- Opowiadanie: burnett & cooper - Macocha krwiopijców (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Macocha krwiopijców (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Macocha krwiopijców (FANTASTYCZNY KICZ 2011)

Moim Mistrzom, Czarodziejom Słowa:

Blake'owi Charltonowi, Trudi Canavan, Romanowi Kostrzewskiemu

Opowieść tą poświęcam.

 

Nad zgliszczami prastarych ruin kłębiły się ciemne chmury. Spomiędzy nich księżyc w nowiu świecił nienaturalnie jasno, łypał złowrogo skośnym półksiężycem. Taki blask powszechnie uznawano za zły omen. Wróżył śmierć i zniszczenie.

Raxenna była wycieńczona. Nie pamiętała, ile już nie spała i nie jadła. Ale musiała działać. Podjęła ostatnią desperacką próbę wypsnięcia się Prześladowcom, przeklętym wampirom.

– Moja ukochana chabeto, zaraz wszystko będzie w twoich rękach – wyszeptała do ucha wiernej klaczy o dźwięcznym imieniu Nutka. Czworonóg smętnie pokiwał ogonem.

To była najtrudniejsza decyzja, jaką podjęła dotąd w swym życiu, mimo, że mimo młodego wieku niejedno już widziała i przeżyła. Za dużo, za dużo jak na siedemnaście lat, nawet dla niej.

Pot sperlił jej czoło i rzęsiście obkleił brwi.

Była silniejsza niż mężczyźni i chłopcy, bo każdy mężczyzna to chłopiec.

Nad siodłem drżącą dłonią nakreśliła kilka tajemniczych run. Znaki mocy zafalowały, z niewidzialnych fluktuacji próżni przedzierzgnęły się w kłęby pary, po czym zgęstniały w galaretowatą sylwetkę. Nie był to doskonały homunkulus, wcale nie przypominał człowieka i nie miał żadnych ludzkich organów poza tułowiem, jednak w tej sytuacji mógł wystarczyć, przeto było ciemno. Zresztą nie miała już siły na wyczarowanie lepszego.

Zdjęła z ramion własny płaszcz i otuliła nim siedzącą na koniu substancję. Pozostała w samych spodniach, koszuli i butach kupionych onegdaj od elfów. Wszystko to było zielone albo brązowe, starannie uszyte. Z żalem pozbyła się płaszcza obszytego po lamówce srebrną nitką przez najlepsze tkaczki, jakie były w mieście, o ile miasto jeszcze w ogóle istniało, ale co było robić. Miał dla niej wartość zarówno grzewczą, jak i sentymentalną.

Nosiła się po chłopięciu, można by ją łacno pomylić z którymś z jej własnych parobków, gdyby ci ubierali się równie ładnie.

Homunkulus wyglądał na gotowego do drogi.

Kobyłka bynajmniej również.

Raxennie łzy zalśniły w oczach jak gwiazdy.

Nie poświęciłaby Nutki, prędzej sama by za nią umarła, gdyby nie Przepowiednia.

Od kiedy uwierzyła w Przepowiednię, jej życie i śmierć nie należały już do niej. Musiała przetrwać, nie dla siebie, tylko dla świata – powtarzała sobie w najcięższych chwilach.

Przyjrzała się własnym dłoniom. Były drobne i smagłe. Aż trudno uwierzyć, ile w ciągu ostatnich miesięcy zadały bólu i śmierci.

Drżały.

Wszystko w niej drżało.

Drżące myśli powróciły do czasów młodości, bo mimo swego wieku nie była już młoda, do tego jej punktu, gdy przestała być sielska-anielska.

 

*

 

Podobnie jak jej rodzice, pochodziła z prastarego lecz zubożałego rodu. Ojciec jej pełnił funkcję komesa na podrzędnej rubieży Imperium. Powierzono mu ją jeszcze przed jej urodzeniem i nigdy nie wyzbył się marzeń o powrocie do centrum wydarzeń. Zachowywał się jednak majestatycznie i godnie. Poddanie mówili o nim „ludzki pan". Żywo interesował się polityką i nowinami z kraju, a te były coraz gorsze. Bogaci się bogacili a biedni jeszcze bardziej. Imperator starzał i niedołężniał. Kultura upadała, coraz to gdzieś wybuchała nowa wojna, a najgorsze były plotki, że zza pobliskich gór zbliża się jakaś zawierucha. Nikt nie wiedział co tam jest, mimo, że pozornie były tak blisko, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od ich siedziby. Po prostu było tam za zimno i ludzie nie chodzili nawet na wycieczki, nie znano nawet jednej przełączy na drugą stronę.

Pewno dnia do komnat ojca Raxenny zawitał nieznajomy przybysz. Pełno się takich wałęsało po świecie, lecz on był wyjątkowy. Wysoki z wyglądu, brodaty i dostojny półelf o pociągłej twarzy i białych włosach związanych w dredy, które klekotały o podłogę gdy giął się w ceremonialnym ukłonie przed komesem, bądź schylał by ucałować dłoń młodziutkiej arystokratki jedynaczki.

Był mędrcem i magiem. Komesowi brakowało takich ludzi, zaczęli więc spędzać ze sobą czas. Rozmawiali o wszystkim. Aż razu pewnego to właśnie ojciec po raz pierwszy usłyszał o Przepowiedni.

– Przyjacielu, chcę ci wyjawić tajemnicę – rzekł do niego czarodziej. – Czujesz jak wszyscy, że nadchodzą mroczne czasy. Żyjemy tu, jakby za górami nic już nie było, a ci w stolicy to już w ogóle. Słyszałeś na pewno Przepowiednią, że lawinę mrocznych czasów Imperium przepłynie na Arce?

– Któż nie słyszał – wzruszył się ramionami komes.

– A o znamieniu Arki słyszałeś? – indagował czarodziej.

– Nie, o co w tym chodzi? – zainteresował się komes.

Mag wyjął z torby pergamin z papirusu i rozwinął przed oczami komesa, mówiąc:

– Wyrocznia z Thraffasackich Podziemi znów przemówiła. Arka to człowiek noszący to znamię!

Pokazał rysunek znamienia w kształcie statku.

Komes wtedy pobladł i długo nie mógł wykrztusić słowa. W końcu szepnął:

– Bogowie… moja córka ma takie.

Opadł ciężko na krzesło z, którego się wcześniej podniósł i powierzył magowi o imieniu Daktarin wychowanie i przygotowanie Raxenny. Dowiedziała się przez to wiele o świecie i magii. Czarownik wynajął też trenera walki. Z czasem mieli coraz więcej wspólnych tajemnic. Misja Raxenny miała być zbyt trudna i niebezpieczna, by inni za dużo o niej wiedzieli. Z początku było to trudne dla komesa, ale potem się przyzwyczaił.

A im bardziej ciężar wiedzy przytłaczał Raxennę, tym bardziej była wdzięczna bogom, że brzemię swego posłannictwa musi nieść w samotności. Inni by tego po prostu nie znieśli, nawet ułamka tego, co wiedziała że jest do zrobienia.

 

*

 

Wspomnienia dodały jej sił. Zmobilizowana, smagłą dłonią walnęła konia w zadek z siłą imadła.

Szkapa szczupła jak szczapa popędziła jak strzała, wyskoczywszy jak z procy ponad zmurszałą, kamienną palisadą.

Spomiędzy ździebeł trawy bezszelestnie uniosło się kilka wstrętnych sylwetek i pogoniło za siwą kasztanką. Ich bieg był nadludzko szybki, jednak ukochana chabeta nie pozwoliła się doścignąć.

Patataj, patataj… – galopowała w stronę lasu, a za nią Prześladowcy.

W serce Raxenny zstąpiła nadzieja.

 

*

 

– Wojna to wielkie zło – uczył ją onegdaj Daktarin. – Ale ty będziesz się musiała z nim zmierzyć i zwyciężysz.

Mówił też, że będzie musiała wybrać.

– Twoja dusza jest wielka, zdolna zarówno do najwyższego dobra, jak również do potwornego, niewyobrażalnego zła. Doznasz i wyrządzisz jedno i drugie. I będziesz musiała wybrać. Jedno albo drugie. Trzeciego nie ma. Ani czwartego. Zanim wybierzesz, roztłumacz sobie i wybierz dobrze.

Wielu innych rzeczy ją uczył, a potem odszedł. Przygotował ją na wszystko i na to też. Mówił, że ma inną bitwę do stoczenia. Nie chciała się z tym pogodzić, ale musiała. W końcu była przeto Arką Imperium.

Na miesiąc przed jej siedemnastymi narodzinami zaczął się koszmar przepowiedziany przez Wyrocznię z Thraffasackich Podziemi. Z gór zstąpiła horda Prześladowców. Przerażony lud uciekał w stronę zamku komesa, niosąc przerażające plotki i pogłoski, ale wielu zostało w swych wsiach, bo nie wierzyło, co się dzieje i żal im było zostawić majętności.

Wiedziała że tak będzie i przystąpiła do działania. Ruszyła w przeciwną stronę. Wiedziała że kmieci nie da się przekonać do walki, zbyt zgnuśnieli od dobrobytu. A jeśli Prześladowcy się do nich dobiorą, to połowę przemienią w kolejne wampiry, a na drugiej się posilą i wzmocnią. Nie mogła do tego dopuścić. Musiała odciąć im suchy prowiant.

Rozhulała się więc po prowincji jak pożoga, straszniejsza i potężniejsza od Prześladowców, napełniona pieczołowicie akumulowaną przez lata Mocą. Ileż ją to kosztowało, być pierwszą. Plądrowała, paliła i gwałciła, umykając znaczniejszym siłom Prześladowców, taplając się we krwi pobratymców. Ale tak być przecież musiało. Rozsądek podpowiadał jej to. Ale serce nie chciało słuchać i razem z krwią pompowało wyrzuty sumienia. Stała się gorsza niż jej wrogowie, zakała świata. Ale przecież walczyła w imię Dobra. Jakże chciała, by Daktarin ją odnalazł i wspomógł! Ale on nie nadchodził. Z wolna zaczęła już zapominać o jego istnieniu i w ogóle o istnieniu czegokolwiek.

 

*

 

Nagle chlusnął deszcz. Błysnęło. Bogowie niczym szaleni oracze cięli pole nieba lemieszami błyskawic.

Krople wody rozpuściły homunkulusa. Prześladowcy spostrzegli, że siodło jest puste i wyjąc opętańczo z wściekłości zawrócili w stronę ukrytej w ruinach Raxenny.

Miała już dosyć ucieczki. Odgarnęła włosy z czoła i wyszła im naprzeciwko.

Z peletonu zakapturzonych postaci ktoś wysunął się na czoło.

Szli naprzeciwko siebie, jeden na jednego.

Nagle tamten zrzucił z głowy kaptur i w świetle księżyca zalśniły białe dredy. Na twarzy Raxenny jeszcze wyraźniej odmalowały się ból i cierpienie, które przecież od tak dawna wyciskały na niej niezatarte piętno.

– Daktarin! – zbulwersowany okrzyk sam wyrwał się jej z piersi. W mgnieniu oka, pojęła. Załkała bezgłośnie.

– Ty kłamco! Wszystko zaplanowałeś by zniszczyć ten świat a mnie razem z nim…

– Nigdy cię nie okłamałem, maleńka – przerwał jej nad wyraz łagodnie. – Nigdy. To wszystko możesz jeszcze obrócić na swoją korzyść. Musiałaś poznać dobro i zło jednocześnie, by móc wybrać. Opiłaś się krwi i mądrości, teraz wiesz, czym jest jedno i drugie. Syta jak cmentarny robak, piękna jak marmurowy anioł nad nagrobkiem. Przepowiednia jest prawdziwa, ty jesteś Arką. Ale dokąd popłynie Imperium, tego już przepowiednia nie mówi. Możesz wybrać. Na płytką powierzchnię, czy w głębiny dna. Dołącz do mnie! Zostań matką nowego ludu! Razem osiągniemy moc, o której się nikomu nie śniło. O naszych dziełach przetrwa pamięć milionów pokoleń! Przypomnij sobie, ile cię nauczyłem. Jak szczęśliwa wtedy byłaś.

Spojrzała na niego. Teraz, gdy nie miał brody, wydawał się młodszy niż przed laty. Dawne wspomnienia powróciły gwałtowną falą. Uświadomiła sobie, że pod płaszczykiem zwykłej relacji mistrz-uczeń zawsze łączyło ich „coś więcej". Przed jej umęczoną duszą zamajaczyła obietnica miłosnego ukojenia. Dzięki rozlanej krwi nie była już częścią tamtego świata, czy mogła więc do niego wrócić? Czy miała wobec niego jeszcze jakiekolwiek zobowiązania?

Mimo wszystko, pamięć o Przepowiedni i spustoszonej ojcowiźnie parzyła jej serce żywym ogniem.

Od środka wszystko rozdzierało ją na strzępy, wypaliła się od tych gwałtownych emocji, nie czuła już nic.

Podeszła do niego jak pusta skorupa. Rozwarł ramiona, chcąc ją przytulić. Ze swej podróżnej sakwy wyjęła ostatnią po nim pamiątkę, jaką nosiła przy sobie przez wszystkie te lata i ostatnie miesiące, jego sandały ze skóry zdjętej z członków zabitego lwa. Było to jego ulubione obuwie w, którym chadzał kiedyś po pałacu jej ojca komesa.

W dziecinnych żartach mówiła o nich „sandały z koziej pały" jakże odległe wydawały się to beztroskie i niewinne czasy.

Wzruszył się widząc ją niosącą mu jego ulubione artefakty z ich przeszłości, jednak tliły się w nim jeszcze jakieś szczątki jego ludzkich uczuć.

Podała mu laczki na otwartych dłoniach, a gdy on już miał je wziąć, wyszeptała w myślach zaklęcie zapalające.

Z jej smagłych palców trysnęły strumyki ognia, obejmując sandały. Stanęły w płomieniach. Twarz Daktarina wykrzywiła się potwornym grymasie. Zaskwierczał od środka, począł się skręcać i kurczyć. Cienka warstwa tkanki tłuszczowej podgrzała się tak, że aż dymił z rąk, nóg i brzucha. Z coraz bardziej zwęglonej twarzy w niemym zdziwieniu, z bolesnym wyrzutem spoglądały białka mądrych, złych oczu. Jak to możliwe, przecież był tak dobrze zabezpieczony zaklęciami ochronnymi!

Zrozumiał. Zostawił w butach ślad, jakąś kroplę krwi, a wraz z nią cząstkę swego astralnego ciała. Naraził się na magiczny atak poprzez nie.

Zrozumiał. Każda Przepowiednia ma dwa ostrza. Kiedy próbujesz nią manipulować, nigdy nie wiesz, które zostanie skierowane w twoją stronę.

Ostatnią rzeczą jaką zobaczył przed rozsypaniem się w pył była gumowa podeszwa trafiająca go w środek czaszki.

Jego armia zamarła w bezruchu.

Nagle spomiędzy drzew wypadli chłopi głośno krzycząc. Widłami i kosami zepchnęli Prześladowców do pobliskiej rzeki. To był pogrom. Dźgani, ścinani i topieni byli tak bezradni i bierni jak tamci wcześniej. W popiołach swego serca Raxenna poczuła zarodziec nowego płomienia, nowej nadziei. Więc jednak, jej słowa i czyny nie poszły na marne. Wykrzesała w tym prostym, poczciwym ludzie iskrę oporu. Jednak wiedziała, że nie ma już dla niej wśród nich miejsca, nie po tym czego się dopuściła.

Stanęła nad truchłem Daktarina. Chciała na nie splunąć, lecz nie mogła.

– Trzeba było zabrać te laczki, draniu – wycedziła tylko przez zaciśnięte zęby, tłumiąc łzy.

Ukochana chabeta ubodła ją chrapami. Dosiadła jej i pojechały.

Skąpani we krwi kmiecie, spracowani żniwiarze śmierci, dostrzegli ją na wzgórzu, w świetle wschodzącego słońca.

Nutka stanęła dęba i zarżała. Raxenna wyciągnęła w górę miecz i wydała okrzyk od którego w ciałach słyszących ją ludzi zadrgały wszystkie błony i membrany. Spięła lejce i pogalopowały dalej.

Nikt jej odtąd nie widział przez długie lata. Chodziły słuchy, że zaszyła się w jakiejś pustelni, czekając, aż zło znów powróci i będzie można z nim walczyć. Pozostało po niej wspomnienie, przydomek i magiczne echo tętentu kopyt, słyszalne każdego świtu w okolicy: patataj, patataj, patataj…

Koniec

Komentarze

Hmm, możliwe, że odleciałem w parodię. Ale nie mogłem się powstrzymać, to było zbyt przyjemne.

Jeeeeeenyyyyyy, ale nudne, chyba Ci się udało. Ciężko mi przez to przebrnąć było i zrezygnowałem.

Tup, tup, tup... - odszedłem od komputera :)

Mój numer 2 w tym konkursie. 

Noooooo jak dla mnie to syn Trudi Canavan jako żywo narodził się :D Do tego stopnia piękny kicz, że pewnie gdybyś pominął ten dopisek przy tytule, to co poniektórzy czytelnicy i tak zarzuciliby cię pochwałami. Może te wybuchające laczki trochę by ich zastanowiły :P To kicz tak mocny, że aż subtelny, przy lekko stłumionym kiczo-radarze można naprawdę potraktować to serio. Imiona postaci (Daktarin... no ja pierdziu...), opisy przyrody (Nad zgliszczami prastarych ruin kłębiły się ciemne chmury), i te urocze zdania bez sensu: Z wolna zaczęła już zapominać o jego istnieniu i w ogóle o istnieniu czegokolwiek. Aż dałam się porwać, no.

W ogóle trochę się boję komentować takie opowiadania, bo jeszcze się okaże, że ktoś dał ten "Fantastyczny Kicz" jako podpuchę, a pisze zupełnie serio, że zbulwersowany okrzyk sam wyrwał się jej z piersi.

OK, do konkursu.

Dobre :) Coś z przełomu Kiczu i Kosmikomiki, ale chyba jednak z akcentem na Kicz. Chociaż za każdym razem, jak czytałam o "smagłych dłoniach", nie mogłam powstrzymać uśmiechu. A to tylko jedno z wyrażeń, które szczerze mnie rozbawiły.

Nowa Fantastyka