- Opowiadanie: Ruta - Bóg lasu

Bóg lasu

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Bóg lasu

Kiedy zbliżała się do krawędzi lasu, słońce wychylało się już zza horyzontu. Nieśmiały trel porannych ptaków mieszał się ze skrzypieniem kół wózka. Gienia zatrzymała ciągnącą go kozę i obie przystanęły pośrodku łąki. Wystawiła wyschniętą jak rodzynka twarz na poranne promienie i syciła się ich ciepłem; wciągnęła głęboko do płuc wilgotne powietrze. Nie czuła zmęczenia, spowalniała ją jedynie niemoc w stawach, którą znieczulony już umysł ignorował, lecz ciało bezzwłocznie domagało się odpoczynku. Pociągnęła kozę za sznur, na co oderwane od posiłku zwierzę wydało tylko oburzony jęk i ruszyło w krok za staruszką.

Tuż za furtką wypuściła kozę na podwórze, a wózek zaprowadziła do szopy. Tam też wrzuciła kilka polan do wiadra i z takim tobołkiem skierowała się do domu. Nadwyrężone tej nocy mięśnie teraz krzyczały rwącym bólem. W domu upchnęła ciasno drewno do pieca, podpaliła szczapkę i wrzuciła do środka. Ogień szybko się rozniecił i po krótkim czasie ogrzał pomieszczenie. Kobieta postawiła na ogniu czajnik z wodą, czekając aż ta się zagotuje nuciła na głos jakąś piosenkę sprzed lat. Czajnik wezwał ją narastającym gwizdem oznajmiając spełnienie zadania. Gienia zalała kawę w metalowym garnuszku, wyjęła z chlebaka pajdę chleba i zasiadła do stołu. Posmarowała ją masłem i żuła wpatrując się w las za oknem. Słońce stało już pewnie na niebie topiąc pozostałości mgły nad polami. Gromada saren opuściła bezpieczne schronienie wśród drzew i rozpoczęły ucztę z młodych traw i kwiecia. Świat wydawał się w tym momencie taki spokojny, wszystko toczyło się w swoim rytmie. Wzięła to za dobry omen i uśmiechnęła się sama do siebie.

Rutyna to jedna z niewielu rzeczy zbliżających nas do Boga. Wszelkie odstępstwa od niej dają skrajne efekty. Przykładem tego może być moment, w którym Bóg przerwał swój wieczny sen i postanowił stworzyć świat. Choć sam ocenił swoje dzieło jako dobre, Gienia, myśląca często o boskich planach podczas skrobania ziemniaków czy dojenia kóz, nie miała na ten temat już tak klarownej opinii.

Ostatnie złamanie boskiej rutyny przez ludzkość zabrały jej męża i syna. Poszli walczyć z ludźmi żyjącymi tak daleko, że ich mowa była dla niej całkowicie niezrozumiała. Wyczekiwała ich powrotu siedząc na progu całymi porankami. Potem gotowała obiad i piekła ciasto drożdżowe na wypadek, gdyby mieli za chwilę wejść do domu. Wieczory spędzała spacerując ścieżką opadającą do wsi, jednak nigdy nie przekraczała jej granicy. Nocą dzieliła się ciastem z kozami wypłakując przy tym potoki łez. Kozy nie oceniały jej, ale też nie pocieszały, były tam i słuchały uważnie, to jej wystarczało.

Po śniadaniu nadchodził czas na porządki, a dziś miała wyjątkowo więcej do roboty. Musiała uprzątnąć pokój po ostatnim z pensjonariuszy. Nie pamiętała jego imienia, choć z pewnością jej się przedstawił. Zawsze starała się wyrzucać jak najszybciej ich imiona z głowy. Zaraz potem przychodziła kolej na ich rzeczy.

Wspięła się na piętro i weszła do pokoju zajmowanego jeszcze poprzedniej nocy przez pensjonariusza. Pomieszczenie, choć krótko zajmowane przez lokatora, zdążyło wchłonąć obce zapachy. Roznosiły się jak echo, ostatni dowód, że coś istniało.

Poczłapała do okna i otworzyła je na oścież. Przeciąg natychmiast wprawił firany w ruch, wyglądały teraz jak tańczące duchy. Znana jej woń leśnego powietrza uspokoił galopujące myśli i natchnął do działania. Podniosła z podłogi ciemny plecak, z którym chłopak zawitał do niej pięć dni temu i przez ten czas prawie w ogóle się z nim nie rozstawał. Zaczęła pakować do niego rzeczy, które gość zdążył rozpakować i nadać im swoje tymczasowe miejsca. Książka rozłożona na parapecie, bluza przewieszona przez oparcie krzesła, okulary na stoliku nocnym.

Było tego naprawdę niewiele, więc uwinęła się z zadaniem na tyle szybko, że zdążyła jeszcze wyjść na ścieżkę, ciągnącą się przed domem w dół do wsi, w oczekiwaniu na listonosza. Akurat wjeżdżał powoli na wzgórze gdzie mieszkała Gienia. Za nim stłoczone wzdłuż jednej ulicy niskie, przysadziste domki zdawały się pozostawać w wiecznym letargu.

Listonosz, oprócz rachunków i urzędniczych pism, przywoził jej także na swoim rowerze sprawunki, o które od czasu do czasu ona prosiła. Odwdzięczała się za to jak mogła, raz była to brytfanka jeszcze ciepłego ciasta drożdżowego, innym razem bańka mleka, czy też kosz suszonych grzybów.

– Pochwalony, pani Gieniu! Jak tam zdrowie? – zawołał zeskakując z roweru.

– Pochwalony, pochwalony. Póki mogę chodzić i oporządzać gadzinę, to nie mam na co narzekać – stwierdziła jowialnie, na co Mirek zareagował donośnym rechotem.

– Niech Bóg da, żebym miał na starość tyle krzepy, co pani – mówiąc to grzebał w torbie, by po chwili wyjąć z niej kwit do podpisania, a następnie plik skromnej gotówki.

– Jak się ma pani nowy pensjonariusz? Podobają mu się nasze lasy?

– Pewno podobały, ale nie nacieszył się nimi zbyt długo. Wczoraj po obiedzie spakował się i pomaszerował na stację.

– Młodym to zawsze gdzieś śpieszno – skwitował kręcąc głową z dezaprobatą.

Zdążyli wymienić jeszcze kilka uwag co do karygodnego zachowania dzieci Sójków, nim Mirek oświadczył, że czas na niego i zjechał rowerem do wsi.

Nim Gienia wróciła do domu, zaszła jeszcze do niewielkiego ogródka, gdzie wyrwała młode korzenie marchwi i pietruszki. Stała tam chwilę obserwując pulchne trzmiele zajęte zbieraniem nektaru. Uganiały się w takim pośpiechu jakby czuły, że niedługo ich uczta może się skończyć.

Kiedy weszła do domu wzięła plecak i zaczęła wrzucać rzeczy z niego do pieca. Wygłodniały ogień przyjął wszystko, a chwilę później przejedzony buchał siwym dymem. Kiedy palenisko wystarczająco się rozgrzało, postawiła na nim garnek z wodą i wrzuciła pokrojone warzywa gotując z nich zupę.

 

***

 

Lato przyszło i minęło szybko jak czerwcowa noc. W tym okresie przewinęło się jeszcze trzech turystów. Tak jak zawsze szukali u niej wytchnienia i prób powrotu do korzeni, co manifestowali porannymi i wieczornymi spacerami, zawsze tymi samymi, dawno wyznaczonymi ścieżkami, jakby zboczenie z nich było jakimś tabu. Na tych ścieżkach szukali stałości, zapewnienia. Byli też tacy, którzy te szlaki omijali za wszelką cenę i obciążeni plecakami wytyczali swoje własne. Oni szukali w lesie samych siebie, aby móc się z tym swoim wyobrażeniem bić lub wręcz przeciwnie, pogodzić.

Gienia nigdy nie próbowała dopasować siebie do którejkolwiek z grup. Ona była kimś całkiem innym, była obserwatorem. Zza kulis podziwiała, jak ludzie skazują się na męki lub znajdują rozgrzeszenie.

Spokój ciepłych dni zakłócił wrzesień ze swoim widmem jesieni. Wtedy to Kaziukowi znad rzeki zdechła krowa, dziecko sklepowej zapadło na chorobę, której lekarze z miasta nie umieli wyleczyć, a sołtysowi przestały nieść się kury. Gienia wiedziała, że to ostrzeżenie, znak, że nadszedł już czas.

Staruszka dokładnie wiedziała, co musi zrobić, kiedy Mirek powiadomił ją o studencie szukającym kwatery na kilka nocy. Powtarzała w myślach plan działania, analizowała każdy jego aspekt podczas szykowania pokoju dla pensjonariusza. W dniu jego przyjazdu rozkładała grzyby do suszenia. Z jednego zaś kosza wysypała grzyby brunatne, tak zwyczajne i zachowawcze w swej prostocie. Dzieci ziemi podobne do niej pod każdym względem. Z drugiego zaś wylała się cała feeria barw, mieniły się ciepło i jaskrawo, jakby pochodziły od samego ognia. Grzyby z piekła. Z tych pierwszych ugotowała zupę, którą rozlała do dwóch garnków. Do jednego z nich wrzuciła garść drugiego sortu grzybów. Następnie wyszła przed dom by wypatrywać gościa. Ciepły wiatr niósł znad lasu wilgotny zapach rozkładu.

W południe na ścieżce pojawił się mężczyzna, wąski i wysoki jak topola, o jasnej czuprynie i rześkim spojrzeniu. Ogromny plecak, tak podobny tego tego, który jakiś czas temu spaliła, zdawał się nie ciążyć na jego ramionach. Podszedł do niej i ukłonił się grzecznie, uśmiech rozświetlał jego młodą twarz.

– Dzień dobry, czy to pani Genowefa?

Była Gienią, Genowefę uważała za pretensjonalny przesyt liter. Mimo to potwierdziła, nie zamierzała wykłócać się z nieznajomym.

– Słyszałem, że ma pani wolny pokój dla podróżnych.

– A i owszem – potwierdziła z czymś na kształt dumy – A co pana sprowadza w nasze strony?

– Jak to co? Wasze lasy, ma się rozumieć – mówiąc to nakreślił ręką łuk nad drzewami – Nasłuchałem się o ich dzikiem urodzie i postanowiłem przekonać się o tym na własne oczy.

Po wymianie drobnych uprzejmości i komplementów co do zadbanego ogródka, Gienia zaprosiła chłopaka do domu i zaprowadziła do pokoju na piętrze, gdzie zostawiła go samego, by mógł się rozgościć. W duchu pragnęła, by nie rozpakowywał od razu całego bagażu, miałaby potem sporo sprzątania.

Arek, jak zdążył się w międzyczasie przedstawić, wymknął się niedługo później z domu, jakby nigdzie nie mógł zagrzać miejsca na dłużej. Widziała go z okna jak wspinał się na pobliskie nagie wzgórze. Z tym swoim plecakiem i zagranicznych białych butach odcinał się grubą linią od krajobrazu, który tak uparcie chciał poznać.

Wrócił przed zmierzchem, kiedy Gienia nakarmiła już zwierzęta i wyczekując gościa popijała herbatę. Na ogniu odgrzewała dzisiejszą zupę. Arek wszedł do domu równie cicho jak wyszedł. Wejrzał do kuchni i przywitał się. Gienia zaproponowała mu posiłek, na co, początkowo grzecznie odmawiając, ostatecznie ochoczo przystał. Kobieta nalała porcję zupy na talerz, kolorowe grzyby utraciły swoje wyraziste barwy w trakcie gotowania. Podała mu ją z pajdami chleba. Ona sama zadowoliła się już wystygniętą herbatą. Chłopak opowiadał jej o swoich podróżach, opisywał wielkie miasta o szerokich ulicach i budynkach sięgających nieba. Gienia udawała jedynie zainteresowanie opowieściami gościa. Nie imponowały jej odległe miejsca, nawet tak drastycznie różne od tych, które sama zdążyła w życiu zobaczyć. Dla niej całym życiem był las i to w nim za każdym razem odnajdywała siebie.

Oczy Arka powoli traciły swój błysk, a usta zwalniały. Po zjedzeniu całego talerza zupy wyłgał się z dalszej rozmowy zmęczeniem wędrówką i niemrawym krokiem poszedł na górę.

W oczekiwaniu na efekty Gienia pozmywała naczynia i udała się do szopy po brezent, którym dawniej jej mąż przykrywał swojego żuka. Z wolna rozłożyła go na podłodze u dołu schodów. Miała zapas czasu, grzyby się nie spieszyły.

Na zewnątrz było już ciemno, kiedy na piętrze rozległ się huk. Gienia odczekała jeszcze dwa kwadranse, nim wspięła się do pokoju gościnnego. Chłopak leżał rozciągnięty na podłodze w kałuży wymiocin. Przypominał jej teraz zwiędłą roślinę, taką, z której uleciała wszelka młodość. Gienia pochyliła się i przytknęła twa palce do jeszcze ciepłej szyi. Nie wyczuła pulsu. Natychmiast przeszła na drugą stronę ciała i złapała je za kostki. Pociągnęła z całej siły, kości zatrzeszczały jej w stawach, a koraliki potu wystąpiły na czoło. Jakimś cudem udało jej się zaciągnąć truchło na szczyt schodów. Ustawiła się po drugiej jego stronie i pchnęła nogą. Tusza mięsa noszące kiedyś imię poturlała się z gruchotem równym walącemu się domowi. Wylądowała w plątaninie rąk i nóg na brezencie. Gienia niespiesznie zeszła po schodach, wysiłek odebrał jej więcej sił niż podejrzewała. Swoje nietypowe zmęczenie zrzuciła na zmianę pogody. Niezgrabnie przeszła nad ciałem i skierowała się do kuchni, skąd wyniosła wielki nóż masarski. Ten sam, którym dawniej porcjowała świńskie tusze. W swoim fachu szybko zdała sobie sprawę, że ludzie tak naprawdę nie różnią się od nich za bardzo. Położyła ostrze na podłodze i zabrała się za zdejmowanie ubrań chłopaka. Sztywniejące długie kończyny utrudniały jej to zadanie bardziej niż kiedyś. Kiedy ubrania leżały już w stosiku, sięgnęła po nóż i wzięła się do pracy. Cięła niestrudzenie wzdłuż kolan i łokci; ścięgna trzeszczały pod naporem ostrza, mięśnie ustępowały w wilgotnych plasknięciach. Przy nieuważnych ruchach nóż chrzęszczał trąc o kość. Przedziwną melodię kończyło trzeszczenie a potem trzaskanie wyłamywanego stawu. Krew wypływała z otwartych żył leniwym strumieniem, rozlewała się na plandece w kształt czarnych stawów.

Gienia wytarła niedbale dłonie w fartuch i wyszła w czarną noc. Z zagrody przyprowadziła kozę, która jak zawszę chętnie za nią podążała, radując się z możliwości bycia przydatną dla swojej właścicielki. Wyciągnęła z szopy rozklekotany wózek, jego koła popiskiwały smutno podczas jazdy. Zaprzęgła do niego kozę i poprowadziła ją przed drzwi domu. Wynosiła kawały ciała i wrzucała na wózek; lądowały na nim z ciężkim, obrzydliwym plasknięciem. Dźwiganie przysparzało dzisiaj Gieni więcej problemów niż dotychczas. Mięśnie protestowały szarpiącym bólem, a stawy całkiem odmawiały współpracy. Kobieta jednak nie poddała się swojemu ciału, nawet wtedy, gdy pot lał się z niej jak z dziurawego dachu. Nie obchodziło jej własne zdrowie czy wygoda, miała zadanie do wykonania. Od siły jej ramion zależał los całej wsi. Przynajmniej ją pragnęła ocalić.

Dobrze znała boski apetyt na mięso, kiedy jeszcze schodziła do wsi, w tamtejszym kościele ksiądz wiele razy opowiadał na kazaniach tą samą historię, gdzie Bóg wybiera ofiarę złożoną przez Abla, ofiarę z dorodnej owcy. Zatem Gienia karmiła Boga jego owieczkami, aby jego głód już nigdy nie był na tyle wielki, by zaczął pożerać świat.

Po załadowaniu wózka rozciągnęła plecy, aż te zaskrzypiały ze starości i zużycia. Przed wyjściem zwinęła plandekę tak, by krew się z niej nie wylała. Zaniosła ją do kotła za domem i podpaliła. Ogień idealnie zacierał ślady. Pospieszne przetarła podłogę z drobnych czerwonych plam. Po wykonanej pracy wyszła przed dom, pociągnęła kozę za sznurek i ruszyły ku czarnej, wysokiej ścianie lasu. Popiskiwanie kółek niosło się po okolicy. Zagłuszało je od czasu do czasu natarczywe nawoływanie lisa dobiegające gdzieś z oddali. Ponad głową nocne ptaki komentowały swoim upiornym świergotem jej poczynania.

Z ociąganiem dotarła do podnóża wzgórza wyższego od tego, na których stał jej dom. Z trudem rozpoczęła wspinaczkę kamienistą ścieżką na szczyt. Las wił się rękami bluszczy pod jej stopami, kąsał ją zębatymi cierniami. Krew wypływała z nacięć cienkim sznurkiem łez.

Gienia znała tę gęstwinę jak własny umysł, odnajdywała się w nim jak we własnym domu. Lubiła myśleć, że zna las jak dobrego przyjaciela, jednak było to czcze pragnienie. Prawdą było, że zaskakiwał ją za każdym razem, nawet kiedy już sądziła, że nauczyła się jego mowy, że go przechytrzyła, ten przypominał jej o pokorze na różne sposoby. Las dawał wiele, ale potrafił także odbierać. Gienia starała się nie myśleć o tej wysokiej cenie.

Każdy kolejny krok kosztował ją coraz więcej. Pociła się obficie pod grubym swetrem, serce tłukło o jej żebra jak uwięziony ptak. Przystanęła pod rozłożystym jesionem i oparła się o niego. Stając tam i walcząc o oddech spojrzała w ciężkie, bezgwiezdne niebo i zrozumiała, że coś jest nie tak. Dzisiejsza noc różniła się od innych jej podobnych. Przystawiła ucho do pnia drzewa. Zmęczenie naparło na nią tak, że w końcu przylgnęła do kory połową twarzy. Nasłuchiwała uważnie. Nie miała pojęcia ile czasu tak stała, mogły to być minuty, a może minęła już całą noc. Kiedy jednak ten moment nadszedł rozpoznała go. Las poruszał się, żył. Uważne ucho wyłapywało melodię jego oddechów, dudnienie serca głęboko pod gnijącą ściółką. Gienia nigdy nie współodczuwała z nim aż tak mocno, jej oddech przyspieszył pod napływem emocji. Las dyszał wraz z nią, jednak w jego oddechu czuło się pewną ciężkość, zmęczenie porównywalne do konającego zwierzęcia. Gienia pomyślała, że może to jej ciało powoli zlewało się z lasem w jedno.

Nie poczuła, kiedy jej nogi się poddały i powoli zsunęła się po pniu na grząską ziemię. Słuchała zewu lasu niosącego się rykami jelenia; śniła, że spogląda na świat oczami zająca, że staje się chrząszczem pożeranym przez wróbla.

Bóg nie był w lesie, on był lasem. Ta prosta myśl długo wzrastała w Gieni; zapuszczała korzenie w jej ciele, dojrzała i w końcu wydała owoce. Oddała je swojemu Bogu, karmiła jego nienasyconą rządzę. Kiedy przynosiła ich ciała modliła się żarliwie, by ten chociaż nie pożerał dusz tych nieszczęśników. Kiedy jego zew wezwał ją, ona nie stawiała sprzeciwu.

Las był Gienią i będzie długo po niej. Z tą myślą zamknęła oczy i poddała się woli Boga.

 

 

***

 

To listonosz pierwszy zauważył zniknięcie Gieni. Wprosił się do jej domu, kiedy ta nie pojawiła się na ścieżce po swoją rentę. Nieobecność kobiety w domu była mocno nietypowa, z tego co wiedział nie miała znajomych czy rodziny, do których mogłaby się udać. Mężczyzna na piętrze znalazł plecak i ubrania należące do chłopaka z miasta. Udał się z tymi wiadomościami do sołtysa, który zorganizował poszukiwania kobiety i jej pensjonariusza. Mieszkańcy wsi z zapałem przeczesywali okoliczne pola i lasy. Puszcza jednak uparcie chroniła swoich sekretów. Udało się jedynie znaleźć błąkającą się kozę ze sznurkiem na szyi, którą przygarnął do swojego gospodarstwa znalazca. Kiedy dnia ubywało, a pierwsze przymrozki ścinały ziemię, zakończono poszukiwania. Nikt nie miał zamiaru tracić więcej czasu na obcych ludzi. Mieszkańcy wsi pogodzili się z myślą, że jeśli coś im się stało, nie można im było pomóc po tak długim czasie. Szybko zapomniano o tej sprawie, nikt nie upominał się o zaginionych, jakby ci nigdy nie istnieli.

Wiosną grupa dzieciaków znalazła w ciemnym zagajniku zardzewiały wózek. Wokół niego rozrzucone leżały podgniłe strzępy ubrań i drobne, nieodróżnialne od gałęzi, zbrązowiałe kości. Nie podzieliły się szczegółami znaleziska z rodzicami, nie było powodu ich martwić. Sprowadziły wózek do wsi, wyczyściły, odmalowały i dały drugie, lepsze życie. Woziły w nim zabawki, codzienne sprawunki, a czasami również siebie nawzajem. Przez całe lato po okolicy niosła się radosna melodia piszczących kół wózka.

Koniec

Komentarze

Cześć, Ruta 

 Gratuluję debiutu! 

 Zaczyna się sielankowo, promieniście, słonecznie; jest przytulnie, miło i nawet wesoło, a później… Dzieją się rzeczy straszliwe :-) 

Tak sobie myślę, że chyba to ćwiartowanie chłopa, sprawiło staruszce sporo wysiłku. Trudno mi sobie wyobrazić, że z tej plandeki nie ulało się choć odrobinę krwi, której człowiek ma w sobie średnio od 4 do 6 litrów. Zmierzam do tego, że po zaginięciu policja powinna dokładnie zbadać teren, tym bardziej, że odnaleziono plecak chłopaka. 

No ale, to detale :-) Zauważyłem sporo literówek i wydawało mi się, że tu i tam brakowało przecinków (ale że nie jestem w tym specjalistą, nie będę robił łapanki). Tekst ma w sobie potencjał. Niewiadomą jest o co kaman z tym bogiem – lasem :-) To dobrze, klimat jest i niedopowiedzenia, tutaj jak najbardziej wskazane. 

Całkiem udany debiut. Życzę wszystkiego dobrego w pracy twórczej i czekam na kolejne opowiadania. 

Pozdrawiam :-) 

Nowa Fantastyka