech minutach znalazłem w sobie na tyle sił, by podnieść swoje kościste ciało, składające się w większości z żeber, kolan i łokci. Znalazłem w kłębach pościeli telefon i wyłączyłem go z nienawiścią, akurat, gdy Steve Morse zaczynał swoją solówkę, która ostatnio przypominała mi coraz bardziej gitarową masturbacje. Łóżko było całe w piachu, a wczorajsze ciuchy, w których zasnąłem, oblane były jakąś gęstą, czerwonawą cieczą, która zaschła na dobre i raczej nie spierze się w czterdziestu stopniach.
Co ja wczoraj robiłem, do cholery?
Zlazłem z górnej części piętrowego łóżka, jak zawsze, niemal się przy tym zabijając. Stalowa drabinka wbijała mi się boleśnie w stopy. Szybko zerknąłem na wciąż beztrosko śpiącego na dolnym wyrku Pawła, mojego współlokatora. Ręce i nogi miał szeroko rozwalone, kołdrę zgniecioną w nogach, a długie blond włosy przykrywały mu zarośniętą twarz. Z szeroko otwartych ust wydobywało się głośne, nieregularne chrapanie, które mogłoby obudzić pół akademika.
To była jego wina. To właśnie ten długowłosy alkoholik namówił mnie do pica wódki w środę wieczorem, mimo iż doskonale wiedział o moich dzisiejszych obowiązkach. Jakiś cichutki głosik, tuż na granicy słyszalności szeptał mi w głowie, że mogłem przecież Pawłowi odmówić i obudzić się dzisiaj świeżutki jak bułeczka prosto z pieca. Nie lubię zbędnego pierdolenia bez sensu, więc od razu ten głosik wyłączyłem.
Nie. To była tylko i wyłącznie wina Pawła. To przez niego wpadłem w nałogi i powoli zawalałem sobie studia oraz prawdopodobnie całe życie.
Nienawidziłem go.
Był moim najlepszym przyjacielem.
Głośno wciągnąłem dużą ilość powietrza w płuca, by sprawdzić czy jeszcze działają i rozmasowałem tępo bolący kark oraz skronie. Następnie poczłapałem jak zombi w stronę drzwi naszego chlewa, który nazywaliśmy pieszczotliwie pokojem, tylko cudem nie potykając się o pustą flaszkę. Rutynowa, poranna wizyta w kiblu i pod prysznicem nie przyszła mi bez problemu, za to pomogła mi w niewyobrażalnym stopniu. Łeb wciąż bolał, jakbym miał tam w wewnątrz plac ciężkich robót, ale przynajmniej byłem czysty i nie śmierdziałem jak barowa popielniczka.
Ubrałem na siebie w miarę świeże ciuchy. Nie mogłem jednak znaleźć dwóch skarpetek do pary, które nadawałyby się do czegoś innego niż wbijanie gwoździ, więc nałożyłem dwie podobne. Zresztą, dopóki będę miał na sobie długie spodnie nikt się raczej nie zorientuje. One też miały mały defekt w postaci ciemnej plamy na tylnej kieszeni, ale przecież na uczelni głównie się siedzi, co nie?
Wyszedłem z pokoju do małej kuchni, która oddzielała dwa pokoje w naszym mieszkalnym segmencie, kierując się prosto do lodówki. Zrobiłem to bardziej z przyzwyczajenia niż z głodu, nawet nie nastawiając się specjalnie, że cokolwiek tam jest.
Znalazłem pół puszki piwa i niemal dostałem orgazmu.
W niecała sekundę chwyciłem ją obiema rękami i wbiłem w nią suche, popękane wargi, jakby ktoś miał mi ją zaraz zabrać. Niewiele brakowało a usiadłbym w kącie i syczał do siebie: „mój sssskarbie”, ale i bez tego za bardzo przypominam z wyglądu Golluma z „Władcy pierścieni”. No, może jestem odrobinkę wyższy i mam więcej włosów.
Piwo, jak zawsze, skończyło się dużo szybciej niż człowiek by sobie tego życzył, ale czułem się o niebo lepiej. Krew krążyła w żyłach z prędkością bolidu Kubicy, w głowie rozjaśniło mi się na tyle, że spójne myślenie przestało być nierealnym marzeniem. Robotnicy pracujący ciężkim sprzętem w środku mojej czaszki w końcu zrobili sobie wolne.
Jeżeli istnieje jakakolwiek dobra strona bólu, to jest nią chwila gdy on mija. Ludzie często dyskutują jakie jest najprzyjemniejsze uczucie, które człowiek może doświadczyć. Mój ojciec mawiał, że jest to początek srania i koniec ruchania, ale mylił się. Nie ma bardziej zajebistego uczucia niż koniec bólu. Moment gdy ciało w końcu przypomina sobie jak to jest bez niego przebija milion jednoczesnych orgazmów.
Z zamyślenia wyrwał mnie cichy odgłos, który szanujący się student politechniki rozpozna od razu – stukot pracującej klawiatury. Nogi bez porozumienia z resztą ciała pokierowały mną za dźwiękiem do sąsiedniego pokoju, a ja sam starałem się wyglądać, w miarę możliwości, na mniej skacowanego niż byłem. W dużo lepiej urządzonym od mojego pokoju siedział Szymek. Mrużąc oczy zza grubych okularów, garbił się przy swoim ukochanym blaszaku i pisał coś na nim z wielką zawziętością. Jego palce tańczyły po niewielkiej, czarnej klawiaturze z niezwykłą precyzją i szybkością. Było to niemal hipnotyzujące.
Bez słowa usiadłem na jego pościelonym łóżku i gapiłem się na niego, czekając aż w końcu zaakceptuje moją obecność na tyle, by się odezwać. Pokój Szymka i Radka pachniał lekką pozostałością męskich perfum i płynu do płukania tkanin. Wszystko wydawało się być poukładane z przesadną starannością, począwszy od książek, skończywszy na ubraniach. Tutaj, regularnie myta podłoga zachowała jeszcze swój oryginalny ciemnozielony kolor w przeciwieństwie do powierzchni, która za nią służyła w naszym pokoju. Ta cała czystość zawsze wydawała mi się przytłaczająca. Zwykle obcym ciężko jest uwierzyć, że mieszka tutaj dwóch facetów.
– Cześć Michał – rzucił nagle Szymek, odrywając w końcu oczy od monitora. Jego twarz wyrażała jednoczesne rozbawienie oraz lekkie politowanie.
Chyba czekał, aż coś powiem, ale tylko raz prędko pokiwałem mu głową. Widział, że nie jestem w formie, więc od razu przeszedł do swojej, niemal codziennie wypowiadanej kwestii.
– Pamiętasz co robiłeś wczoraj?
– Nie i nie waż mi się mówić – odpowiedziałem zachrypniętym głosem, kończąc nasz poranny rytuał.
Zachichotał tym swoim wysokim piskiem, który powodował u mnie skurcze mięśni i wrócił do stukania w klawisze.
Szymon i Radek byli ode mnie tak różni jak noc i dzień. Zawsze czyści, zadbani, bez jakichkolwiek nałogów – no może po za komputerem. Mieli na uczelni masę znajomych i praktycznie nie opuszczali żadnych zajęć. Sam się sobie dziwiłem, że aż tak się z nimi zaprzyjaźniłem. Zwykle tacy ludzie powodowali u mnie instynktowną niechęć.
– Gdzie Radzio? – zapytałem bez cienia zainteresowania w głosie. Wciąż miałem tą irytującą chrypkę, która sprawiała, że brzmiałem wręcz komicznie.
– Na zajęciach. Niektórzy z nas na nie chodzą, wiesz?
– Spokojnie, wszystko odrobię – zapewniłem go. Nawet nie musiał tego komentować. Obaj doskonale wiedzieliśmy, że zawalę ten rok. Mój upadek będzie doprawdy epicki. Przygotujcie lepiej kamery.
Dobra, pomyślałem, czas załatwić to, po co tak naprawdę tu przyszedłem.
– Masz pożyczyć dychę? Muszę dojechać na wydział i kupić coś do żarcia. – Wczoraj w portfelu miałem całą stówę, lecz nie musiałem tam zaglądać, by wiedzieć, że pieniądze w jakiś magiczny sposób wyparowały i leżą teraz gdzieś w kasie jakiegoś sklepu monopolowego albo baru. Każda pijacka eskapada w Warszawie tak się kończyła.
Szymon westchnął głośno i wyciągnął z kieszeni skórzany portfel. Musiał mnie chyba trochę lubić albo przynajmniej było mu mnie żal. Mimo że dostawał z domu mniej kasy niż ja, zawsze bez gadania pożyczał mi trochę grosza. Był jakieś ze sto razy lepszym człowiekiem ode mnie. Rzucił mi do ręki garść drobniaków, a ja wychrypiałem niewyraźne podziękowania. Przez chwilę pogawędziłem z nim o zwykłych głupotach jak uczelnia, czy polityka, chcąc przynajmniej zachować pozory, że nie przyszedłem tutaj jedynie po pieniądze.
Niesamowite, ile człowiek musi się nagimnastykować, by nie wyjść na zwykłego sukinsyna.
Pożegnałem się z Szymkiem, jeszcze raz dziękując mu za pożyczone dziesięć złotych, po czym włożyłem sfatygowane półbuty, które kiedyś chyba były białe i bez śniadania ruszyłem na uczelnię, wymieniając bezsensowne uprzejmości z napotkanymi znajomymi. Po drodze udałem się do sklepu na parterze akademika i kupiłem za wyżebraną kasę paczkę Cameli. W końcu na wydział mogłem pojechać na gapę, a do śmierci głodowej brakowało mi dobrych trzech dni.
Opuściłem ponure, szarożółte mury akademika, które zawsze kojarzyły mi się z podrzędnym więzieniem i w blasku słońca kroczyłem wolno na przystanek, nucąc sobie pod nosem chaotyczną melodyjkę.
No, czwartku, jestem gotów!
2
Mogłem wziąć numer do tej Ewy.
Koniec końców, dotarłem do gmachu wydziału Mechanicznego, Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej. Odbębniłem trzy godziny matmy i dwie z projektowania części maszyn niemal bez żadnych ekscesów, poza zaśnięciem na drugiej godzinie niezwykle nudnego wykładu o połączeniach gwintowych. Nagle zostałem brutalnie obudzony przez wąsatego prowadzącego, który oznajmił mi, że albo go słucham, albo mam się wynosić. Po szybkiej analizie wszystkich za i przeciw odburknąłem mu pod nosem, że już więcej na jego zajęciach nie zasnę, po czym zgarnąłem swój plecak i wyszedłem z sali w towarzystwie śmiechu reszty studentów.
Przynajmniej dałem temu stadu baranów chwilę rozrywki, pomyślałem.
Wyszedłem z tego przedsionka piekła, ciesząc się popołudniowym słońcem. Powrót do akademika nie nastawiał mnie zbyt optymistycznie. Czekała mnie masa sprzątania i napisanie na jutro dwóch sprawozdań, które na dobrą sprawę miałem oddać już dzisiaj. Spojrzałem na zegarek. Według planu miałem jeszcze ponad dziesięć minut wykładu, więc mogłem sobie spokojnie zapalić.
Po chwili relaksu z papierosem w ustach, moje oczy namierzyły szczupłą blondynkę, która ubrana odpowiednio do wysokiej temperatury, zbliżała się w moją stronę pięknie kołysząc biodrami. Jej idealnie okrągłe piersi niemal wylewały się z czerwonej bluzeczki na ramiączkach, a nogi ciągnęły się wyżej niż Pałac Kultury.
Powierciłem się trochę, szukając pozycji, w której parcie w kroku byłoby mniej bolesne, cierpliwie czekając, aż mnie minie i będę mógł spokojnie pogapić się na jej tyłeczek. Musiałem mieć jedną z tych swoich głupich min, ponieważ obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem i grymasem, który wyraźnie mówił: „Chyba w twoich snach, kolego”.
Dobre i to, co nie?
Nawet oczarowany przez grę pośladków w obcisłych, jasnych jeansach, zauważyłem, że ślicznotka przystanęła i popatrzyła w górę. Zrobiła zdziwioną minę, słodko marszcząc czoło i ruszyła dalej ozdabiać swoją urodą całą Nowowiejską. Odruchowo spojrzałem w tą samą stronę co ona.
Na dachu wydziału ktoś stał.
Z mojej perspektywy nie widziałem nawet czy to kobieta, czy facet. Osoba ta nie miała na sobie tych ciemnoniebieskich, roboczych ciuchów, które nosili robotnicy od czasu do czasu naprawiający dach budynku. Owa osoba wydawała się być ubrana całkiem zwyczajnie i stała praktycznie nieruchomo, niebezpiecznie blisko krawędzi dachu. Po chwili cofnęła się, znikając mi z pola widzenia. Już miałem wyrzucić peta i ruszyć swój zadek, lecz dachowiec znowu się pojawił i wrócił do poprzedniej pozycji.
Co jest, do cholery? – zapytałem się w myślach.
Z powrotem wszedłem do środka wydziału i popędziłem biegiem schodami na samą górę. Poruszanie się po MELu jest popieprzone jak rosół mojej mamy, więc dobrą chwile zajęło mi dotarcie na najwyższe piętro, do drabinki, prowadzącej na dach. Zwykle klapa w suficie była zamknięta na kłódkę i łańcuch, lecz teraz była szeroko otwarta i blask słońca mocno oświetlał wąski korytarz. Na podłodze znalazłem łom oraz kawałek zatrzasku kłódki. Podniosłem metalowy łom, ważąc go w dłoni i jeszcze raz spojrzałem w górę. Nie zastanawiając się długo chwyciłem zardzewiałe pręty drabinki i rozpocząłem wspinaczkę.
Uwierzcie mi, wiele razy zastanawiałem się później, po co ja tam w ogóle wlazłem. Przecież nigdy nie byłem osobą zbytnio ciekawską, a inicjatywa własna, czy poczucie obowiązku to rzeczy, które według mnie zdarzały się wyłącznie innym ludziom. Za milion zimniuteńkich browarów nie powiem wam dlaczego wspiąłem się na ten pieprzony dach zamiast machnąć ręką i uciec do akademika albo przynajmniej zwalić ten problem na kogoś innego.
Po prostu, kurwa, nie wiem, jasne?
Wiem za to jedno. Gdybym mógł cofnąć czas, także wszedłbym na dach. Tylko tym razem zabiłbym tą osobę od razu. Tłukłbym łomem tak długo, aż całkowicie nie opadłbym z sił, żeby tylko bolało.
Bóg jeden wie, że wcale nie byłbym szybki.
Może gdy poznacie całą historię i na dodatek w nią uwierzycie, uznacie, że przesadzam. Powiecie, że tak naprawdę sam na siebie sprowadziłem to całe szambo i zanurzyłem się w nie po szyję, ale wiecie co?
Wasza opinia tak naprawdę gówno mnie obchodzi.
Gdy już się wdrapałem na czarną powierzchnię szczytu MELu, obdzierając sobie przy tym łokcie i bok lewej dłoni, od razu rozejrzałem się, szukając tymczasowego lokatora dachu wydziału. Okazał się nim wyższy ode mnie o głowę, ciemnowłosy, szeroko barczysty facet. Ubrany był w przetarte jeansy i wyblakłą, rozpiętą koszule z kraciastym wzorkiem. Rozpoznałem go dopiero gdy hałas, który narobiłem zmusił gościa do odwrócenia się w moją stronę. To był Piotr Marecki, największy prymus na naszym roku. Znałem go z zajęć języka angielskiego i dość często spotykałem na wydziale. Nie był żadnym moim kolegą, czy kimś w tym rodzaju. Po prostu kolejna, znajoma gębą, której mówi się cześć, podaje rękę i idzie dalej.
Obrzucił mnie szybkim, nerwowym spojrzeniem. W kącikach niebieskich oczu miał łzy, a dolna warga drgała mu jak galaretka. Taki wielki, płaczący chłop wygląda naprawdę żałośnie. Na dodatek był tak blady, że spokojnie zawstydziłby białe farby marki Śnieżka.
Ostrożnie podszedłem w jego stronę. Nie chciałem go przestraszyć jeszcze bardziej. Miałem całkowitą pewność, że Piotrek nie przyszedł tu podziwiać widoków.
Ten człowiek chciał się zabić.
– Cześć Piter – użyłem jego ksywy. – Co tutaj robisz? – Zabrzmiało to strasznie głupio.
Próbował coś powiedzieć, lecz przez otwarte szeroko usta wydobył się tylko cichy, zduszony jęk.
Ominąłem kilka ptasich kup, leżących praktycznie wszędzie wokół i podszedłem do niego na jakieś półtora metra. Wyciągnąłem powoli rękę w jego stronę, ale spłoszył się niczym dzika gazela na widok geparda i cofnął się o kolejny krok.
O krok bliżej śmierci.
– Może pogadamy na dole? – zapytałem spokojnie. Na dachu było niesamowicie cicho. A to dziwne, bo wydawało mi się, że powinno być odwrotnie. Dźwięk przejeżdżających na dole pojazdów zlewał się w jeden przytłumiony szum, jakby wydobywał się zza grubej ściany.
Piotrek przełknął głośno ślinę, resetując sobie gardło.
– Nie…nie mogę, Michał. On mi to pokazał, rozumiesz? Złożył mi propozycję, a ja się zgodziłem. Mieliśmy układ. Wiedziałem, że to dziwne, że nie powinienem, lecz nie miałem wyboru. Mówił, że to wcale nie będzie bolało, ale on kłamał! Bez niego czuje się pusty. On mnie okłamał, ten kutas mnie okłamał!
Oho, niedobrze, pomyślałem. Oczywiście nie zrozumiałem ani słowa z tego bzdurnego bełkotu i wziąłem Piotrka za kompletnego świra. Może i faktycznie zwariował, aczkolwiek potem żałowałem, że nie wysłuchałem go uważnie.
– Piotrek, nie wygłupiaj się, do cholery. Chodź ze mną na dół. – nakazałem mu z naciskiem w głosie, godnym tresera psów.
– Nie! Muszę się zabić! Nie wytrzymam tego dłużej!
Zacząłem gorączkowo myśleć co mam zrobić dalej. Nie chciałem się z nim szamotać. Na pewno był ode mnie silniejszy i jeszcze to ja poleciałbym na dół. Nie mogłem jednak tak po prostu stać i pozwolić mu się zabić.
A może jednak mogłem?
Nie wiem dlaczego ta myśl rozbłysła mi w głowie jak supernova i zaczęła spychać na bok inne, niczym staruszka, startująca do tramwaju spycha ze swojej drogi zawadzających przechodniów. Jakaś cząstka mnie, która nagle mną całkowicie zawładnęła chciała bym pozwolił mu skoczyć.
Chciałem zobaczyć jak umiera.
Odrzuciłem ten chory pomysł i spróbowałem inaczej do niego podejść.
– Słuchaj. – Mój rzeczowy ton robił wrażenie. – Ten budynek nie jest zbyt wysoki. A co jak przeżyjesz, pomyślałeś o tym? Zostaniesz do końca życia przykutym do łóżka warzywem, któremu trzeba będzie dawać jeść przez słomkę i zmieniać pieluchy. – Może nie był to z mojej strony szczyt sprytu, ale Piotr, mimo swojej wysokiej średniej, nie wyglądał teraz na zbyt bystrego gościa.
Jego twarz zmieniła się w maskę pełną wątpliwości, a ja postanowiłem to natychmiast wykorzystać
– Czytałem gdzieś, że skok z dużej wysokości to najgłupsza metoda na samobójstwo – kontynuowałem. – Taką próbę przeżywa prawię pięćdziesiąt procent, a ci co przeżyli kurewsko tego żałowali, uwierz mi.
Jak to mówią, osiemdziesiąt procent ludzi uwierzy w każdą statystykę gdzie pojawią się procenty. Czy jakoś tak.
Czułem, że już go niemal przekonałem. Wyraźnie się uspokoił, a twarz w końcu przybrała nieco zdrowszy kolor. Poklepałem go po ramieniu, a on nie wzdrygnął się jak wcześniej. Dobry znak.
– To jak? – zapytałem, przerywając ciszę. – Zejdziesz ze mną na dół?
Bardzo wolno pokręcił głową. Nabrałem wielkiej ochoty mu przyłożyć jeszcze zanim się odezwał. Żałowałem, że jestem takim chudym kurduplem. Gdyby było inaczej, mógłbym go po prostu pobić do nieprzytomności i zawlec na dół.
Życie byłoby takie proste.
– Nie – oznajmił krótko i cofnął się o kolejny krok. Był już jakieś niecałe trzydzieści centymetrów od krawędzi. Dobrze wiedziałem, że następny krok będzie jego ostatnim. Odwrócił się i stanął twarzą w kierunku przepaści. Rozłożył szeroko ręce, chłonąc ciepły zefirek i promienie słońca.
Nagle wypalił:
– Mogę cię o coś prosić?
Nie odpowiedziałem, tylko dalej gapiłem się w jego plecy jak czternastolatek na gołe cycki. Byłem w kropce i kompletnie nie miałem pojęcia w jaki sposób mogę jeszcze mu pomóc. Co, do diabła, mam zrobić, by przekonać tego idiotę? – pytałem się w myślach.
– Michał? – zapytał ponownie.
– Tak, słucham.
– Popchniesz mnie? To trudniejsze niż myślałem.
Nogi się pode mną ugięły, brwi wystrzeliły do góry niemal odrywając się od czoła, a szczęka spadła na podłogę.
Wiecie jednak co było w tym najgorsze? Ta chora, ukryta wcześniej cząstka mojej osobowości znowu zaatakowała. Coś we mnie wręcz zerwało się, by spełnić jego prośbę. W głowie miałem ten głos, który tłumaczył mi, że to nawet nie byłoby morderstwo. Przecież Piotrek sam tego chciał, prawda? Każda milisekunda przybliżała mnie, by to uczynić. Cholera. Nawet się podjarałem myślą, że tylko jeden malutki ruch rąk dzieli mnie od zabicia człowieka. W okolicach lędźwi zrobiło mi się tak ciepło, że mógłbym topić lodowce, a serce tańczyło mi w piersi szalony taniec. Chyba pogo.
– Po…posrało cię? – wyszeptałem drżącym głosem. Na całe szczęście nie namawiał mnie dalej. Jestem pewny, że gdyby jeszcze raz mnie o to poprosił, to kopnął bym go w dupę tak, że wylądowałby na stacji metra Pole Mokotowskie.
Roześmiał się cicho, a ramiona i plecy zadrżały mu spazmatycznie. Odwrócił głowę w moją stronę. Jego kretyński uśmiech wywołał u mnie dreszcze.
– No, tak – wciąż chichotał. – Przepraszam, nie powinienem. Szkoda, że nie poznaliśmy się lepiej.
Jego nogi oderwały się od brudnej powierzchni dachu, a cały tułów wystrzelił do przodu. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Jakbyśmy nagle zostali zanurzeni w jakimś gęstym, przezroczystym płynie. Jego obie ręce zataczały centymetr po centymetrze nieregularne łuki, a koszula rozwiała się a boki, łopocząc jak machający skrzydłami gołąb. Pozycja w której poleciał przywitać się z chodnikiem do złudzenia przypominała tą, jaką mają ludzie, którym nie wyjdzie skok na główkę i uderzą „plackiem” w tafle wody. Sam doświadczyłem raz takiego skoku i dobrze pamiętam jak bolesne jest uderzenie klatką piersiową w wodę. Chociaż na pewno nie tak, jak uderzenie z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę, w twardy beton.
Dziwne myśli człowiekowi do głowy przychodzą, gdy widzi jak ktoś się zabija.
Nie wiem dokładnie jak długo tak po prostu stałem i wpatrywałem się w to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Piotr. Mi wydawało się to pierdoloną wiecznością, ale pewnie minęło kilkanaście sekund. Po tym czasie udało mi się znaleźć w sobie tyle odwagi, by ruszyć swój chudy tyłek do krawędzi dachu. Tak, wiem, to było głupie, mogłem sam spaść. Byłem jednak w takim szoku, że nie przejmowałem się własnym bezpieczeństwem.
No wiecie. Musiałem zobaczyć jego trupa na chodniku.
Tak, właśnie tego wtedy potrzebowałem.
Nigdy przecież nie mówiłem, że wszystko ze mną w porządku. Pewnie zdążyliście się już zorientować, że jestem zdrowo pochrzanionym ochłapem człowieka.
To, co do niedawna było Piotrem Mareckim przypominało raczej szmacianą lalkę, którą ktoś rzucił niedbale na ziemie. Lewą rękę miał dziwnie skręconą – chyba to na niej wylądował – a twarz zwróconą w stronę dworca centralnego. Słyszałem potem jak ktoś mówił, że Piotrek zginął natychmiast w momencie uderzenia, ale ja przysiągłbym, że jego nogi jeszcze przez chwilę drżały, a usta leciutko poruszały się. Nie wiem jak z tej wysokości mógłbym zobaczyć takie szczegóły – wbrew temu co mówiłem Piotrkowi, do gruntu wydawało się być cholernie daleko – ale przyrzekam, mówię prawdę.
Niesamowity był fakt, iż nikt nie jeszcze nie zauważył zwłok, leżących tuż przed jednym z większych wydziałów Politechniki Warszawskiej, przy jednej z najbardziej ruchliwych ulic w dwumilionowym mieście. Dwa samochody, które właśnie minęły trupa, nie zatrzymały się, a chodnik po tej stronie MELu był absolutnie pusty, jakby ludzie podświadomie omijali to miejsce.
Mniej więcej w tym momencie wróciły mi zmysły i zdałem sobie sprawę, że jakiś bystrzacha może połączyć jeszcze ciepłego nieboszczyka przy wydziale z moją skromną osobą na dachu i dojść do jakichś głupich wniosków. Kiedyś widziałem – chyba w jakimś amerykańskim serialu kryminalnym – jak rzucali na ziemie specjalnego manekina, by sprawdzić czy doszło do morderstwa, czy też samobójstwa, lecz jakoś powątpiewałem, czy w Polsce się tym trudzą.
Cofnąłem się szybko i pobiegłem w stronę drabinki. Byłem już na trzecim szczebelku od dołu, gdy usłyszałem wysoki, kobiecy krzyk, który sprawiał ból nie tylko w uszach, a nawet i w zębach.
Mogłem założyć się o paczkę fajek, że to była Kaśka Staniszewska.
3
I naprawdę mało brakowało do jego pęknięcia.
Bałem się, że ktoś mnie zobaczył na dachu albo przynajmniej widział jak kilka minut przed śmiercią Piotrka z powrotem wszedłem do budynku. Gdy tylko wyszedłem na zewnątrz, byłem pewien, że ktoś zaraz wskaże na mnie palcem i powie „To on, to on był na dachu!”. Jednakże spory tłumek, który zdążył się zebrać – na czele oczywiście z wszędobylską Katarzyną Staniszewską – zainteresowany był jedynie gapieniem się na zwłoki i wołaniem czegoś w stylu: „O Boże, o Boże! Wezwijcie karetkę”.
Ciekawe, że też ludzie zawsze krzyczą żeby coś wezwać zamiast wyjąć po prostu telefon i to zrobić. Cóż za marnowanie czasu.
Mimo wszystko, wolałem nie ryzykować i oddalić się jak najszybciej, zanim jeszcze przyjedzie ambulans albo co gorsze, policyjny radiowóz. Niemal biegiem udałem się na przystanek tramwajowy. W głowie pojawiały mi się wciąż kolejne pytania:
Czy na pewno nikt nie widział mnie na dachu?
Czy wyglądałem podejrzanie, gdy po prostu sobie poszedłem, zamiast dołączyć do zbieraniny?
Czy istnieje jakikolwiek sposób, by połączyć mnie z jego śmiercią?
Wydawało mi się, że na to ostatnie pytanie znałem doskonale odpowiedź. Przecież gdzieś na pewno zostawiłem odciski palców, jakiś włos, czy też włókno. Do głowy zaczęły mi przychodzić niemal absurdalne sposoby w jaki policja może odkryć moją obecność dachu w chwili śmierci Piotrka.
Za dużo filmów, powtarzałem sobie w myślach. Polska policja swoim poziomem nie odbiega od naszej reprezentacji w piłkę nożną. Nie ma szans.
Ale strach wciąż narastał.
Podczas jazdy starą, rozklekotaną i tym razem niemal pustą „czternastką” miałem wrażenie, iż każdy z nielicznych pasażerów gapi się w moją stronę. Mówiłem sobie, że prostu dostałem lekkiej paranoi, to chyba normalne w takiej sytuacji?
To także nic nie pomogło.
Co chwila oglądałem się nerwowo na pozostałych i mimo tego, że wydawali się nie zwracać na mnie najmniejszej uwagi, gdzieś tam w środku byłem pewny, że gdy tylko spuszczę ich z oczu, zaczną gapić się na mnie tymi swoimi oskarżycielskimi spojrzeniami.
Wtedy właśnie balonik prawie pękł. Miałem ochotę krzyczeć, oznajmić całemu światu swoją niewinność. Ten kretyn przecież sam się zabił! I znowu usłyszałem w środku ten głosik. Ten sam, który tak przekonywał mnie do popchnięcia Piotrka i mówił, że to wcale nie byłoby morderstwo. To on mnie powstrzymał przed wrzeszczeniem na całe gardło. Teraz jednak zmienił śpiewkę na coś takiego:
Chciałeś go zabić – przypomniał mi. – Co z tego, że w końcu sam skoczył? Nie zrobiłeś nic by mu pomóc. Chciałeś tylko zobaczyć go martwego. Jesteś winny jego śmierci jak wszyscy diabli.
Mógłby się zdecydować, co nie?
O dziwo po przekroczeniu progu, przypominającego więzienne mury akademika poczułem się w końcu bezpiecznie, a wszystkie troski w całości zostały za drzwiami naszego segmentu. W środku zastałem tylko Pawła, który już najwyraźniej doszedł do siebie po wczorajszym piciu i właśnie gotował coś w kuchni. Pachniało wspaniale i mój żołądek zaburczał głośno jak traktor, lecz wcześniej postanowiłem jeszcze raz wziąć prysznic. Czułem się paskudnie brudny.
Gdy wyszedłem z łazienki, Paweł właśnie skończył smażyć żeberka. Zachęcony aromatem smażonego mięsa ruszyłem mimowolnie w jego stronę. Ten, nie czekając aż cokolwiek powiem podszedł do lodówki i wyjął z niej czteropak chłodnych Żubrów.
– Pijesz? – zapytał, uwalniając puszki z zielonej foli.
Kiwnąłem głową w stronę jedzenia i odparłem:
– Tylko wtedy kiedy nie jem.
Roześmiał się i podzielił parujący posiłek złożony z ziemniaków oraz żeberek na dwie równe porcje, przekładając moją śmierć głodową o kolejne kilka dni. Mój współlokator był po prostu kochany.
Tamten obiad był chyba ostatnią przyjemną chwilą w moim życiu. Piwo było zimne i gorzkie, a ziemniaczki wręcz rozpływały się w ustach. Po posiłku wyjąłem paczkę papierosów i położyłem ją na środku parapetu, między naszymi biurkami. Teoretycznie palenie w pokojach jest surowo zabronione ze względu na czujniki dymu na suficie, ale my naszą czujkę zakleiliśmy plastikową torebką już pierwszego dnia, gdy tylko się wprowadziliśmy do pokoju. Przecież nie będziemy wychodzić na korytarz za każdym razem, kiedy chce nam się palić, prawda?
Tak właśnie wyobrażam sobie raj. Zza okna świeci chylące się ku zachodowi słońce, brzuch jest wypełniony mięsem i piwem, a pod ręką leży paczka Cameli.
Ten piękny, beztroski czas zepsuło przybycie Szymka i Radka wraz z nowinami o śmierci Piotrka. Paweł niezbyt się tym przejął – praktycznie nie pojawiał się już na wydziale i nie znał go – za to sąsiedzi zza ściany przeżywali jakby chodziło co najmniej o kogoś z ich rodziny.
Potem zaczęła się lawina.
Wiecie co? Nigdy za specjalnie nie lubiłem ludzi i raczej nie powstrzymywałem się z okazywaniem tego. Nie jestem osobą, która kolekcjonuje znajomych jak pokemony, tylko po to, by wpisać ich w Facebooku, czy na Naszej–klasie. Zawsze wolałem mieć malutką, zamkniętą grupkę przyjaciół, za których dałbym sobie uciąć jaja, a resztę miałem głęboko w dupie. Dlatego nie rozumiałem dlaczego wszyscy tak bardzo lubili nas odwiedzać. Tego dnia zjawiła się masa ludzi, każdy wchodził do mojego pokoju jak do siebie, z tą swoją miną pełną zaskoczenia, która wręcz sama, bez żadnych słów zdawała się mówić: „O Jezu, słyszeliście co się stało?”. W większości byli to znajomi Radka i Szymona, dla mnie były to tylko bezimienne twarze.
Dlaczego więc, do ciężkiej cholery, wszyscy, co do jednego, siedzieli u mnie w pokoju, a nie u nich?!
Oczywiście ta ludzka rzeka kretynów zaczęła spekulować, dlaczego Piotrek Marecki, najlepszy student drugiego roku, postanowił skoczyć z dachu wydziału. Z całych sił próbowałem się od tego odciąć, a na każde pytanie w moją stronę odpowiadałem tylko wzruszeniem ramionami.
Zjawił się także Grzesiek Mielnik – człowiek, którego znienawidziłem na samym początku znajomości, ot tak, by zaoszczędzić sobie później czasu – a minutę później Kaśka Staniszewska, która była w tej samej grupie co Piotr Marecki i zaczęła rozpaczliwie lamentować. Radek błyskawicznie rzucił się, by ją pocieszyć. Zrobiło mi się od tego niedobrze. Nie chodzi o to, że Kaśka była brzydka. Wręcz przeciwnie, całkiem niezła z niej sztuka jak na dziewczynę z Politechniki. Szczupłe rudzielce o zgrabnym nogach podobają się prawie każdemu, więc miała nawet spore powodzenie. Ale Kaśka miała ten swój wrzynający się w czaszkę, wysoki głos, który przypominał wrzask śmiertelnie rannego pawiana. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia jak brzmi pawian, lecz jestem pewny, że gdyby był śmiertelnie ranny brzmiałby właśnie tak jak ona. Do tego mówiła dużo. Zdecydowanie za dużo.
Kilka dni temu, gdy tylko zorientowałem się, że Radek zaczął ją podrywać, ostrzegłem go, że chwila gdy już z nią będzie chodzić pokrywa się z tą, w której wywalam go z segmentu na zbity pysk. Chyba potraktował to jako żart. Ludzie często myślą, że żartuję.
No i tak siedziałem na swoim obrotowym krześle, modląc się w duchu o zawał serca dla wszystkich w tym pokoju albo żeby przynajmniej się zamknęli. Tak jak zawsze, Bóg nie raczył mnie wysłuchać, więc, chcąc czy nie chcąc, słuchałem niekończących się rozmów o Piotrku. Czy naprawdę nie ma nic bardziej interesującego niż student samobójca? Po jakimś czasie udało mi się odpłynąć myślami na tyle, że docierały do mnie tylko fragmenty rozmów.
– …był taki dobry z matmy. Bez jego notatek za cholerę bym nie zdał…
– …zawsze dawał ściągać, no i sam pisał sprawozdania z laborek…
– …jego rodzina podobno jest bardzo biedna i utrzymywał się tylko ze stypendium…
– …miał szansę w tym roku na średnią pięć zero, niestety z wytrzymałości konstrukcji mu nie szło i groziła mu dwója…
Gdy usłyszałem ostatnią uwagę, którą powiedziała Kaśka, otrzeźwiło mnie jakbym dostał w twarz batem. Przecież to niemożliwe mieć ze wszystkiego piątkę i nie zaliczyć wytrzymałości konstrukcji. Po prostu jeśli jest się dobrym z matematyki i mechaniki to jest się dobrym i z „wydymałki” – jak nazywają ten przedmiot studenci. Już chciałem zapytać Kaśkę z kim mają zajęcia, ale postanowiłem siedzieć cicho.
Około dwudziestej drugiej zaczęły puszczać mi nerwy. W pokoju ubyło dużo mniej ludzi niż bym sobie tego życzył, no i wciąż siedzieli w nim Grzesiek i Kaśka i na przemian albo wspominali, albo spekulowali. Kilka minut po północy, gdy znowu usłyszałem kolejną, bzdurną teorie o śmierci Piotrka nie wytrzymałem.
– Chcecie wiedzieć czemu zginął? – zapytałem cicho, bez emocji w głosie i odwróciłem się powoli na swoim obrotowym krześle w stronę reszty. Stary mebel pięknie przy tym zaskrzypiał dla efektu.
Zamknij się, zamknij się, kurwa mać, nic nie mów! – wrzeszczałem na siebie w myślach.
Wszyscy przerwali rozmowę i patrzyli na mnie. Tylko na mnie. Piękne uczucie być w centrum uwagi. Byli tak bardzo głodni kolejnych spekulacji. Dało się to wyczytać bez problemu z ich twarzy. Każdy z nich miał gdzieś, że umarł człowiek. Po prostu szukali sensacji.
Wkurzyło mnie to jeszcze bardziej i jednak się odezwałem:
– Zabił się, bo był pieprzonym tchórzem. Nie potrafił sobie poradzić z jakimś problemem i postanowił sobie skoczyć. Może i był wspaniałym studentem. Może i był nawet wspaniałym człowiekiem, ale wiecie co? To wszystko na nic, bo umarł jak śmieć i jako śmiecia go zapamiętam.
Może i wychylenie się było olbrzymią głupotą, zwłaszcza z tak skrajną opinią jak moja, ale było warto. Te ich wielkie oczy, te otwarte szeroko gęby, te twarze pełne niedowierzania, które zdawały się mówić: „Czy on to naprawdę powiedział?”.
Tak, bando frajerów. Powiedziałem to.
Gdybym tylko mógł zatrzymać w czasie ten moment, sprawić, żeby trwał wiecznie…
Gdybym tylko mógł…
– A teraz może w końcu przestaniecie szukać taniej atrakcji i wyjdziecie z mojego pokoju? – zapytałem zanim jeszcze zdążyli przetrawić moje poprzednie słowa. – Muszę się trochę pouczyć.
Nastała piękna, krępująca cisza. Już niemal zapomniałem jak to jest bez nawijających wokół głosów ludzi, których się nie cierpi.
Grzesiek Mielnik jako pierwszy postanowił ją przerwać.
– Ty sukinsynu! – warknął. – Nie znałeś go, nie masz prawa…
– Jeśli nie wyjdziesz z tego pokoju w ciągu pięciu sekund, zaszczana kutasino, to się sam, kurwa, przekonasz, co czuł Piotrek, gdy leciał kilka pięter w dół! No już, wypierdalać mi stąd! – Mój wrzask musiał być słyszany nawet na parterze.
Wszyscy, oprócz oczywiście Pawła, nawet Radek i Szymon po chwili wyszli z pokoju, patrząc się na mnie przy tym jak na wariata. Zrobili to jednak bez słowa, za co dziękowałem niebiosom.
Po jakiejś minucie zdałem sobie sprawę co zrobiłem i miałem ochotę palnąć się w łeb czymś ciężkim, by ukarać swoją głupotę. Poczułem także przeogromną chęć na papierosa. Poklepałem się lewą ręką po kieszeniach.
– Gdzie są fajki? – zapytałem Pawła, który patrzył na mnie z błyskiem rozbawienia w oczach.
– Masz je w prawej ręce.
Spojrzałem z tępym wyrazem twarzy na trzymaną przez siebie paczkę Cameli, a Paweł roześmiał się na całe gardło.
A do eliminacji to czasem nie trzeba mieć brązowego piórka?...
Trzeba. A, co zabrali mi?
A nie wiem. Weszłam w Twój poprzedni tekst i nie widzę, ale może to się wyświetla tylko przy liście tekstów wszystkich autorów.
Trzeba. A, co zabrali mi?
Hi, hi, nie, nie zabrali. To widać w profilu użytkownika.
Do tekstu wrócę:)
Witaj,
przeczytałam na razie pierwszą część, ale pomyślałam, że warto coś napisać. Pusto tu jakos:)
Historia zaczyna mnie wciągać. Mimo że opisy nie są doskonałe, a tu i ówdzie błąkają się literówki i błędy ort., udało mi się wczuć w samopoczucie skacowanego bohatera. Opis samobójstwa i rozmowa w akademiku też wyszły całkiem interesująco. Powiedziałabym, że nie są banalne. Ogólnie ten wewnętrzny ironiczno-cyniczny monolog wewnętrzny głównego boh. przypomina mi trochę "Buszującego w zbożu". Czytałeś może?
Więcej uwag wrzucę po przeczytaniu całości.
Wciągnęłam się. Zabierałam się do tego tekstu parę razy, wreszcie siedzę w domu z gorączką i mam dużo czasu. Na razie powiem tyle, że gorączka bardzo pomaga w odbiorze takich opowiadań, wczułam się :D Bardzo trafne spostrzeżenia, nie tylko te dotyczące studenckiego życia, opis stosunków akademikowych i autobusowych, opis samobójstwa - świetny. No nic, czytam dalej :)
Czytelnik czytający tekst musi odczuwać ból, empatię, musi lubieć lub żywić nienawiść do bohatera/bohaterów. Czytelnika musi skręcać w żoładku od przerażających myśli bohatera. Czytelnik powinien żyć opowiadaniem i w czuć się w klimat serwowany przez Autora, dzięki narracji. Tobie się to udało! Ta pierwsza część bardzo mnie wciągnęła i zaciekawiła. Ciekawe co będzie dalej. Całość ocenie jak przeczytam wszyskie częśći. Na razie ta pierwsza część zrobiła na mnie pirunujące wrażenie.
Pozdrawiam
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick