
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Dopiero kiedy poczuła na swoim ramieniu ciepłą dłoń, wewnętrzny tik kazał jej otworzyć oczy i drgnąć.
-Znowu zasnęłaś przy pracy, Maro– odpowiedział miły głos, dostrzegając odruch życia w dziewczynie.– Miałaś dogłębniej zaprezentować nam swój plan.
Rudowłosa dziewczyna odburknęła coś. Przetarła oczy piąstkami a potem poderwała się jak oparzona, dosięgnęła pomiętych rulonów i zgniecionych map. Podrzuciła lekko miedzianą płytkę i podała ją kompanowi. Chłopak wyszedł pierwszy, dobrze znając tendencje, towarzyszki do spiskowania. Przeszli przez skaner składowy genów i ruszyli ku kolejnemu pomieszczeniu. Tam spotkali się z Viktorem. Była to postać chuda, niezmiernie wysoka a jego niebieskie oczy dodawały twarzy jakiegoś smutnego, starczego wyrazu. Widząc stertę starych papierów oraz przestarzałych nośników, za którymi ukryła się Mara, ruszył posuwistym krokiem. Natychmiast odebrał jej ramionom połowę ciężaru, nośników „ITO” oraz grubych dwudziesto pierwszo wiecznych ksiąg telefonicznych.
-Gdzie? –jego wzrok błądził po Sali, w której ulokowane były jedynie wygodne szkieletowe krzesła, dopasowujące się do kształtu ciała użytkownika.
W odpowiedzi dziewczyna gestykulowała rękoma wskazując wolną przestrzeń. Miało to oznaczać „gdziekolwiek” . Tak więc chłopak wyrwawszy się z osłupienia, w jaki wprawiła go zawartość papierzysk, ułożył je schludnie, co do równo odmierzonego kąta, na kupce. Następnie dziewczę odkaszlnęło, lekko skrępowane. Pokrótce wzięła głęboki oddech i powiedziała:
-Miałam opisać ten wielki i długo planowany projekt ekspedycji, jednakże każdy, małymi kroczkami dochodzi do celu. By to wszystko spisać musiałam przekopywać się przez tysiące zaszyfrowanych oraz zawirusowanych plików. Zasięgnęłam nawet do tych najbardziej przestarzałych z dwudziestego drugiego wieku. A teraz stoję przed wami dumna ze swej pracy, gotowa do opisania planu, poszukiwawczego numer zero-siedem.
-Zacznij więc– powiedział niecierpliwy z natury dowódca. Viktor tylko przyłożył długi, biały jak ściana palec do ust i uprosił kolegę o milczenie.
-Dobrze więc. Czyż Ojcowie mówili wam, że jesteśmy jedyni na tym padole łez? Ostatni ludzie! Jakież to romantyczne! Lecz uprzedzam, iż był to błąd wynikający z braku informacji! Przeszukałam dokładnie cały Internet. I oto co znalazłam! Dokumenty oraz pliki na zacofanych, dawnych programach. Daty oraz skomplikowane rozliczenia kazały mej podświadomości wysunąć daleko idące, aczkolwiek dziwne wnioski– i tutaj Mara przystąpiła o krok i pstryknęła palcami. Za jej plecami rozwinęła się szeroka, sześciokątna tablica.– W tym czasie.. –zakreśliła na tablicy datę, która rozpromieniła się niebieskim światłem– Znacznie wzrosła liczba internautów.. w tym natomiast … Sieć została zablokowana. Nikt już nie pisał. Jakby wszyscy zniknęli. W jednym czasie.
-Do jakich wniosków doszłaś? Po tych rozmyślaniach?– Zaczepił ją Viktor.
Te właśnie niepokojące idee kłębiły się w głowie dziewczyny. A co jeżeli nic nie znajdą? Żadnych śladów, chodź najmniejszego, najmniej rozumnego człowieka? Jednakże potrząsnęła głową, jakby chcąc wytrzepać, negatywne myśli oraz dziwne wspomnienia z głowy.
-Maro? Jesteś gotowa do dalszej wędrówki? –zapytał opryskliwie Jim– dowódca. Uparty jak osioł i tak samo bystry.
Dziewczyna rozprostowała obolałe nogi. Bystre oczy zasłoniły do połowy białe powieki, razem z nimi firanka rzęs. Przeciągnęła się, aż strzyknęło w stawach i powoli ruszyła.
-Znajdujemy się gdzieś koło Warszawy.– zaskrzeczała dziewczyna.
I rzeczywiście zza stromych pagórków wychylały się wielkie budowle, poderwane linie kolei wznoszące się wysoko nad ich głowami. Wszystko to było takie ciche. Niby puste i nieobecne. Jakoby wszyscy ludzie zapadli się pod ziemię zostawiając cały swój dobytek. Przechadzając się po tym sennym mieście, oglądać można było dawne ślady cywilizacji…
Rozkładające się puszki oraz śmieci na niższych poziomach miasta i w slumsach. Ubytki w starszych budowlach i podniebnych estakadach. Oglądając to zniszczone przez czas i brak ludzkiej miłości miasto, Mara popadła w melancholie. Czule dotykała stare mury, z wielkim zaciekawieniem obserwowała różnorodność architektury i ozdób. Po paru dniach zrodziła się w niej chora namiętność , a wręcz obsesja do przebywania wśród różnobarwnych ścian oraz wielkich szklanych okien. Jim na próżno starał się ją uprosić do wyruszenia w dalszą drogę. Nie pomogły ani błagania ani groźby, Mara nie chciała słuchać.
-Nie wyruszymy bez niej– stwierdził Viktor spokojnie. Ten opanowany ton przyjaciela, wręcz brata, jeszcze bardziej rozjuszył dowódcę.
-Nie wiem co mam robić! Już nic nie wiem– Mężczyzna schował twarz w dłoniach. Przy tejże oznace bezradności Victor wstał i ruszył na spacer, gdyż jak oznajmił „Chcę przez chwilę zostać sam”. Po drodze spotkał Marę , która gołymi rękoma grzebała w ziemi, jakby szukając czegoś. Niedaleko przyklęknął Viktor.
-Czegoż szukasz, droga? – zapytał się troskliwie chłopak, obserwując czarne paznokcie rudowłosej kobiety, wygrzebującej coraz to większe grudy zanieczyszczonej gleby.
-Przed chwilą, mojego wykrywacza doszły dziwne głosy oraz wibracje.– A więc i taka była jej obsesja ku znalezieniu Ludzi podobnym jej, ku znalezieniu odpowiedzi na nękające ją pytania. W Końcu uderzyła w coś bardzo twardego. Zgięła się w pół czując ostry, nacierający niczym stado demonów ból w obitej ręce. Wyszczerzyła zęby, i zaklęła wściekle. Młodzieniec rozgrzebał czarną, zanieczyszczoną ziemie, zmieszaną z ropą. Była to duża rura. Lecz nie całkiem zwyczajna. Jednak nowa, wykonana z wytrzymałych i elastycznych materiałów.
-Jim! Musisz to zobaczyć! – zakrzyknął Viktor, tak potężnie ,że Mara musiała zakryć sobie uszy w boleści.
Zaraz nadbiegł i przywódca. Obejrzał dokładnie wykopany sprzęt. Aż wreszcie podniecony pobiegł ponownie do obozu po cały ekwipunek. Łopaty, sita, pędzelki rękawice. Zaczęli kopać. Rano, strudzeni i brudni, zerknęli na wyniki swych prac wyraźnie usatysfakcjonowani. Mara obudzona z przygnębienia oraz oszołomienia dla piękna Nowej Warsy, zaczęła się śmiać. Lecz nie śmiechem szaleńczym, a radosnym. Bowiem to co odkryli, oszołomiłoby nie jednego podróżnika czy wielkiego naukowca. W Czasie tej całej nocy odkopali wielki kanał cały dziurkowany. W otwory te były powtykane mniejsze rureczki, jakby słomki, dalej kawałek wielkiej szklanej podłogi , która okazała się półprzezroczystą kopułą.
Po kilku dniach odkryli też małą klapę. Szeroką zaledwie na pięć stóp. Mara naciskała na kompanów by mogła jeszcze w tym samym dniu wyruszyć do środka znaleziska. Jednak zaniepokojony dowódca nie miał zamiaru jej tego przyzwolić. Poszli więc spać, wszyscy pełni obaw w sercu i z złymi przeczuciami.
Pierwszy Obudził się Viktor, natychmiast poczuł, że coś jest nie tak. Ruszył pospiesznie ku terenowi ,który niedawno rozkopali. Pojrzał to na rury to na kopułę. W końcu jego wzrok powędrował w stronę klapy, prowadzącej do ciemni dziwnej budowli. Była otworzona. Chłopak zadrżał, konwulsjami przerażenia. Podbiegł do obozu minął prowizoryczny komputer i wbiegł do sektora sypialnego. Pierwsze co dojrzał to nieobecność. Nieobecność tak oczywista, acz nie możliwa. Mrugnął kilka razy, przetarł oczy nadgarstkiem, lecz nie przyniosło to ulgi. Zaczął się skradać. Szedł powoli, krok za krokiem, posuwiście. W końcu odchylił poły jednego z koców. I cóż zastał? Kupę poduszek ułożone tak by wyglądały jak postać człowieka. Ogarnęła go potężna bezradność. Usiadł z szelestem na podłodze, budząc przy tym przyjaciela. Tamten mruknął , wyciągnął się, spojrzał z niepokojem na skulonego brata. Po chwili oboje byli gotowi do wędrówki w głąb nieznanego. Silniejszy Jim pociągnął za klapę, która drgnęła by wreszcie maksymalnie się otworzyć. Pierwszy zszedł chudy Viktor ,który bez żadnego problemu mógł się zmieścić pomiędzy zimnymi ścianami szybu.
Szli tak, tym strasznym stalowym tunelem i z każdą chwilą nasilała się w ich głowach myśl straszna, idea okrutna– wiecznego błąkania się w tej długiej dusznej klatce. Ta właśnie myśl coraz bardziej ich trwożyła. Minuty im się dłużyły. Zdało się im ,że już godzinami wlekli się czarnymi korytarzami, gdy nagle coś zabłyszczało na metalicznym horyzoncie. A ani to jednej zapałki nie mieli zapalonej, ani biżuterii żadnej by dawała własne światło. To też pokrzepiło ich serca Natychmiast ruszyli do niezbadanego źródła światła. Nagle głośny jęk ulgi wydobył się z płuc towarzyszy. Oto dotarli do końca mrocznego, dusznego szybu, który napawał ich dotychczas takim strachem. Zdążyli już wyczołgać się, wychylić z cienia swoje twarze oraz odziane w kuloodporne skafandry torsy. Naraz ujrzeli , wspaniałą wielką maszynerię, schodki żeliwne, rurki i pręciki miedziane, zębatki złote– słowem– Cud! Cud wieków! Lata pracy tysięcy wybitnych konstruktorów i inżynierów. Nieprzespane godziny, rozumy największe zajęte tylko obliczeniami i wymiarami. Obydwu mężczyzną ten piękny widok zaparł dech. Viktor jednak nie mógł zapomnieć co było ich misją. Musieli znaleźć Marę, tylko to się dla niego w tej chwili liczyło. Ruszył powoli, niepewnie po żeliwnych schodach, niekiedy ślizgając na rdzawych naroślach. W końcu zeszli na dużą srebrną platformę. Z tego poziomu widzieli tylko schody i jeszcze więcej platform.
-Nigdy nie dostaniemy się na dół– westchnął Jim.
-Zapewne są tu jacyś pracownicy.. Albo i byli. Nie mogli tracić czasu na schodzenie po tych stromych, drobnych schodkach.– Młodzian rozglądał się nerwowo za czymś co by choć w pewnym stopniu przypominało korytarz powietrzny bądź skaner całościowy komórek. Zawiódł się jednak nie widząc niczego podobnego. Do platformy przylegało jedynie ogrodzenie zabezpieczające przed upadkiem i Wielka żeliwna jakoby skrzynia. Siedzieli tak, biedni, nie wiedząc co począć, przez bitą godzinę. Dopiero po tymże czasie Viktorowi zaczęło coś świtać. Podszedł więc do wielkiej skrzyni, obejrzał ją dokładnie. obstukał. Odskoczył przerażony, gdy paszcza wielkiego schowka sama się rozdziawiła. Jim wstał poruszony, wszedł do środka, potem to samo uczynił Viktor. Drzwi zamknęły się z łoskotem. Na wąskim niebieskim wyświetlaczu pojawił się komunikat „Witamy w Windzie schronu numer dwadzieścia. Zaraz przejdziecie… pip..pip..pip.” Wszystko zaczęło drżeć pod dziwnym powtarzającym się dźwiękiem.. „pip, pip, pip” .Światło w całym pomieszczeniu zrobiło się czerwone. Po chwili winda się otworzyła. Dwójka nie wiedząc co się dzieje szybko wyskoczyła z diabelskiego narzędzia. Ci sami, inteligentni, mężni Panowie krzyknęli głośno, krzykiem który przedstawiał tylko wielkie zdziwienie. W tym samym oto momencie ich szyje dopadły metalowe ciasne kolczatki. Viktor jęknął głośno szarpiąc za obrożę. Wkrótce przystąpiła do nich trójka mężczyzn.
-Kolejni!- zawołał najwyższy –Zlatują się tu jak muchy! –zadrwił. Dźgnął długą drewnianą laską Viktora w plecy.
Natychmiast Jeden z mężczyzn skoczył do szarpiącego się chłopaka i wykręciwszy ręce zawlekł ku drzwiom. Drugi zaraz poderwał się ku Jimowi. Palnął go w skroń i szarpiąc za włosy doczołgał się do drugich nieco niższych drzwi. Jedyne co słyszał to krzyk. Krzyk rozsadzający mu czaszkę. Potem. Ogarnął go mrok..
Nie czytałem, ale z tego co wiem, to na Eliminacje trzeba mieć chyba jakieś piórko w dorobku?
Tak, i sama przed chwilą sobię zdałam sprawę. Dzękuję. Już usunęłam dopisek (ELIMINACJE) .
Nic nie zrozumiałam. Być może wynika to z faktu, że dzisiejszy wieczór spędziłam przy butelce dobrego, wytrawnego wina... a być może z samej jakości tekstu. W każdym razie rudowłosa bohaterka o imieniu Mara kojarzy mi się wyłącze z Marą Jade Timothy'ego Zhana (Star Wars - EU).
Słabe to opowiadanie... Jest naprawdę masa, masa błędów i tak sumie nie wiadomo o co konkretnie chodzi. Pojechali do Warszawy, odkopali jakiś bunkier czy coś, weszli tam, a jacyś ludzie ich porwali. I nie wiem, czemu ta Warszawa była wymarła, jakiś kataklizm był czy co? Epidemia?
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.